Kalisia Nowa 4-5-6/2014
Transcription
Kalisia Nowa 4-5-6/2014
kwiecień \ maj \ czerwiec \ nr 4 • 5 • 6 \ 173 \ 2014 \ rok XXI \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462 Miasto nadziei z popiołów w nowoczesność Zapraszamy na spacer ulicami Kalisza, by obejrzeć mega fotogramy zburzonego w sierpniu 1914 roku miasta, a na Złotym Rogu zobaczyć, jak Kalisz dźwigał się z ruin. 05.07.2014 - 25.10.2014 4 • 5 • 6 / 2014 kwiecień \ maj \ czerwiec \ nr 4 • 5 • 6 \ 173 \ 2014 \ rok XXI \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462 Miasto nadziei... miasto szczęścia! 4 Słoik – to brzmi dumnie! 8 Teatr modernistów - z dr Barbarą Lewenstein rozmawia Iwona Cieślak - architektura międzywojennego Kalisza 13 Stacja Galeria Kalisz 20 Kalisz i film 24 Portret bez kliszy 33 Kaliska noc w Warszawie 36 Zawsze wierny czerni - rozmowa z Małgorzatą Kaźmierczak - nasze miasto w oku kamery - sylwetka Benedykta Dorysa - fotoreportaż Jakuba Seydaka - Maciej Guźniczak w Galerii Kalisii Wydawca Miasto Kalisz Redakcja: Ratusz, Główny Rynek 20 www.kalisz.pl kalisia@um.kalisz.pl Koncepcja artystyczna: Iwona Cieślak, Tomasz Wolff Redakcja wydania: Iwona Cieślak Projekt makiety i winiety: Tomasz Wolff Projek okładki i skład: Tomasz Wolff Korekta: Aleksandra Bajger Z popiołów w nowoczesność. Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61 3 Z dr Barbarą Lewenstein rozmawia Iwona Cieślak Słoik – to brzmi dumnie! Fot. Małgorzata Mikołajczyk Kalisz obchodzi setną rocznicę odbudowy miasta po spaleniu w 1914 roku. Czy takie jubileusze, przypominanie ważnych historycznych wydarzeń budują nasze poczucie tożsamości? Tak. Jak najbardziej. Zwłaszcza teraz, w dobie globalizacji, która wytwarza szereg mechanizmów odrywających mieszkańców od ich miejsca zamieszkania, zwracanie uwagi 4 na momenty zbiorowego przeżywania jakiegoś wydarzenia w dziejach narodu buduje poczucie wspólnoty losu, które przyczynia się do wzmacniania lokalnych tożsamości. Przypomina nam o tym, że jesteśmy elementem jakiejś większej zbiorowości niż rodzina i znajomi, ale jednocześnie mniejszej niż naród czy Europa. Jednak istotne jest, by nie zatrzymywać się tylko na tych szczególnych momentach w historii, by lokalność – jak by to ujął Stanisław Ossowski – nie stała się lokalnością „odświętną”, celebrowaną wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach. Należy przekuwać te chwile, momenty przeżywania ważnego wydarzenia – zwłaszcza, jeśli stanowi ono powód do dumy – na lokalność „codzienną”, praktykowaną w zwykłym doświadczeniu rozumianym jako budowanie i utrzymywanie aktywnych więzi sąsiedzkich, celebrowanie lokalnych obyczajów i zwyczajów, regionalnego języka, odczytywanie znaczeń i symboli kultury materialnej. Ważnym elementem lokalności jest też specyficzna dla danego regionu architektura, która w obecnej chwili zanika i utrzymuje się tylko na nielicznych obszarach Polski, np. na Podhalu. Czy dziś, gdy tak często migrujemy – stajemy się np. warszawskimi „słoikami” – ta lokalność nie jest wypierana? Czy się jej nie wstydzimy? Różnie z tym bywa. Są rejony kraju, np. Kaszuby, gdzie nikt nie wstydzi się odmienności, mówienia gwarą. Nie musimy językiem regionalnym posługiwać się na co dzień w każdej sytuacji, ale warto być dumnym z tego, że go znamy, że nas to wyróżnia. To właśnie podtrzymuje poczucie przynależności lokalnej. Świadomość korzeni, tego, skąd się wywodzimy, wzmacnia nas – zarówno jako jednostki indywidualne, jak i całe społeczeństwo. Ważne jest, by ludzie wiedzieli, skąd pochodzą. Lokalność daje poczucie bezpieczeństwa, otoczenia przez wspólnotę ludzi podobnie myślących, czujących. Daje poczucie swojskości. A jest to ważna wartość we współczesnym świecie. Świecie, który coraz bardziej alienuje, oddziela ludzi od siebie, gdy coraz częściej czujemy się samotni. 5 Fot. Małgorzata Mikołajczyk Coraz rzadziej mamy okazję rozmawiać z nieznajomymi: mamy samoobsługowe sklepy, stacje benzynowe, bary... Nie pytamy już przechodniów o drogę ani o to, która jest godzina... Spotykamy się w świecie wirtualnym, a nie realnym. Czy można powiedzieć, że stajemy się społeczeństwem samotnych indywidualistów? Do tego zmierza cywilizacja. Zwłaszcza cyfrowa. Ale jednocześnie zauważamy tendencję niejako odwrotną – dążenie do spotkania z drugim człowiekiem. Powstaje mnóstwo portali społecznościowych, na których ludzie spotykają się w cyberprzestrzeni, ale często tak nawiązany kontakt przenosi się do „realu”. W małych miastach ludzie mają na co dzień więcej okazji do bezpośrednich spotkań, ale tutaj istnieją również mechanizmy odpychające, takie jak bezrobocie i zróżnicowanie ekonomiczne, które działa destrukcyjnie na więzi lokalne. W dużych miastach, w metropoliach okazji do spotkań jest coraz mniej. W odpowiedzi na ten trend obserwujemy rodzenie się bardzo wielu inicjatyw skierowanych na odbudowanie więzi międzysąsiedzkich. Or6 ganizowane są święta ulic i osiedli, lokalne targi, wymiany sąsiedzkie, wspólne pikniki czy grille. Obcy sobie ludzie spotykają się, by wspólnie zakładać ogródek czy sadzić kwiaty. Zauważalne jest, że młodzi przejawiają większą potrzebę odtworzenia lokalności, niż pokolenia starsze, mają bowiem poczucie silnego wykorzenienia. Szukają miejsca dla siebie w przestrzeni publicznej razem z innymi. Zauważyły ten problem organizacje pozarządowe. Obecnie istnieje szereg programów nakierowanych na odbudowę więzi lokalnych, sąsiedzkich, np. poprzez wzmacnianie tradycji lokalnych i regionalnych. Dobrym przykładem jest tu Akademia Rozwoju Filantropii w Polsce, która – poprzez ogólnopolski program „Działaj lokalnie” – promuje utrzymanie i odtwarzanie dawnych zawodów, rzemiosł, takich jak sitarz, dekarz czy kowal. Lokalne organizacje przygotowują targi, na których sprzedawane są wyroby tradycyjne, publikują też książki z kuchnią regionalną. Są również programy, których celem jest odtwarzanie historii danej miejscowości widzianej oczami najstar- szych jej mieszkańców. W ten typ programu włączani są uczniowie, co owocuje również międzypokoleniową integracją. Tak więc mamy dwie tendencje: z jednej strony cywilizacyjny trend ku globalizacji, kosmopolityzacji i wykorzenieniu. Z drugiej strony trend odwrotny: dążenie do odtworzenia elementów konstytuujących tradycyjne społeczności lokalne. Jak działać, by poczucie przynależności lokalnej nie przeradzało się w ksenofobię, by nie powstawały wspólnoty agresywne, takie jak, np. tworzone przez pseudokibiców? Wspomniane wspólnoty nie mają związku z lokalnością. Takie ruchy, często nacjonalistyczne, pojawiają się właśnie wtedy, gdy brakuje poczucia zakorzenienia, gdy więzi wspólnotowe słabną. Oczywiście może być tak, że tradycyjna, silna społeczność lokalna ma cechy ksenofobiczne, takie jak niechęć do obcych, kimkolwiek by byli, skłonność do budowania opozycji my-oni. Receptą na takie tendencje jest budowanie lokalności nie wokół inkluzywnych więzi, ale poprzez działania obywatelskie, w których mogą uczestniczyć różne grupy społeczne, które poznają się i uczą od siebie. W ten sposób, zamiast często „wsobnych” grup rodzinno-koleżeńskich, skierowanych na siebie, powstają społeczności funkcjonalne, skupione wokół realizacji projektów służących szerszym grupom. Taką inicjatywą może być potrzeba stworzenia na osiedlu miejsca wspólnego wypoczynku czy boiska sportowego, rewitalizacja zaniedbanego parku, wspólny cel, który zjednoczy ludzi w działaniu. Ważne jest, by budować więzi wokół działań korzystnych dla jak najszerszej grupy ludzi, dla dobra wspólnego. To jest, moim zdaniem, droga do przełamywania negatywnych, ksenofobicznych cech społeczności lokalnych. W takim działaniu – wspieranym przez samorządy, organizacje pozarządowe, liderów – widzę szanse na odbudowę nowoczesnych, otwartych wspólnot lokalnych. Organizacje pozarządowe są wspierane przez Unię Europejską, więc, czy nasza lokalność jest wartością, którą wnosimy do Europy? Oczywiście. Jest bardzo dużo programów unijnych nakierowanych na odbudowę lokalności. Unia zdaje sobie sprawę, że w lokalności tkwi siła, także ekonomiczna. Silne społeczności tworzą kapitał społeczny, a on przekłada się na kapitał ekonomiczny. To jest bardzo poważny zasób do wykorzystania w rozwoju lokalnym. Jaką rolę w budowaniu poczucia wspólnoty odgrywa samorząd? Myślę, że bardzo dużą. Oddziaływanie organizacji pozarządowych jest dość ograniczone i powinno być wzmacniane przez samorządy lokalne, które dysponują budżetem, konkretnymi środkami finansowymi. Samorządy powinny być inicjatorami wy- darzeń, które zbliżają ludzi do siebie, pomagają wspólnocie poznać historię, tworzyć kulturę. Powinny też inicjować i wspierać społeczeństwo obywatelskie, w tym aktywne organizacje, które zgłaszają własne projekty. Powinny pomagać wzmacniać kapitał społeczny, tworząc platformy współpracy lokalnej, która stymuluje tworzenie trwałych powiązań międzygrupowych i sieci społecznych. Te sieci mogą być kiedyś wykorzystane do różnych celów związanych z rozwojem lokalnym. Niestety, nie jest tak wszędzie. Mało samorządów rozumie w ten sposób swoje zadania. Skupiają się na „twardych” strategiach budowania podstaw ekonomicznych, ale nie widzą, że we wzmacnianiu kapitału społecznego lokalności drzemie także siła ekonomiczna. Nasz kraj nadal jest podzielony. Nie ma formalnych granic, a jednak mentalność porozbiorowa wciąż w nas tkwi. Czy te granice, antagonizmy będą się zacierać? Czy kolejne pokolenia o nich zapomną? Myślę, że nie chodzi tutaj tylko o antagonizmy, jakie pozostały w świadomości społecznej między regionami należącymi do dawnych obszarów zaborowych, ale o coś znacznie ważniejszego: o pewne wzory postaw i zachowań, które do dzisiaj kształtują i determinują rozwój tych regionów. Socjologowie uważają, że są to struktury długiego trwania. Patrząc chociażby na rozwój ekonomiczny – różnice między obszarami dawnych zaborów są nadal obecne i trudne do zatarcia. W socjologii zwycięża teza, że rozwój ekonomiczny uwarunkowany jest rozwojem i charakterem kapitału społecznego, jakim dysponują społeczności. A ten kształtowany jest przez wieki, w drodze doświadczeń historycznych i wzorców kulturowych. Inne wzorce, chociażby samorządności, panowały w danym zaborze pru- skim, któremu poddani byli Polacy, a inne w dawnym zabiorze rosyjskim. Nie mówiąc już o takich oczywistych rzeczach jak stosunek do prawa czy porządku publicznego. Zależności między kapitałem społecznym, historią danego regionu a dobrostanem ekonomicznym potwierdzają wyniki badań socjologicznych. Spójrzmy na doświadczenie Włoch, gdzie istnieje ogromna różnica pomiędzy północą i południem kraju, i gdzie przeprowadzono reformy decentralizacyjne mające zmniejszyć te różnice. Niestety, skutki działań były odwrotne – nie tylko nie doprowadziły do ujednolicenia, ale wręcz pogłębiły rozdźwięk. Jestem więc sceptyczna co do twierdzeń, że granice mentalne w naszym kraju szybko zanikną. Nie liczmy też, że czas je zatrze. Kolejne pokolenia wprawdzie różnią się od swoich przodków, ale nadal tkwią w pewnym zakorzenieniu, kontekście przekazywanym przez starsze pokolenie. Moim zdaniem, receptą jest otwarcie się na świat, na wspólnotę Unii Europejskiej. Wraz ze środkami unijnymi spływają do naszego kraju pewne standardy działania. To z kolei wymusza zmiany postaw – także tych utrwalonych historycznie – i powoli będzie zmieniać naszą mentalność. Jednak to nie stanie się samo, wraz z nadejściem kolejnych pokoleń. Trzeba wykonać pewną pracę, włożyć wysiłek w zmianę utrwalonych mentalności społecznych i nawyków. Jesteśmy społeczeństwem dość tradycyjnym, w którym przekaz kulturowy w rodzinach jest wciąż bardzo silny. Zwłaszcza w małych, wiejskich społecznościach mamy wciąż jeszcze wielopokoleniowe rodziny razem zamieszkujące. A przecież w małych społecznościach i na wsiach żyje większość obywateli naszego kraju. Tak, jak już wspomniałam, nadzieję widzę w przynależności do Unii Europejskiej, w otwarciu na świat. Dziękuję za rozmowę. Dr Barbara Lewenstein jest pracownikiem naukowym w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się problematyką lokalności i społeczeństwa obywatelskiego. Jest autorką kilkudziesięciu prac z tej tematyki. Do najważniejszych należą: Wspólnota społeczna a uczestnictwo lokalne. Monografia procesów uczestnictwa w samorządzie terytorialnym w pierwszych latach transformacji, ISNS, UW 1999. Partycypacja społeczna i aktywizacja w rozwiązaniu problemów społeczności lokalnej, red. B. Lewenstein, J. Schindler, R. Skrzypiec, WUW 2010. 7 Teatr modernistów Dwa obiekty stały się ikonami międzywojennego Kalisza: ratusz i teatr. Obydwa powstawały w warunkach ekstremalnie nieprzychylnych. Pustki w kasie miejskiej, strajki bezrobotnych, na koniec wielki kryzys. Mimo to nikt nie miał wątpliwości: Kalisz musi mieć teatr. Jego budowa trwała 17 lat i dla kolejnych ekip rządzących stała się dramatem. Wnętrze kaliskiego teatru zaprojektował Juliusz Żórawski (1898-1967). Fot. Józef Kuczyński, 1933/34. Fotografia ze zb. Archiwum Państwowego w Kaliszu, spuścizna Witolda Wardęskiego. „Bomboniera” luksusu Po spaleniu Kalisza teatr był i go nie było. Od dnia inauguracji sezonów artystycznych w nowym gmachu minęło zaledwie 14 lat. Nad Prosną stała wypalona bryła w kostiumie renesansowo-barokowej „bomboniery”. W imaginacji współczesnych jej forma miała być spełnieniem snu zasobnego mieszczanina i okolicznego ziemiaństwa, co symbolicznie demonstrował „prześliczny żyrandol za8 stosowany do lamp elektrycznych”, ufundowany przez ziemian. Całość wrażeń puentowały trzy słowa: przytulność, dekoracyjność, wystawność. Nie bez przyczyny szukano porównań do „zagranicznych scen dworskich mniejszych stolic”. Budynek, którego projekt wyszedł z biura architekta gubernialnego Józefa Chrzanowskiego, miał 450-osobową widownię. Mimo ostentacji formy zróżnicowana cena biletów pozwalała korzystać z dobrodziejstw sztuki także uboższym kaliszanom. Oglądano głównie opery, operetki i wodewile grane przez aktorów w bogatych strojach i wystawiane w spektakularnych dekoracjach. Tego oczekiwała publiczność. Architekt z Warszawy i finansowe tarapaty Po kataklizmie I wojny światowej bodaj nie padło pytanie, czy Kalisz może sobie pozwolić na nową teatralną inwestycję. Widownia Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego była zaprojektowana na ponad 758 miejsc i odpowiadała ambicjom budowania „wielkiego Kalisza”. Fot. Józef Kuczyński, 1933/34. Fotografia ze zb. Archiwum Państwowego w Kaliszu, spuścizna Witolda Wardęskiego. W mieście, którego sceniczne tradycje sięgały czasów Wojciecha Bogusławskiego, nigdy się nad tym nie zastanawiano. Teatr wrósł w pejzaż jak niedaleki park. Nie zastanawiano się także, jaką formę mu nadać. Sprawę oddano w ręce profesjonalisty. O ile na odbudowę śródmieścia i ratusza ogłoszono konkursy, wykonanie projektu miejskiej sceny powierzono Czesławowi Przybylskiemu (1880‑1936), profesorowi Politechniki Warszawskiej, autorowi budynku stołecznego Teatru Polskiego. Podczas Zjazdu Przedstawicieli Ministerstwa w Kaliszu (15‑16 sierpnia 1919) lokalne władze uzasadniały, że „wybór będzie odpowiadał wszelkim wymaganiom sztuki i architektury”. Autorytet powiązano z gwarancją powodzenia. Zaproponowana bryła, korzystając z naturalnych walorów położenia, jednocześnie umiejętnie wtapiała się w architektoniczny krajobraz reprezentacyjnej alei miasta. W dokumen- tach zachowanych w zbiorach Archiwum Państwowego w Kaliszu można odtworzyć okoliczności jej powstania. Nieotynkowany gmach stanął do 1922 r., kiedy roboty zostały przerwane. Ratusz oblegali bezrobotni, a kolejni prezydenci gorączkowo zabiegali w bankach i ministerstwach o uruchomienie funduszy dla odbudowującego się Kalisza. Do tych trosk trzeba było dodać jeszcze jeden gorzki fakt dobitnie wyrażony w liście Przybylskiego. Na zapytanie władz o kolejne projekty na infrastrukturę architekt wyjaśnił, że jego honorarium obejmowało prace budowlano-architektoniczne. Na tym jego współpraca z Kaliszem się kończyła. Gdzie szukać dodatkowych środków na ogrzewanie, wentylację, kanalizację, wodociągi, oświetlenie, urządzenie sceny oraz – jak wkrótce miało się okazać – wynagrodzenie osoby, która musiała przeprojektować wnętrza? Zaapelowano do kaliszan. Kampania medialna doprowadziła do utworzenia Towarzystwa Miłośników Sceny (1930), które przejęło dalszą budowę. Stowarzyszenie prowadził znany rejent Stanisław Bzowski, a jednym z członków zarządu był kaliski architekt Witold Wardęski. On też objął nadzór nad budową i prowadził ją z poświęceniem aż do zakończenia. W sumie TMS przeprowadziło prace oszacowane na ok. 30 tys. zł. Po trzech latach inwestycja ponownie trafiła pod zarząd miasta. Pomógł spory zastrzyk gotówki z funduszy pracy, pomnożony przez ministerialną subwencję. Po dodaniu środków własnych, jak szacowano, nadal jednak brakowało stu pięćdziesięciu tysięcy złotych. Aby załatać dziurę, tym razem wstrzymano budowę rzeźni, a „zaoszczędzone” w ten sposób pieniądze zostały przesunięte na dokończenie stawianego gmachu. Okoliczności wyjaśniają, dlaczego budowa trwała 17 lat. 9 Wnętrza Juliusza Żórawskiego Juliusz Żórawski (1898‑1967) był asystentem Przybylskiego na Politechnice Warszawskiej. Wspólnie z nim szukał „trzeciej drogi”, czyli architektury łączącej tradycję z nowoczesnością. Jak można domniemywać, to Przybylski wskazał utalentowanego ucznia jako drugiego architekta kaliskiego teatru. Archiwalia nie pozwalają pewnie wskazać roku, w którym Żórawski, między innymi twórca luksusowych domów o modernistycznych bryłach (dom Wedla w Warszawie) i kinoteatrów, przejął stery budowy. Pewne natomiast jest, że to on przeprojektował foyer i widownię. Pierwotny plan przewidywał zachowanie nośnych murów, które okazały się zbyt słabe, aby utrzymać konstrukcję. To zatem Żórawskiemu zawdzięczamy charakter wnętrz odbierany jako funkcjonalna elegancja. Styl podkreśla oryginalna gra balkonów na widowni i odpowiadający jej „muszlowy” wykrój sceny. W świetle archiwaliów wkład Żórawskiego w kreowanie całości jest nie do przecenienia, choć dotychczas jego rola była niesłusznie pomijana. Wyposażenie sceny oddano Karolowi Fryczowi (1877‑1963), scenografowi i reżyserowi, absolwentowi Politechniki w Monachium i krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Artysta miał szczęście żyć w czasach, kiedy na szacownej uczelni wykładali jeszcze: Stanisław Wyspiański, Józef Mehoffer i Leon Wyczółkowski. Od nich uczył się rysunku i malarstwa. Kolejna niewielka wzmianka wydobywa na światło dzienne trzecie znaczące nazwisko. Roman Schneider (1888‑1969), architekt, rzeźbiarz i projektant mebli, człowiek o filmowej biografii, stworzył malarskie rozwiązania wnętrz. Prawdopodobnie Schneider był autorem panneau (dekoracyjna ścianka) nad proscenium z pogańską sceną obrzędową, świetnie wkomponowaną w modernistyczne wnętrze. Kozopodobni towarzysze Dionizosa – Syleny wraz z kapłankami opowiadają prapoczątki teatru. Jak mówią przytoczone biogramy, nad Prosną w latach 30. spotkała się doborowa grupa artystów, którzy stworzyli dzieło całościowe (synteza sztuk). 10 Teatr dla wszystkich Skąd się wzięła nowa forma? Oprócz wykształcenia architektów oraz ich osobistych preferencji stylowych przede wszystkim trzeba wziąć pod uwagę głos zamawiającego. W tym przypadku było to stare miasto o dużych ambicjach. Podczas międzywojennej odbudowy Kalisz prawie czterokrotnie zwiększył swoją powierzchnię, wchłaniając okoliczne wsie. Gwałtownie o 15 tysięcy podskoczyła liczba jego mieszkańców. Teatr elit miała zająć idea sceny dostępnej dla „mas”, co w niedalekiej przyszłości bardzo dobrze pokazała rozgrywka z pierwszym dyrektorem Iwo Gallem (1890‑1959). Władze żądały od niego wielkiego otwarcia przez organizację widowisk zbiorowych (przy udziale sił lokalnych), bezpłatnych (to jest opłacanych z budżetu miasta) i przygotowywanych z myślą o konkretnych grupach społecznych. Domagano się repertuaru z arcydziełami polskiej literatury „ilustrujących najpotężniejsze porywy ducha narodowego – właśnie dla tych naszych prostych ludzi, którzy łakną wiedzy, prawd i ducha”. Egalitaryzm i dostępność miały zastąpić programowy elitaryzm reżysera reformatora. Dlatego nowa widownia była niemal dwa razy większa od poprzedniej i liczyła 758 miejsc; w tej formie miała odpowiadać wzrastającemu apetytowi na rozwój. Symbolem zniszczonego teatru mógł być luksusowy żyrandol zakupiony ze składek ziemian, charakter nowego podkreślały modne krzesła gięte firmy Thonet-Mundus z Bielska zamówione przez miasto. W zmienionej rzeczywistości nie zmieniły się przyzwyczajenia publiczności. Widzowie nadal oczekiwali bogatych strojów i dekoracji. Teatr modernistów z programową „czystością formy” do nich nie przemawiał. Po 18 miesiącach Iwo Gall zrezygnował z prowadzenia sceny nad Prosną. Oponenci krytykowali: „Ano elektrownię mamy na wyrost. Nowobudującą się [!] rzeźnię na wyrost, ratusz na wyrost i teatr na wyrost. A tymczasem 50 proc. z 2300 ha miasta pokrywają pięknie uprawiane pola, ogrody i pastwiska (…)”. To „duże” miasto miało 100 km dróg, w tym 60 km polnych oraz ambicje, których pomnikiem stał się teatr. Anna Tabaka Nazajutrz Jak na zgliszczach rodziło się życie artystyczne. Do I wojny światowej życie artystyczne Kalisza może nie kwitło zbyt bujnie, ale jednak rozwijało się powolnym, stałym rytmem. Działała w mieście niewielka grupka artystów rekrutująca się przede wszystkim z grona kaliskich pedagogów i rzemieślników. Wychwytywali oni i kształcili młode talenty, twórców, którzy studiowali na różnych europejskich uczelniach artystycznych. Młodzi, związani z miastem, ochoczo informowali o swoich osiągnięciach. Działało dość liczne grono miłośników zabytków wypowiadające się w kwestii renowacji kaliskich „starożytności”. Nie brakło również koneserów sztuki współczesnej, członków warszawskiej Zachęty czy krakowskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Prasa kaliska systematycznie donosiła o ważnych wydarzeniach artystycznych, ukazywały się recenzje z wystaw w Polsce i za granicą, pisane przez stale współpracujących z „Gazetą Kaliską” recenzentów. Na łamach tej gazety informowano o organizowanych regularnie odczytach poświęconych sztuce dawnej i współczesnej (do grona prelegentów należeli, m.in. Eligiusz Niewiadomski – późniejszy zabójca prezydenta Narutowicza, czy Maria Szumska – przyszła Dąbrowska). W maju 1914 roku kaliskie muzeum wreszcie znalazło godną siedzibę w kamienicy Pułaskiego i szeroko otwarło podwoje, udostępniając swoje zbiory, a tym samym realizując podstawowy postulat jego pomysłodawców i organizatorów udostępnienia jak najszerszej publiczności zebranych okazów sztuki dawnej, etnografii i historii naturalnej. Co jakiś czas, nie nazbyt często, ale jednak, udawało się zorganizować jakąś wystawę sztuki współczesnej dającej kaliszanom okazję do bezpośredniego zapoznania się z aktualnymi osiągnięciami artystycznymi. Wybuch wojny i to, co zdarzyło się w sierpniu, kompletnie zakłóciło ten spokojny, ale jednak ciągle pulsujący rytm. No cóż – „inter arma silent Musae”, kaliskie życie artystyczne odczuło to bardzo głęboko... Tym niemniej, już w grudniu 1916 roku, w dopiero co reaktywowanej „Gazecie Kaliskiej”, pojawiły się notatki dotyczące stałych wcześniej tematów, takich jak informacje o otwarciu w Warszawie nowej galerii sztuki czy dorocznego Salonu Zachęty. Mimo trudnej sytuacji postanowiono, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, reaktywować działalność kaliskiego muzeum. W związku z działaniami zbrojnymi zdecydowano, aby utworzyć w nim nowy dział – wojenny. Dobrym odzwierciedleniem tej wojennej sytuacji i nastrojów, jakie panowały w mieście, była wystawa zorganizowana w styczniu 1917 roku w gmachu Szkoły Handlowej przy ul. Nowoogrodowej. Organizatorem tej dziwnej ekspozycji był kapelan wojskowy ksiądz Esser. Wystawione obiekty to po prostu ilustracje z kolorowych czasopism naklejane na tekturę i oprawiane w ramki, które wysyłano do żołnierzy na froncie, aby sprawić im przyjemność. Taka prezentacja była nie do pomyślenia w normalnych, przedwojennych czasach, a mimo to ta ubożuchna wystawa cieszyła się wielkim zainteresowaniem mieszkańców Kalisza. Do tego stopnia, że miesiąc później, w lutym, zorganizowano następną, tym razem poświęconą reprodukcjom wydawanym przez wydawnictwo Teubnera w Lipsku i używanym do dekoracji gmachów publicznych oraz szkół na terenie Niemiec. Tego typu wystawy w żaden sposób nie przyczyniały się do upowszechniania sztuki, stanowiły raczej element niemieckiej propagandy wojennej. A jednak kaliszanie licznie oglądali prezentowane „dzieła”, być może tęskniąc choć za odrobiną normalności w tych trudnych chwilach. 11 Dopiero w maju 1917 roku mamy do czynienia z prawdziwą inicjatywą artystyczną, choć również stanowiącą odbicie tych szczególnych, wojennych czasów. W oddziale legionistów, który przybył do Kalisza w listopadzie 1916 roku, znalazł się batalista Marian Jankowski, znany już wcześniej z wystawy w Krakowie. Artysta ofiarował kaliskiemu muzeum 50 szkiców z bieżącej dziejowej chwili, prezentujących codzienne, wojenne życie legionów. W związku z tym wspaniałym darem Zarząd Muzeum wystąpił z inicjatywą zorganizowania wystawy prac artysty, na którą złożą się obrazki z życia bohaterskiego Legionu Polskiego. Miała się ona odbyć w nie tak dawno uruchomionym Gimnazjum Męskim (LO im. A. Asnyka) przy ul. Grodzkiej. Wystawę otwarto w niedzielę, 20 maja o godzinie 11.30. Miała być udostępniona publiczności zaledwie przez tydzień, w godzinach od 14.00 do 18.00. Wstęp był płatny i kosztował w dzień powszedni 1 markę. Prace rozmieszczono w reprezentacyjnej Sali Kolumnowej kaliskiego gimnazjum. Dla Polaków była to prawdziwie podniosła chwila. Mimo wojny i niemieckiej okupacji prezentowano w tym miejscu, w którym przez ostatnie kilkadziesiąt lat nawet nie wolno było mówić po polsku, prace przedstawiające polskich żołnierzy. Traktowano to jako manifestację polskiej kultury. Recenzent Gazety jak za dawnych, przedwojennych lat opisywał w euforii: skromny dar 50 szkiców dla muzeum kaliskiego to jest wprost nabytek historycznego znaczenia. Młode twarze – chwytane szkicowo w okopach, na posterunku tworzą jakby próbny przegląd tych wszystkich i tym podobnych uczuć i napięć duszy jakie przechodzą ci dzielni młodzi ideowcy. Nawet mniej uważnemu oku i obojętnemu ta galeria głęboko zapadnie w duszy. Od razu w dniu otwarcia niektóre prace znalazły nabywców. A niezawodna gazeta, tak jak przed wojną przy tego rodzaju wydarzeniach, zachęcała do odwiedzania wystawy. Kolejnym przedsięwzięciem, które wskazywało na powrót do normalnego życia artystycznego i kulturalnego, były obchody 100-lecia śmierci Tadeusza Kościuszki. Choć zarazem musimy sobie zdać sprawę, że gdyby nie wojna, która podzieliła naszych zaborców, stawiając ich po dwóch stronach frontu i osłabiając jednocześnie ich potencjał, zor12 ganizowanie takiej wystawy byłoby niemożliwe. Tymczasem we wrześniu utworzył się Komitet Organizacyjny, który postanowił w dniach 14 – 21 X zorganizować Wystawę Kościuszkowską prezentującą bohatera szerokim rzeszom kaliskiej społeczności. W związku z tym proszono o wszelkie pamiątki związane z generałem i Insurekcją 1794 roku. Wszelkie eksponaty należało nadsyłać do sprawdzonego już wcześniej w tego typu działaniach księdza Sobczyńskiego. Otwarcie wystawy zaplanowano na 14 X na godzinę 12.00 w siedzibie kaliskiej Straży Pożarnej. Apel do czytelników wywołał należyty rozgłos. Udało się zebrać wiele przedmiotów związanych bezpośrednio lub pośrednio z osobą Naczelnika i powstaniem 1794 roku. Jak to zwykle przy tego typu przedsięwzięciach bywa, do ostatniej chwili nadsyłano eksponaty. Zdecydowano, że wystawa będzie otwarta do 22 X, udostępniona publiczności w godzinach od 11.00 do 17.00. W związku z obchodami wprowadzono do sprzedaży gipsowe medale z Tadeuszem Kościuszką wykonane przez kaliskiego rzeźbiarza Zajączkowskiego. W międzyczasie pojawiła się jeszcze informacja o kolejnym przedsięwzięciu – zorganizowanej na początku października wystawie prac uczniów kaliskiej Szkoły Realnej przygotowanej pod opieką ich nauczycielki panny Kindlerówny, której nie szczędzono entuzjastycznych słów, pisząc o niej jako o wzorcu nauczyciela, rozwijającego, a nie krępującego osobowość swoich wychowanków. O tego typu ekspozycjach prasa kaliska bardzo chętnie informowała w okresie przedwojennym, podając dość szczegółowe informacje na ten temat. Szeroko rozpisywano się o uczniowskich „dziełach”, wymieniając młodych artystów, a zwłaszcza ich pedagogów. Bo też główne przesłanie, jakie wypływało z tych informacji, miało przede wszystkim charakter dydaktyczny – wskazywano na rolę edukacji artystycznej w wychowaniu młodego człowieka, w kształtowaniu jego osobowości. Szkoda, że ówcześnie w większym stopniu zdawano sobie z tego sprawę niż to się dzieje obecnie w naszych szkołach. Trzeba zwrócić uwagę na wielką rolę „Gazety Kaliskiej” w tych próbach przywrócenia normalnego obiegu życia artystycznego i kulturalnego. Wraz z jej reaktywowaniem w listopadzie 1916 roku odrodził się obieg informacji, upubliczniono ją i sprawiono, że o różnych przedsięwzięciach każdy czytelnik, a zatem i odbiorca kultury, mógł się dowiedzieć. Znowu przywrócono możliwość wypowiadania się opinii społecznej, stymulowania życia kulturalnego i pobudzania ludzkiej aktywności. I doprawdy nie wiadomo, czy to życie kulturalne się odrodziło, czy to Gazeta pobudziła jego rozwój. Wydaje sie, że zachodzi ścisła symbioza między tymi zjawiskami. Przez te dwa lata wojny i dwa lata życia bez gazety, sytuacja dojrzała do normalności. Te informacje o odradzającym się powoli kaliskim życiu artystycznym nie były oczywiście najważniejsze dla ówczesnych mieszkańców. Przede wszystkim absorbowały ich problemy związane z odbudową zniszczonego miasta i codziennego w nim życia, które nastręczało wiele trudności. Podejmowano pierwsze dyskusje o kształcie przyszłej odbudowy – jak to zwykle bywało przy takich okazjach, ilu dyskutantów, tyle zdań. Przedstawiano zarządzenia urzędowe w tej sprawie. Na pewno dla większości kaliszan ważniejsze było uruchomienie elektrowni i komunikat o ograniczeniu ze względów oszczędnościowych dostaw prądu nocą. Równie istotne były informacje o pożyczkach udzielanych na odbudowę domów i gmachów publicznych, informacje o próbie odbudowania infrastruktury miejskiej. Bo te działania pozwalały żyć w mieście zdruzgotanym wojną. Mimo to błahe z pozoru informacje o różnych przedsięwzięciach kulturalnych tak naprawdę pozwalały tu nie tylko wegetować w ruinach, ale mieć poczucie, że żyje się w jakichś normalnych czasach, w normalnym mieście. Ba, mało tego, zaborca luzuje gorset – można organizować przedsięwzięcia o charakterze patriotycznym. A to było chyba bardzo ważne, aby Kaliszanie poczuli się gospodarzami u siebie, poczuli się dumni z tego, że są Polakami, odzyskali swoją godność sponiewieraną przez wojenną traumę. Działalność kulturalna, także życie artystyczne jest na to idealnym lekiem, pozwala poczuć się człowiekiem wolnym i godnym. Iwona Barańska W artykule wykorzystano informacje z „Gazety Kaliskiej” z roku 1916 i 1917. Rozmowa z Małgorzatą Kaźmierczak, dyrektorką Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu Fot. Tomasz Skórzewski Stacja Galeria Kalisz Często odnoszę wrażenie, że światłym kaliszanom marzy się, żeby Kalisz był takim wielkopolskim Krakowem. Czy to porównanie może mieć uzasadnienie? Powiem szczerze, że wcześniej nie miałam okazji lepiej poznać Kalisza i dzisiaj mam jeszcze bardzo świeże spojrzenie na to miasto. Nie znam zatem różnych lokalnych tajemnic i układów i może to nawet lepiej. Trzeba sobie zdawać sprawę, że Kalisz nie jest zbyt dużym miastem, ale dosyć dobrze, centralnie położonym. Blisko mamy Łódź, Wrocław i Poznań i to położenie możemy wykorzystywać. Odnosząc się bezpośrednio do pytania, rzeczywiście słyszałam, że poziom patriotyzmu lokalnego w Kaliszu jest porównywalny z Krakowem. Kalisz szczyci się swoją długą i bogatą historią, która w sposób oczywisty musi rzutować na charakter miasta, jego kulturową tożsamość. Stąd też te paralele z Krakowem, z zachowaniem, oczywiście, stosownych proporcji. Z wykształcenia jestem historykiem, i to w dodatku średniowiecznikiem, tak więc bogata historia miasta oczywiście robi na mnie wrażenie. Doceniam jej rolę tożsamościową, ale jeśli chodzi o kontekst kulturowy, wolałabym nie kopiować w Kaliszu wzorców krakowskich. Przechodzimy więc już do tematu zasadniczego naszej rozmowy, czyli przyszłości placówki, którą pani od niedaw- na kieruje. Czym urzekła pani komisję konkursową, która wybierała nowego dyrektora Galerii Sztuki w Kaliszu? Inspiracją był dla mnie pomysł przeniesienia galerii na dworzec PKP. Pomysł bardzo dobry, odważny, który otwiera wiele różnych perspektyw i kontekstów dla zaistnienia sztuki w tym mieście. Moją ambicją jest pokazywać sztukę ludziom, którzy z jakichś powodów wcześniej nie mieli z nią kontaktu albo nie byli w stanie skorzystać z istniejącej oferty tej galerii. I jestem przekonana, że dotarcie do tego typu osób na dworcu będzie łatwiejsze, niż wtedy, gdy mamy sztukę „zamkniętą” w galerii. W moim programie znalazły się pomysły jedenastu nowych różnego rodzaju wydarzeń, które 13 Fot. Tomasz Skórzewski chcę sukcesywnie wprowadzać i realizować. Nowa lokalizacja podpowiada pewne tematy, którymi warto się zainteresować, na przykład: sztuka w podróży, dworzec jako okno na świat, itd. W przyszłym roku wypada 110-lecie otwarcia kaliskiego dworca kolejowego, co oczywiście daje dobrą okazję wykorzystania tej rocznicy, także w kontekście kulturowym i artystycznym. Ważne są też możliwości architektonicznego wykorzystania tego miejsca i chciałabym zaangażować artystów, żeby pokazali nam, jak tę przestrzeń można zorganizować, zaaranżować i udostępnić. Dotyczy to nie tylko wnętrza, ale także otoczenia dworca. W moim programie duży nacisk kładę też na edukację artystyczną i chcę wykorzystać do tego celu salę audiowizualną, która według planów ma powstać w nowej siedzibie galerii. 14 A co by się stało, gdyby miasto wycofało się z pomysłu przeniesienia galerii na dworzec PKP, o czym jeden z wiceprezydentów miasta wspomniał na początku kwietnia na posiedzeniu komisji samorządowej? To byłby bardzo niedobry pomysł i bardzo zła wiadomość dla mnie w tym sensie, że wiele elementów programu, który chcę realizować, trzeba byłoby zmienić. Zresztą dowiedziałam się o tej wypowiedzi od pracowników galerii i ta sprawa została już wyjaśniona. Fakt przeniesienia siedziby na dworzec PKP został uwzględniony w mojej umowie o pracę i tego się trzymam. Po ponad trzydziestu latach w kaliskiej galerii następuje zmiana warty, a pani zapewne będzie chciała odcisnąć swoje piętno. Kaliszanie mogą zapytać: kim jest Małgorzata Kaźmierczak? Jak już wspomniałam, z wykształcenia jestem historykiem, średniowiecznikiem. Świadomie nie chciałam studiować historii sztuki, bo dla mnie sztuka to jest to, co dzieje się teraz, a nie to, co działo się w przeszłości. Warsztat historyka często pozwala lepiej zrozumieć sztukę współczesną niż narzędzia, którymi rutynowo posługują się historycy sztuki, oni zwykle patrzą na samo dzieło, abstrahując od kontekstów. Sztuka jest moją pasją od dzieciństwa, na co miała wpływ sytuacja rodzinna. Mój ojciec, Władysław Kaźmierczak, jest znanym artystą performance. Studiował malarstwo na ASP w Krakowie, ale, co ciekawe, edukację artystyczną rozpoczynał w Kaliszu u profesora Andrzeja Niekrasza, który następnie niejako skierował go na studia wyższe do Krako- wa, gdzie sam wcześniej studiował. W ten sposób „znalazłam się” w Krakowie. Rodzinnie związana jestem z Ostrowem Wielkopolskim, skąd pochodzą moi rodzice. Mogę powiedzieć, że mając ojca performera, od najmłodszych lat wsiąkałam w sztukę nowoczesną i kiedy sama zaczęłam działać w świecie sztuki, głównie tym się zajmowałam. Ale realizowałam także inne projekty i na pewno dzisiaj moje spojrzenie na sztukę jest interdyscyplinarne. Była pani związana wcześniej z jakąś placówką? Dotychczas byłam freelancerką i prezesem Fundacji Promocji Sztuki Performance „Kesher”, ale instytucjonalnie nie byłam związana z żadną galerią. Oczywiście, miałam kontakty i współpracowałam z wieloma placówkami w kraju i za granicą, także z instytucjami niezależnymi i prywatnymi galeriami. Mam więc dobry ogląd, jak to przedstawia się w Polsce. Jestem też członkiem Stowarzyszenia Sztuka i Dokumentacja, które wydaje swoje pismo, a którego jestem sekretarzem redakcji. Jest to wydawnictwo naukowe, które ma siedem punktów na liście czasopism punktowanych przez Ministerstwo Nauki. Jaka ma być kaliska galeria pod pani rządami? Nie będę dawać preferencji jakiemuś rodzajowi sztuki, żadnemu medium ani stylowi. Chciałabym pokazywać jak najpełniejszy obraz tego, co się dzieje w sztuce – na pewno, jeśli będą ku temu warunki, powinno być więcej niż dotychczas sztuki efemerycznej. Liczę też na dobre kontakty z dyrektorami wszystkich placówek kulturalnych w mieście, bo myślę o różnych wspólnych projektach, jeśli będzie z ich strony chęć do takiej współpracy. Musimy oczywiście być bardziej widoczni, aktywnie zabiegać o odbiorców, przyciągać publiczność ciekawymi propozycjami, a nie czekać, że sami przyjdą. Galeria ma swojego patrona, którym jest urodzony w Kaliszu wybitny twórca i teoretyk sztuki – Jan Tarasin. Czy to nazwisko powinno wiązać się z jakimiś zobowiązaniami? Rozmawiałam na ten temat z załogą i wydaje mi się, że przyjęcie konkretnego patrona jest trochę nie w porządku w stosunku do innych artystów związanych z Kaliszem. I chociaż twórczość Tarasina bardzo sobie cenię, to wolałabym jednak zmienić nazwę galerii, żeby kojarzyła się przede wszystkim z miastem, a nie z konkretną postacią. A jeśli chodzi o przyszłość Kaliskiego Biennale Rysunku i Grafiki, to zależy ono od sytuacji finansowej, bo nie chciałabym, żeby finansowanie tego przedsięwzięcia pochłaniało dużą cześć mojego budżetu kosztem innych projektów. Przystępując do konkursu na szefa placówki, proponowałam też, żeby biennale nie ograniczało się tylko do rysunku i grafiki; przede wszystkim powinien to być konkurs skierowany do młodych twórców, żeby dać im szansę zaistnieć. Myślę, że będzie to pożyteczne, bo młodych i zdolnych ktoś powinien promować, a także efektywne marketingowo, wzmacniające pozycję placówki w środowisku sztuki w kraju. To powinno procentować przez dłuższy czas, bo tego typu konkursów dla młodych twórców bardzo brakuje. Dla mnie to jest też dosyć dziwna sytuacja, kiedy artyści dojrzali, już uznani rywalizują ze sobą; zostawmy takie konfrontacje młodym ludziom. Nie chciałabym też ograniczać form ekspresji, chociaż rozumiem, że to może rodzić pewne problemy techniczne, również tak prozaiczne jak dostarczenie dzieła na konkurs. Ale też nie powinniśmy odrzucać sztuki intermedialnej, interaktywnej, która jest dzisiaj wiodąca, prezentująca to, co się teraz najciekawszego w sztuce dzieje. Rozumiem, że władze miasta dają pani wolną rękę, jeśli chodzi o kwestie artystyczne i programowe w prowadzeniu galerii? Ja też to tak rozumiem, bo mój dosyć kompleksowy program musiał zostać wnikliwie przeczytany przez komisję konkursową i, jak mniemam, zaaprobowany, skoro wybrano właśnie mnie. Ale też wydaje mi się, że w tym, co zaproponowałam, nie było nic kontrowersyjnego, co mogłoby wywoływać sprzeciw władz miasta czy innych środowisk. Teraz czekam na podwyższenie budżetu galerii zgodnie z tym, co postulowa- łam w konkursie. To jest oczywiste, że kiedy się przeniesiemy do nowej siedziby, będziemy mieli cztery razy większą przestrzeń do zagospodarowania i większe potrzeby. Chciałabym też zwiększyć zatrudnienie, które jest bardzo skromne; potrzebujemy webmastera, który zajmie się stroną internetową i promocją oraz pracownika technicznego, najlepiej mężczyznę, który silnym ramieniem wesprze panie dzisiaj pracujące w galerii. Jeśli miasto chce wzmocnić tę placówkę, musi trochę w nią zainwestować, ale te koszty na pewno się zwrócą, chociażby poprzez zwiększoną frekwencję. Chcę też, żeby kaliska galeria była rozpoznawalna w kraju, żeby stała się partnerem dla najlepszych placówek, chociaż zdaję sobie sprawę, że to będzie długotrwały proces. Mam kilka pomysłów, jak pozyskać dodatkowe fundusze z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy Funduszu Wyszehradzkiego, bo nie mam złudzeń, jeśli chodzi o łatwe pozyskiwanie sponsorów, którzy ograniczyli swoją hojność w czasach kryzysu. Zresztą status instytucji publicznej z określonym poziomem dotacji ma swoje zalety, a wolność programowa jest istotną wartością na styku świata sztuki z wolnym rynkiem, ja jednak pewnych ograniczeń wolałabym uniknąć. Do końca roku będziemy realizować w galerii program przygotowany przez mojego poprzednika, Marka Rozparę, i to jest też ten czas, jaki daję sobie na poznanie kaliskiego środowiska artystycznego. W naszym wspólnym interesie jest to, żeby kaliska galeria miała jak najsilniejszą pozycję w kraju, żeby była rozpoznawalna i dobrze promowała miasto. Będę starała się ściągnąć tutaj wybitnych artystów z kraju i zagranicy, bo to rzuci więcej światła na Kalisz, przyciągnie uwagę środowiska, krytyków sztuki, zainteresowanie mediów, stworzy płaszczyznę do szerszych kontaktów, dyskusji, wymiany poglądów. Zacznijmy od budowy mocnej pozycji naszej galerii, co na pewno ułatwi mi, też jako kuratorowi, promowanie miejscowych artystów na zewnątrz. Jestem otwarta na różne propozycje współpracy. Dziękuję za rozmowę. KLIM 15 54. Kaliskie Spotkania Teatralne Fot Krzysztof Bieliński – czyli historia,seks i pożegnania Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku Zgodnie z przewidywaniami 54. KST okazały się skromniejsze od wcześniejszych. Przede wszystkim w repertuarze znalazło się niewiele przedstawień konkursowych, bo tylko siedem (w tym dwa kaliskie). Jurorów również było mniej, zaledwie troje: prof. Dobrochna Ratajczak z UAM, prof. Jan Ciechowicz z Uniwersytetu Gdańskiego oraz reżyser Janusz Łagodziński.. Liczy się jednak jakość. Trzeba przyznać, że wachlarz repertuarowy 54. KST mimo ograniczeń prezentował się interesująco: od klasyki, czyli dzieł Shakespeare’a i Czechowa, po współczesne nam utwory Kazimierza Kutza czy Doroty Masłowskiej. Poza gospodarzami pojawili się przed kaliską publicznością aktorzy z Trójmiasta, Krakowa, Warszawy, Katowic oraz Kielc. 16 Na inaugurację festiwalu Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego wystawił Kupca weneckiego wg Williama Shakespeare’a i od razu wzbudził tą premierą spore kontrowersje. Jakub Roszkowski, który pospołu z reżyserem Adamem Nalepą opracował tę sztukę, napisał w Programie do przedstawienia: „Shakespeare osadził swój tekst na weneckim Rialto – tamtejszym centrum handlu i konsumpcji. Dzisiaj gwar targowiska zamienił się raczej w zimny świat akcji i giełdowych inwestycji”. Od chwili podniesienia kurtyny dało się zauważyć, że taka interpretacja Szekspirowskiego dzieła zdominuje cały spektakl. Bohaterowie chwalili się kosztownymi gadżetami i zaliczaniem atrakcyjnych miejsc, w których zostawienie sporej gotówki przysparza blasku. Ponadto przez cały czas atmosfera utrzy- mana była w wyraźnie rozrywkowym tonie, zgodnie zresztą z intencją reżysera, który na przedpremierowej konferencji prasowej wspomniał, że nie zależy mu na tradycyjnym odczytaniu dramatu. Nie chciał pokazywać ani problemu antysemityzmu, ani tragedii oszukanego Żyda, tylko zabawę zmanierowanych ludzi. W inscenizacji Nalepy dominował na scenie seks, golizna, taniec i śpiew w rytmie głośnej muzyki. Nie zabrakło jednak autora Hamleta, a stało się tak za sprawą Marcina Trzęsowskiego grającego postać dopisaną do sztuki przez twórców widowiska. Miał to być sam Shakespeare, zrazu zaskoczony, a później mocno poirytowany z powodu licznych przeróbek w tekście i nazbyt nowoczesnej realizacji jego dzieła. Wypadł jednak groteskowo i bardziej przypominał Fot. Magda Huckel miotającego się abderytę niż wybitnego dramaturga. W końcu dwóch osiłków zniosło go ze sceny i zabawa trwała dalej. Wniosek: nawet Shakespeare’a można wyrzucić ze sceny, bo sztuka sięgnęła dna. Dodajmy ironicznie, że takie przeświadczenie mogli mieć na końcu spektaklu wszyscy widzowie w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Jurorzy nie nagrodzili nikogo z kaliskich aktorów występujących w Kupcu weneckim, choć – moim zdaniem – na uwagę zasłużyli Bożena Remelska jako Solania oraz Szymon Mysłakowski w roli Bassania. Pozostali aktorzy, łącznie z Michałem Grzybowskim (Antonio) oraz Michałem Wierzbickim (Shylock), wypadli blado, co również obniżyło poziom inscenizacji. Kolejny spektakl konkursowy, wystawiony 11 maja na Dużej Scenie, to Płatonow Antoniego Czechowa w realizacji Grzegorza Wiśniewskiego z gdańskiego Teatru Wybrzeże. Reżyser ten chętnie sięgał po dzieła rosyjskiego dramaturga; w Kaliszu wyreżyserował przed laty Mewę, przedstawienie, które zainaugurowało dyrekcję Igora Michalskiego. Pomimo że Płatonow powstał w młodzieńczym okresie Czechowa, to można odnieść wrażenie, że utwór wyszedł spod pióra nie tylko utalentowanego, lecz również bardzo dojrzałego autora. Według wielu widzów i krytyków, w gdańskiej inscenizacji zabrakło dobrego wykonawcy głównej roli. Innego zdania byli jurorzy, gdyż przyznali wyróżnienie Michałowi Jarosowi, kreującemu tytułową postać, czyli wiejskiego, zakompleksionego nauczyciela, skutecznie jednak uwodzącego kobiety. Nagrodę aktorską otrzymała też Katarzyna Dałek za rolę Soni, urodziwej mężatki zdecydowanej dla Płatonowa porzucić rodzinę. Również pozostałe postaci żeńskie: wyemancypowana Maria (Katarzyna Z. Michalska), powabna Anna (Magdalena Boć), Sasza, tolerancyjna żona Płatonowa (Monika Chomicka-Szymaniak), zostały bardzo dobrze odegrane. Na ich tle role męskie okazały się jakby stłumione i gdyby nie kobiety prezentujące na scenie oprócz talentu także swoje wdzięki (nagości było sporo), to można by uznać gdańską inscenizację za pomyłkę. Interesująca była scenografia tego przedstawienia. Po bokach usytuowano czarny fortepian i – po przeciwnej stronie – olbrzymi, ale uszko- Bitwa Warszawska 1920 dzony dzwon; w środku były dwie czerwone sofy (w pierwszej części spektaklu) i długie, spróchniałe belki (w drugiej). Od wielu lat nie zabrakło na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych artystów krakowskich. W tym roku Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej zaprezentował 13 maja sztukę Pawła Demirskiego – Bitwa Warszawska 1920 w reżyserii Moniki Strzępki. Postaci sceniczne to przede wszystkim osoby znane z historii: Piłsudski (Michał Majnicz), Witos, Weygand i Ksiądz Skorupka (we wszystkich rolach Krzysztof Globisz), Róża Luksemburg (Marta Ojrzyńska) i Feliks Dzierżyński (Marcin Czarnik). Znalazł się też w tym wojskowo-politycznym towarzystwie Władysław Broniewski (Juliusz Chrząstowski). Jednak nie tylko znane nazwiska dało się słyszeć ze sceny, byli na niej również przedstawiciele zwykłych obywateli: Chłop (Grzegorz Grabowski), Poznaniak i jego żona (Rafał Jędrzejczyk oraz Anna Radwan-Gancarczyk), a także kobieta szczególnie obarczona ciężarem zmiennych losów naszego narodu – Polska Mama (Dorota Pomykała). „Uświęcone” tematy z przeszłości były w tym przedstawieniu odbrązowione, choć momentami ironicznie przerysowane, co miało wskazywać na zdystansowanie się twórców wobec minionych dni klęski i chwały. Scenograf Michał Korchowiec podzielił przestrzeń na dwie części. Bliżej rampy toczyły się ostre dyskusje Polaków o losach ojczyzny, tu krojono przy stole plany bitewne, tu Polska Mama wylała z wiadra najpierw wodę, a później „krew” na twarz Dzierżyńskiego. Tylna część sceny to symboliczna graciarnia składająca się głównie z mocno sfatygowanych mebli i instrumentów muzycznych pokrytych gęsto rozrzuconą słomą. Jurorzy przyznali nagrody i wyróżnienia aż czworgu krakowskim artystom: Krzysztofowi Globiszowi (główna nagroda aktorska), Juliuszowi Chrząstowskiemu (nagroda aktorska), Dorocie Pomykale (nagroda specjalna ufundowana przez Angelikę i Piotra Mazków) oraz Annie Radwan-Gancarczyk (wyróżnienie). 17 Fot. Michał Walczak Caryca Katarzyna 18 Następnego dnia, 14 maja, kaliszanie mogli obejrzeć aż dwa spektakle konkursowe. Najpierw na Dużej Scenie zaprezentował się Teatr im. Stefana Żeromskiego z Kielc, wystawiając Carycę Katarzynę Jolanty Janiczak w reżyserii Piotra Rubina. Przedstawienie to od samej premiery zbiera doskonałe oceny; poza tym tandemowi Janiczek – Rubin przyznano w styczniu br. Paszport Polityki w kategorii teatr. Do dziś krąży wiele legend na temat życia i śmierci Niemki, Imperatorowej Wszechrusi – Katarzyny II. Polityki było więc sporo, także erotyzmu, którego wykorzystanie okazało się w przypadku tytułowej bohaterki najskuteczniejszym narzędziem do zdobycia władzy. Dla wielu ludzi Katarzyna II kojarzy się bowiem bardziej z seksualnymi orgiami niż z rozbiorami Polski albo przyłączeniem Krymu do Rosji. Scenografia Carycy Katarzyny, opracowana przez Mirka Kaczmarka, wprowadzała widzów z jednej strony w klimat dworskich komnat, z drugiej zaś we współczesną nam tandetę. Marta Ścisłowicz, kreująca tytułową postać, otrzymała główną nagrodę aktorską tegorocznego festiwalu. Tę informację publiczność przyjęła brawami. Aktorce udało się pokazać kobietę zarówno despotyczną, jak i wrażliwą. Dodajmy, że aktorka sporo czasu chodziła w spektaklu całkowicie rozebrana, ale nagość nie była tu najważniejsza, gdyż erotyzm wypływał bardziej z kreowanej przez nią osobowości, jej temperamentu niż z odkrytych wdzięków. Pozostali aktorzy grali w tym przedstawieniu bez zarzutu, choć poziom odtwórczyni Katarzyny II pozostał dla nich niedościgniony. Wyróżniłbym z tego zespołu Joannę Kasperek jako zmanierowaną, kapryśną i coraz bardziej usychającą Elżbietę Romanową oraz Tomasza Nosińskiego w roli Stanisława Poniatowskiego, bawidamka. Koniecznie należy poświęcić kilka słów finałowi tego przedstawienia. Postaci, które kończyły swój ziemski żywot, były przez pracowników technicznych wpychane do olbrzymich toreb i wynoszone ze sceny. Pod koniec spektaklu wszystkie paki spadły z hukiem z góry. Na środku stał Paweł I (Andrzej Plata), syn Katarzyny II z nieprawego łoża, który przejął po niej majątek i władzę, ubrany był Fot. K. Lisiak – co ważne – w czerwoną suknię oraz czarną chustę owiniętą wokół pasa i tańczył w rytm znanej piosenki Kate Bush Wichrowe wzgórza. Po owacjach i ukłonach aktorzy zeszli ze sceny, ale Kanclerz na niej pozostał. Kiedy publiczność wstała z foteli i kierowała się ku drzwiom, zaczął mówić o walorach jednoczących się społeczeństw. Wielu go słuchało. W taki przedziwny sposób sztuka trwała dalej. Tego samego wieczoru kaliszanie zobaczyli kolejny bardzo dobry spektakl – Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku Doroty Masłowskiej w reżyserii Agnieszki Glińskiej, przywieziony do Kalisza przez stołeczny Teatr Studio. Na początku wydawało się, że jest to komedia, ale z każdą chwilą atmosfera zagęszczała się i poważniała. Dwoje młodych ludzi, Dżina (Agnieszka Pawełkiewicz) i Parcha (Marcin Januszkiewicz) wybrało się w pełną radosnego uniesienia podróż po Polsce. W ów wesoły nastrój wprowadzali się często prochami. Wpychali się kierowcom do samochodów, wmawiając im, że są biednymi Rumunami, i tak jechali coraz dalej i dalej. Gdy euforia minęła, zrozumieli, że znaleźli się na nieznanym terenie gdzieś w Polsce. Zabawa się skończyła, za to zaczęły problemy, pojawiły się refleksje nad pustką, która otaczała ich nie tylko na zewnątrz, ale również była w nich samych. Warszawscy aktorzy otrzymali Grand Prix 54. Kaliskich Spotkań Teatralnych, co nie było zaskoczeniem, ponieważ zobaczyliśmy w tym spektaklu fantastyczny pokaz gry aktorskiej. Oprócz Pawełkiewicz i Januszkiewicza wystąpili na scenie Monika Krzywkowska, Dorota Landowska i Modest Ruciński. Scenografia do tego przedstawienia niczym szczególnym się nie wyróżniała; najbardziej rzucała się w oczy tylna ściana i sufit z drewnianej boazerii. Przypominało to pomieszczenie na poddaszu z lat osiemdziesiątych minionego wieku. 15 maja na Dużej Scenie wystąpił Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Goście pokazali znakomity spektakl oparty na debiutanckiej powieści Kazimierza Kutza Piąta strona świata. Owa strona dla autora to Szopienice, gdzie mieszkali obok siebie Polacy, także ci chętniej nazywający się Ślązakami, Niemcy i Żydzi. Jest to niezwykła podróż do przeszłości Bohatera (doskonały Piąta strona świata Dariusz Chojnacki, nagrodzony przez jury), który z nostalgią w głosie mówił o latach młodości, dorastania, czasach, które mogą powrócić dziś już tylko we wspomnieniach. Kazimierz Kutz przelał te wspomnienia na papier, a reżyser Robert Talarczyk (też Ślązak) przeniósł na scenę. Powstała opowieść o trudnej, ale pięknej tożsamości hanysa. Oprócz szopienickich tradycji wspominane były także powstania śląskie, strajki górnicze, trudny czas okupacji i lata PRL-u. I choć nie wszystko było dobre, to – według autora – nie wolno tego pominąć. Tekst był uzupełniany przez pokazywane sceny. Dodajmy, że występujący mówili dialektem śląskim i brzmiało to wspaniale. Scenografia autorstwa Ewy Sataleckiej była nadzwyczaj prosta: pusta scena, tylko na tylnej ścianie pokazywano przezrocza. Ostatniego dnia festiwalu, czyli 16 maja, po raz drugi w konkursie wystąpili gospodarze. Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego pokazał na Scenie Kameralnej Versusa wg Rodrigo Garcíi w reżyserii Szymona Kaczmarka. Jury przyznało Nagrodę im. Jacka Woszczerowicza, ufundowaną przez ZASP, Piotrowi Domalewskiemu za rolę Teda Bundy’ego i Janowi Jurkowskiemu za rolę Leszka Pękalskiego. I można byłoby pogratulować kaliskiemu teatrowi sukcesu, gdyby obaj aktorzy nie grali na naszej scenie gościnnie. Tradycyjnie festiwalowi towarzyszyły liczne imprezy kulturalne, w tym spektakle poza konkursem. Jednak zarówno występ absolwentów Wydziału Teatru Tańca w By- tomiu krakowskiej PWST, którzy pokazali na Scenie Kameralnej Meblościankę Pauliny Daneckiej i Tomasza Jękoty w reżyserii Błażeja Peszka, jak i pomorskich artystów z Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, którzy wystawili na Dużej Scenie Skrzypka na dachu Jerry’ego Bocka i Josepha Steina w reżyserii Jerzego Gruzy, należały do zdecydowanie nieudanych. Warto też wspomnieć o trzech wystawach. W Sali Bogusławskiego można było zobaczyć zdjęcia, plakaty i afisze z wszystkich dramatów Shakespeare’a, które wystawiono na deskach teatru nad Prosną. Kolejną wystawę przygotowano w Malarni. Zawieszono tam plakaty teatralne Tomasza Wolffa, wybitnego kaliskiego plastyka. Z kolei w holu Centrum Kultury i Sztuki zaprezentowano grafiki autorstwa Małgorzaty Stachurskiej, która zebrała za nie liczne nagrody i wyróżnienia. Wśród imprez towarzyszących 54. KST znalazł się także przedpremierowy pokaz filmu pt. Hitler w operze w reżyserii Michała Grzybowskiego, kaliskiego aktora. Zadania operatorskie pełnił za kamerą Robert Mleczko, którego kunszt należy ocenić bardzo wysoko. Kaliskie Spotkania Teatralne przeszły do historii. Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku zobaczymy więcej teatrów, a o ważnych wydarzeniach festiwalowych będą donosić nie tylko lokalne media, ale również ogólnopolskie. Maciej Michalski 19 Kalisz i film (fabularny) W 1967 roku na ekrany kin wchodzi film, w którym kaliskie plenery są bezsporne i łatwe do zidentyfikowania. To obraz zbigniewa chmielewskiego „Piękny pogrzeb był, ludzie płakali”. Kadry z zaśnieżonego Kalisza przykuwają uwagę już od pierwszych scen: po ulicy Sukienniczej mkną furmanki, na rogu Kanonickiej i Grodzkiej na uzależnionych od tytoniu czeka trafika – o Kaliszu w filmie fabularnym – pisze Piotr Łuszczykiewicz. Bez wątpienia tym dopiskiem do tytułu szkicu, ograniczającym jego zasięg jedynie do kina fabularnego, zawężam pole obserwacji. Co więcej, takich ograniczeń muszę sobie jeszcze kilka narzucić. Nie będę pisał ani o historii kin kaliskich, ani o kreacjach filmowych czy egzystencjalnych perypetiach aktorów pochodzących z naszego miasta. Zajmowali się tym, m. in. Ewa Kłysz i Andrzej Androchowicz junior, popularyzowali tę problematykę często dziennikarze w kaliskich periodykach. Regionaliści, przewodnicy oraz pasjonaci wiedzą niechybnie wszystko w tej materii i nie sposób z nimi konkurować. Interesuje mnie natomiast Kalisz jako wyrazisty temat lub przynajmniej fotogeniczne miejsce w filmowym dziele fabularnym. Ze wskazanych wyżej powodów moja anegdota nie zacznie się w czasach pierwszych seansów. Nie przypuszczam, by w epo20 ce kinematografu Kalisz gościł na srebrnym ekranie w roli bohatera czy choćby tła filmowej fikcji. Owszem, mógł pojawić się w kronikach, jeśli w grodzie nad Prosną doszło do jakiegoś ważnego wydarzenia politycznego. Niechybnie stało się tak po zburzeniu miasta przez wojska pruskie w 1914 roku. Dokument ukazujący zagładę Kalisza powstał jako materiał propagandowy na zamówienie rosyjskiej strony światowego konfliktu. Miał, i zapewne cel ów osiągnął, uświadomić w Polsce, w Europie i na całym globie bezprecedensowe bestialstwo Prusaków. Nie wiem, jaki jest obecny stan kwerendy, czytałem, że wedle ostatnich informacji z filmem tym wyjechał do Stanów Zjednoczonych rabin Kalisza, by za oceanem zbierać wśród Polonii fundusze na odbudowę grodu. Jako pendant do tamtego dokumentu warto wspomnieć – również zaginiony – film poka- zujący Kalisz odbudowany ze zniszczeń. Nakręcono go ze środków finansowych miasta w 1929 roku na Powszechną Wystawę Krajową w Poznaniu, gdzie był wyświetlany w kaliskim pawilonie wystawienniczym. Potem trafił do kaliskich kin. Oba te dokumenty filmowe są do dziś pilnie poszukiwane. Trudno powiedzieć w świetle straszliwej tragedii, jaką było „zgruzowanie” Kalisza, że miasto miało szczęście do dokumentu. Można by takie słowa odnieść do powojennej historii filmowych dokumentów dotyczących grodu, a w istocie do wybitnych dokumentalistów, jak kaliszanin, realizujący swoje kadry dla telewizji wrocławskiej, Andrzej Androchowicz senior czy poznański reżyser, Marek Nowakowski. Ogromne zasługi położył też od lat mieszkający w Kaliszu poznaniak, Wojciech Krenz, plastyk, fotografik i dokumentalista, autor cennej serii kaliskich kro- 21 nik filmowych. Sporo jest też okolicznościowych dokumentów nakręconych w związku z rocznicami czy innego rodzaju okazjami. Tymczasem, ja chciałbym się przyjrzeć związanym z Kaliszem fabułom filmowym. Pierwsza z powojennych nie zachęca raczej do wnikliwszego oglądu. Pochodzące z 1950 roku „Dwie brygady” w reżyserii pioniera socrealizmu w polskiej kinematografii, Eugeniusza Cękalskiego, wyglądają na typowy produkcyjniak. W teatrze, na pewno kaliskim z zewnątrz i prawdopodobnie także w środku, toczą się próby do przedstawienia wzorcowej sztuki epoki – „Brygady szlifierza Karhana”. Znam ten tekst z obowiązku: współzawodnictwo pracy, młodzi rzucają wyzwanie starym w tempie szlifowania wałów czopowych, ojciec konfliktuje się z synem, ostatecznie jednak wszyscy łączą się we wspólnym czynie dla dobra ogółu. W filmie pojawia się ciekawa paralela: starzy aktorzy muszą dostosować swoje rzemiosło do wymagań sztuki nowych czasów, podpatrując robotników, przełamać opór wewnętrzny i grać zgodnie z duchem socjalizmu. Tu także toczy się walka zakończona ogólnym sukcesem, więcej nawet, sztuka zmienia fabrycznych niedowiarków i oportunistów w „wyścigowców”. Kalisz to czy nie Kalisz? Rozpoznajemy budynek teatru i gmach banku, ale widzimy też tramwaje mknące w drugim tle. Dla tych kadrów warto to obejrzeć, a może też i dla kilku scen ze znakomitymi nestorami, Kazimierzem Opalińskim i Zdzisławem Karczewskim, czy z młodymi zdolnymi, Tadeuszem Łomnickim i Andrzejem Łapickim. Okropną, pseudoludową piosenkę Tuwima stara się przekonująco śpiewać Hanka Bielicka, zaś Ludwik Sempoliński szmirowato wykorzystuje wdzięk przedwojennego pięknoducha. Aspekt kaliski dałoby się sprowadzić do konkluzji: oto miasto, które ma piękny teatr i świetny zespół, ma fabrykę ze znakomitymi szlifierzami, chciałoby też mieć tramwaje. Ale nie wszystko od razu, choć tempo przemian jest imponujące, bo nawet film zmontowano i oddano 25 dni wcześniej w tzw. „czynie lipcowym” – na 22 lipca, tyle, że premiery doczekał we wrześniu 1950 roku. 22 Piętnaście lat później Kalisz jawi się jako tło perypetii sportowych w wyprodukowanym w 1965, mającym swoją premierę rok później, cyklu trzech nowelek filmowych Ryszarda Bera „Zawsze w niedzielę” (część źródeł podaje: „Zawsze w niedziele”). Reżyser i scenarzysta, przedtem współpracownik Aleksandra Forda i Wojciecha Hasa, potem znany z serialu „Lalka”, debiutuje tutaj ze zróżnicowanym efektem. Środowisko filmowe obiega niebawem recenzja pod złośliwym tytułem „Jeden do dwóch”. Nowela piłkarska (pierwsza niedziela) opowiada o losach bramkarza-pechowca i choć Jerzy Turek i Kalina Jędrusik grają uroczo, nie może nas interesować, bo tłem jest stadion w Sosnowcu. Nowela lekkoatletyczna (druga niedziela), której akcja toczy się na kaliskim stadionie przy ulicy Łódzkiej, jest historią miłości sportowców, którzy spotykają się tylko na zgrupowaniach, gdzie rozdziela ich bezwzględny dryl trenerów. Ci ostatni zresztą – Bogdan Baer i Jan Kobuszewski – aktorsko kradną role młodej płotkarce i tyczkarzowi. Wreszcie, nowela kolarska (trzecia niedziela) jawiąca się jako najciekawsza, ale i najbardziej dotkliwa dla kaliskiego samopoczucia. W prowincjonalnym miasteczku wyścig kolarski wygrywa „swój chłopak”, znany „od małego”. Wszyscy próbują zdyskontować jego nieoczekiwany sukces, a on rozpaczliwie chce uciec od oficjalnej pompy i tromtadracji. W plejadzie aktorskiej (Wojciech Siemion, Mariusz Dmochowski, Krzysztof Chamiec, Gustaw Lutkiewicz, Cezary Julski) rola Macieja Damięckiego prawdziwie błyszczy, chociaż i inni młodzi – Stefan Friedmann czy Jacek Fedorowicz – dotrzymują kroku. Kalisz zaś z ulicy Kolegialnej, okolic placu św. Józefa, fabryki fortepianów i oczywiście stadionu konkuruje z obiektami w Bielsku-Białej. Chociaż nie ma kaliskich plenerów w filmie Stanisław Barei z 1961 roku „Dotknięcie nocy”, to obraz ów wart jest niewątpliwie wymienienia. Ten niezwykły thriller, utrzymany w konwencji kina „noir”, został bowiem ewidentnie zainspirowany – w znakomitym scenariuszu Aleksandra Ścibora-Rylskiego – historią krwawego napadu na konwojujących utarg bankowy w Kaliszu, m. in. młodą kasjerkę w zaawansowanej ciąży. W filmie Barei nie znajdziemy jednak nawet migawki z grodu nad Prosną, wypadki rozgrywają się w miasteczku związanym z jakimś produkującym hałdy kombinatem. Nawiasem mówiąc, Kalisz był wówczas ponuro rozsławiony również innymi zbrodniami popełnionymi na tle seksualnym przez maniaka, który utopił jedną z małoletnich ofiar w szambie, a drugą zamurował w piwnicy. Wracając do Barei: „Dotknięcie nocy” trzeba obejrzeć dla świetnych ról Wandy Łuczyckiej, Kazimierza Wichniarza i przede wszystkim Wiesława Gołasa, który za chwilę stanie się kapitanem Sową w serialu Barei. Głównego bohatera-zbrodniarza zagrał Jerzy Kozakiewicz, aktor teatralny, który miał wówczas na koncie kilka epizodów filmowych, w tym konkubenta z „Końca nocy” czy zalotnika z „Krzyżaków”. W 1967 roku na ekrany kin wchodzi film, w którym nie ma morderstwa, a kaliskie plenery są za to bezsporne i łatwe do zidentyfikowania. To obraz Zbigniewa Chmielewskiego „Piękny pogrzeb był, ludzie płakali”. Kadry z zaśnieżonego Kalisza przykuwają uwagę już od pierwszych scen: po ulicy Sukienniczej mkną furmanki, na rogu Kanonickiej i Grodzkiej na uzależnionych od tytoniu czeka trafika. Co ciekawe, a w dobie PRL-u nieoczekiwane, w obiektywie pojawiają się dwa, a może nawet trzy kościoły – św. Józefa, św. Mikołaja i prawdopodobnie przebitki murów i krużganka Jezuitów. Być może nie jest to przypadkowe, gdyż film dotyczy rozterek moralnych: po niesłusznym skazaniu za rzekome przywłaszczenie drogich narzędzi – znów kontekst fabryczny, tym razem nie wały czopowe, ale importowane pomiarowe utensylia – bohater powraca do miasteczka, by dociec prawdy, kto sprokurował całą dramatyczną historię. Dowiaduje się ku najwyższemu zdziwieniu, że to lubiany, darzony przezeń zaufaniem i szacunkiem, oraz serdecznie podejmujący go na stancji profesor podrzucił mu narzędzia w zemście za odrzucenie małżeństwa z wychowanicą szkolnego woźnego, a w istocie nieślubną córką pedagoga. Profesor zdążył już umrzeć w estymie, a jego pamięć kultywuje wdowa. Małe, urokliwe miasteczko odgrywa tutaj swą klasyczną rolę: miejsca wielkich, prawdziwie wielkomiejskich podłości. Ostatecznie bohater rezygnuje z rewizji wyroku, nie chcąc odebrać wdowie sensu życia. Frapująca to fabuła – według opowiadania Kazimierza Kowalskiego – omal na miarę Szaniawskiego czy Żeromskiego, do tego wyśmienicie zagrana przez plejadę aktorską: od Aleksandra Dzwonkowskiego, Barbary Ludwiżanki i Wandy Łuczyckiej poprzez Edmunda Fettinga i Hannę Stankównę, aż po zupełnie dziś zapomnianego odtwórcę głównej roli, Janusza Sykuterę. Czekający na premierę Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, zekranizowanych przez Jerzego Antczaka w 1975 roku, musieli się srogo rozczarować, jeśli sądzili, że powieściowy Kaliniec zagra tam Kalisz we własnej urbanistycznej postaci. Scenę wejścia wojsk pruskich i tragicznego pożaru nakręcono na krakowskim Kazimierzu. Kalisz nie miał szczęścia do filmu w tej i następnej dekadzie. Na osłodę pozostaje kwestia kandydata na fordansera z opartego na prozie Tadeusza Dołęgi-Mostowicza serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” w reżyserii Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego, iż uprzednio pracował w teatrze muzycznym w Kaliszu, i dokumenty ukradzione przez Wilczura-Znachora na nazwisko Antoniego Kosiby z kaliskiego powiatu w adaptacji Jerzego Hoffmana ekranizującej inną powieść pisarza – Znachor. No, i kilka ładnych plenerów z „Komediantki” Jerzego Sztwiertni według prozy Reymonta. W filmach współczesnych z tamtego okresu Kalisz też pojawia się nieczęsto. Zwykle, gdy są to plenery, mamy do czynienia z mistyfikacją, jak w jednym z odcinków „07 zgłoś się”, w którym porucznicy MO, Zubek i Borewicz, kolejno odwiedzają gmach Prokuratury Wojewódzkiej w Kaliszu. Miły to znak czasu, tudzież nowego podziału administracyjnego po 1975 roku, kiedy miasto ma status wojewódzki, ale usytuowanie wspomnianego przybytku w środku parku nie pozwala ufać w plenerową „prawdę ekranu”. Znacznie prawdziwiej brzmi natomiast dialog z kilka lat wcześniejszego obrazu Janusza Zaorskiego „Uciec jak najbliżej”. Przypomnijmy sobie tę nieśmiertelna wymianę zdań: Kierowca: – A panienki do Kalisza? Kobiety jadące do Kalisza: – Do Kalisza, do Kalisza… Kierowca: – No to jak do Kalisza, to dwie dychy. Jedna z kobiet: – Co pan, pekaesem taniej. Kierowca: – No to trzeba było pekaesem. Józef Nalberczak, który w innym momencie, łapiąc za kolano pasażerkę, wypowie kultowe „O, przepraszam… omskło mi się”, czy prawdziwa do bólu Bożena Dykiel są ozdobą tego filmu. Kalisz jest zaś synonimem bezcelowej podróży, do niby bliskiego, ale w rzeczy samej odległego miejsca. Niczym w słynnym dialogu z Kompleksu polskiego Tadeusza Konwickiego, w którym mężczyźnie lecącemu do Ameryki odpowiada kompan od kieliszka: „Mnie też czeka podróż”, a na pytanie: „Daleka?”, ripostuje: „Daleka. Do Kalisza”, by w reakcji na wątpliwość: „Nie taka znowu daleka”, rzucić na koniec: „Dla mnie daleka”. Bodaj najpiękniejszym dialogiem z Kaliszem w tle jest początkowa rozmowa z „Ćmy” Tomasza Zygadły z 1980 roku. To naprawdę wielka rola Romana Wilhelmiego i znakomity film o radiowym dziennikarzu prowadzącym „Radiotelefon”, czyli nocne audycje z rozmowami na żywo. Leczą one dusze i ratują życie słuchaczy, ale niszczą psychicznie i prowadzą do rozpadu osobowości jego samego. Tam właśnie możemy usłyszeć dialog Wilhelmiego z dzwoniącym do niego Zbigniewem Buczkowskim: – Jan (Roman Wilhelmi): Skąd Pan dzwoni? – (Głos Zbigniewa Buczkowskiego): Z Kalisza. – Jan: Kalisz to piękne miasto. – (Głos Zbigniewa Buczkowskiego): Piękne? Panie Janeczku, to jest raj! – Jan: Ma Pan rację. Nikt wcześniej ani później już tak o Kaliszu nie powiedział z ekranu. Jeśli zaś chodzi o scenariusz, sprawa jest dla mnie osobiście ciekawa. Mój ojciec po wyjeździe z Kalisza stał się znanym dziennikarzem. Prowadził „Lato z Radiem” jako Dziadek Włodek oraz „Muzykę nocą”, gdzie dzwonili słuchacze. Znał też braci Zygadłów – obaj kończyli łódzką filmówkę – i mógł być pierwowzorem lub jednym z wzorów postaci Jana. Stąd moja miłość do „Ćmy”. Z kolejnym filmem z kaliskimi ewokacjami nie mam tak sentymentalnych związków. Myślę o „Po upadku” Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego z 1990 roku, zrealizowanym według prozy Tadeusza Siejaka, Próba. Historia aparatczyka, który próbując wrócić do Warszawy, chce zatuszować dawne winy syna, za jakie aresztowała go Służba Bezpieczeństwa i własne niegodziwości w stosunku do mieszkańców województwa, gdzie sprawował niesprawiedliwą władzę – nie przekonuje, mimo kreacji, m. in. Zbigniewa Zapasiewicza i Marka Kondrata. Kalisz też wypada blado, acz jest go całkiem sporo: Rogatka, ulice Górnośląska i Babina oraz budynki będące siedzibami władzy: Dom Partii i Ratusz. Najważniejszy wydaje się wszakże miejski szalet – jak wtedy mówiono: „okrąglak” – na plantach, w którym dokona się finałowe, symboliczne, choć przypadkowe morderstwo dygnitarza. Trochę tak jest, że najlepiej wypadają w filmie kaliskie gmachy. Choćby więzienie, które kilka lat temu zagrało w belgijsko-francusko-luksemburskiej fabule „Tango Libre” – o miłości strażnika więziennego do żony skazanego i podsycających owo tragiczne uczucie cotygodniowych lekcjach tańca. Reżyser filmu, Frédéric Fonteyne, został nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji w kategorii Horyzonty. Czy podobne laury spadną na Michała Grzybowskiego i jego, nakręcony w kaliskim teatrze i w okolicach, film „Hitler w Operze”? O tym przekonamy się niebawem. Tymczasem dziś już wiemy, co próbowałem w tym szkicu pokazać, jakich gratyfikacji mógł się spodziewać Kalisz po swoich udziałach w filmie fabularnym? Był najczęściej miastem-przypadkiem, miastem-pechem, miastem-fatum. Stanowił widmowy cel niemożliwej podróży, objawiał się jako złudna fatamorgana spokoju i szczęścia, choć bywał niekiedy prawdziwym rajem dla uciekinierów od wielkomiejskiego zgiełku. Okazywał się w filmie za duży na prowincję i za mały na metropolię. Parafrazując słowa znanej piosenki, był „za młody na sen” i „za stary na grzech”. Wszelako, kiedy myślę o jego szansach w przyszłych filmowo-fabularnych odsłonach, wolałbym, by było w nich więcej wielkości. I grzechu. Piotr Łuszczykiewicz 23 Portret bez kliszy Benedykt Dorys - przedwojenny mistrz photoshopa Był najdroższym w kraju fotografem, ale i jednym z najlepszych. Jego klientkami były zdobywczynie tytułu Miss Polonia, aktorzy, muzycy, literaci, politycy… Wykonane przez niego portrety do dzisiaj zachwycają. To one przysporzyły mu wielkiej sławy, chociaż fotografował nie tylko ludzi. Stworzył pierwszy w Polsce fotoreportaż. Benedykt Jerzy Dorys, znakomity fotograf, pochodził z Kalisza. Harold Davis, znakomity amerykański fotografik, w jednej z książek przyznał, że wszystkie swoje zdjęcia poddaje cyfrowej obróbce. Podobnie czynią jego koledzy po fachu. Z prawidłowości tej można wysnuć zaskakujący wniosek – fotografia nietknięta komputerowym programem nie może być dobra. Znajdzie się zapewne wielu adwersarzy takiej opinii. Ludzkość bowiem poznała fotografię zdecydowanie wcześniej niż photoshopa, gimpa czy corela. To one pomagają ze zdjęciem zrobić praktycznie wszystko – wygładzić szumy, podrasować kolory czy dokleić nos. Drugi, chociażby na czole. Jak zatem radzili sobie fotograficy tworzący w XIX i XX wieku, którzy zostawili po sobie wiele prawdziwych arcydzieł swojej dziedziny? W tym momencie oponenci wspomnianego wcześniej wniosku mogą tryumfować. Wszak mnóstwo zdjęć sprzed lat zachwyca nawet dzisiejsze pokolenie, a wykonane były one tradycyjnymi metodami. Znaleźli się jednak i kombinatorzy. Pod koniec dziewiętnastego stulecia pojawiła się technika zwana piktorializmem. Polegała ona na ingerencji artysty w każdą odbitkę. Za pomocą różnych technik fotograficy wprowadzali zmiany tonalne czy kontrolowali szczegółowość obrazu. Efektem artystycznym tego procesu były 24 zdjęcia przypominające rysunek albo grafikę. Taki photoshop z początku dwudziestego stulecia. Metodę tę wykorzystywało wielu, także nad Wisłą. Jeden z polskich piktorialistów związał się z fotografią w 1914. Wykonana własnoręcznie camera obscura zapewne towarzyszyła trzynastoletniemu wówczas chłopcu w przechadzkach po jego rodzinnym mieście. – Zrobiłem sobie aparat fotograficzny, sklecony z części kupionych na pchlim targu. Znalazłem optykę Voigtlandera z migawką. Do tego dwie kasety na klisze szklane i rzecz oczywista- statyw. I tym aparatem wykonałem pierwsze zdjęcie – wspominał artysta po latach. Ale na początku I wojny światowej w Kaliszu można było uwiecznić niewiele oprócz spalonych i zbombardowanych domów. Może dlatego po zakończeniu konfliktu zbrojnego młody Benedykt Jerzy Rotenberg zwrócił się w stronę innej gałęzi sztuki. Przez cztery lata – z przerwą na ułański epizod w wojnie polsko-bolszewickiej – w kaliskiej średniej szkole muzycznej uczył się gry na skrzypcach pod okiem Alfreda Wiłkomirskiego. To tam poznał Halinę, młodą pianistkę, w której zakochał się tak mocno, że wyjechał za nią do Warszawy, wcześniej kompletnie zawracając jej w głowie. W stolicy zarabiał na życie akompaniując do filmów niemych w kinie Palace. Młody żydowski skrzypek, syn zegarmistrza z przygranicznego Kalisza, przestał jednak grać. Kontuzja ręki oddaliła go od muzyki, ale jednocześnie przypomniała o dawnej pasji z rodzinnego Kalisza. Kiedy w 1928 roku Rotenberg otwierał ekskluzywne studio Foto Dorys u zbiegu Alei Jerozolimskich i ulicy Poznańskiej, był fotografem znanym tylko wśród kolegów po fachu. Nikt bowiem nie słyszał o jego międzynarodowych sukcesach. Po czterech latach kojarzono go nie tylko w środowisku artystycznym, ale i powszechnie w całym kraju. Wówczas bowiem został ojcem – ojcem polskiego fotoreportażu. Cykl zdjęć przedstawiających Kazimierz Dolny wpisał się w historię rodzimej sztuki wielkimi literami. Pełno było w nim przeciwieństw. Nadwiślańskie miasteczko Rotenberg przedstawił jako malowniczy, prowincjonalny ośrodek pełen sklepów i straganów. Ale ówczesny Kazimierz, mówiący po polsku równie często jak w jidysz, to także skupisko biedy i brzydoty. Fotograf z Alei Jerozolimskich nie pominął także tego obrazu, chociaż przeczyło to zasadom piktorializmu. Oksymoroniczny fotoreportaż Kazimierz nad Wisłą prezento- Eugeniusz Bodo 25 Maria Fux wany był jeszcze przez dziesiątki lat w Polsce i na świecie. Stanowił jedno z największych osiągnięć ówczesnej sztuki, ale to nie on jako pierwszy przysporzył pochodzącemu z Kalisza artyście ogromnej sławy. Pierwszą klientką Rotenberga była Władysława Kostakówna – 21-letnia pracownica Miejskiej Kasy Oszczędnościowej w Warszawie. – Przyszła jakaś bardzo młoda, wysoka, przystojna panienka. Blondynka, bardzo typowa polska uroda, szczególnie w owych czasach. Była bardzo onieśmielona i powiedziała, że ją koleżanki z biura, które mieści się niedaleko, przysłały do mnie, żebym ją sfotografował. Był pierwszy konkurs Miss Polonia i one chciały, żeby do niego stanęła – wspominał właściciel studia Foto Dorys. Pierwszy tytuł najpiękniejszej Polki miał być przyznany na podstawie fotografii. Ro26 tenberg chciał więc, aby jego klientka wyglądała jak prawdziwa miss. Artyście utkwił w pamięci fakt, że dziewczyna była ubrana nieodpowiednio do przeznaczenia zdjęcia. Posłał więc żonę do sklepu, aby kupiła materiały. Artysta je udrapował i zrobił z niego prowizoryczny dekolt. Skromna urzędniczka zwyciężyła w pierwszej edycji konkursu Miss Polonia, a potem zajęła drugie miejsce w wyborach najpiękniejszej kobiety kontynentu. A że decydowano na postawie zdjęć, to wielka była tutaj zasługa fotografa. Skoro więc Rotenberg „zwyciężył” w wyborach miss, od razu stał się sławny. Do studia Foto Dorys zaczęły przychodzić czołowe postacie przedwojennej Warszawy. Kolejni ówcześni celebryci zamawiali portrety u byłego skrzypka. I wydawali na nie krocie. Benedykt Jerzy Rotenberg wychodził bowiem z założenia, że poziomu artystycznego twórców nie da się porównać. Wymierne są natomiast sumy, jakie płacili jego klienci za usługi. Był najdroższy w kraju – sesja kosztowała 35 złotych. Podejście to sprawiło, że elicie wypadało robić sobie zdjęcia przy Alejach Jerozolimskich 41. Nakazywała to moda, można było się pochwalić w snobistycznym towarzystwie. Wszystko to sprawiało, że Rotenberg nie musiał martwić się o klientów. Ba – mógł wśród nich wybierać. Przed wojną jego zakład odwiedził sam Edward Rydz-Śmigły. Syn kaliskiego zegarmistrza odprawił jednak marszałka, bo… wyjeżdżał na wakacje do Zakopanego. Bombowce Luftwaffe nad Warszawą we wrześniu 1939 zachwiały jednak karierą artysty. Dla każdego polskiego Żyda, także i dla Rotenberga, wojna była bardzo wyrazistym widmem śmierci. Stracił swój zakład i w 1940 roku trafił do getta. Nie przestał jednak zajmować się fotografią. Swoje zdjęcia przynosili mu nawet Niemcy, co świadczyło o niewątpliwym szacunku dla jego warsztatu. Wiele z ujęć przedstawiało samo getto, były więc cenne dla polskiego podziemia. I tam też przekazywał je Rotenberg. Z ogrodzonego murem piekła w sercu Warszawy wyciągnęła go działaczka Armii Krajowej. Artysta nigdy jej tego nie zapomniał – do końca życia telefonował do niej dzień w dzień, by spytać o zdrowie. Po wojnie wszystko trzeba było zaczynać od zera. To wtedy znakomity fotografik przestał ostatecznie używać nazwiska ojca i podpisywał się już tylko jako Benedykt Jerzy Dorys. W 1948 roku uruchomił studio przy Nowym Świecie. Prestiżowa lokalizacja nie mogła być przypadkowa – w końcu gwiazda fotografowała tam gwiazdy. Każda sesja była niezwykle intymnym spotkaniem Dorysa z modelem. Nikomu nie pozwolił zaburzać tej atmosfery. Z niezwykłym namaszczeniem ustawiał światło i dobierał tło. Po tym rytuale znikał za aparatem, by sprawdzić wszystkie ustawienia. Do spuszczenia migawki służyła mu gumowa gruszka, która zastygała w ręce, dopóki wyraz twarzy modela nie oddawał założonych przez fotografa emocji. Podczas całego tego rytuału – bo nie było to „zwykłe” robienie zdjęcia – Dorys rozmawiał z portretowaną osobą. Drogę tę przeszli niemal wszyscy ówcześni polscy celebryci. Do studia przy Nowym Świecie zawitali: Julian Tuwim, Nina Andrycz, Zbigniew Herbert, Eugeniusz Bodo… Byli też znani kaliszanie – Maria Dąbrowska i oczywiście Tadeusz Kulisiewicz. – To był przyjaciel, bez cudzysłowu. To był człowiek, na którym mogłem polegać, w którego nie mogłem nie wierzyć, który pomagał, nie wiedząc o tym. Był moją drugą ręką – komplementował Dorys Kulisiewicza, który wykonał zdobione drzwi do jego atelier oraz oficjalny znak studia. Po wojnie tylko dwukrotnie przyszło artyście wykonywać portrety poza swoim zakładem. I w obu przypadkach nie było to proste. Podczas uwieczniania wizerunku marszałka Konstantego Rokossowskiego, na kilka sekund przed spuszczeniem migawki, doszło do niewielkiego wybuchu. Na modelu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Edward Ochab był natomiast tak zestresowany sesją, że nie dało mu się zrobić zdjęcia. Wówczas Dorys powie- Ola Sawicka 27 Jadwiga Smosarska i Adam Brodzisz dział ze stoickim spokojem: Panie premierze, niech pan się odpręży. Niech pan ma wszystko w dupie. Metoda ta okazała się skuteczna. W udzielonym u schyłku życia wywiadzie podkreślał, iż jego kariera potoczyła się niejako przypadkiem, że nie lubił rozgłosu i prezentowania swoich prac. Jedyne, o co w życiu naprawdę zabiegał, to względy jego przyszłej żony. Halina Dorys, de domo Pregier, także kaliszanka, wspierała męża w całej pracy twórczej. 28 Utalentowana pianistka też robiła zdjęcia – kiedy mąż był chory, zastępowała go w atelier. Wszystko robili razem – pracowali, wypoczywali, podróżowali… Byli ze sobą 24 godziny na dobę, ale uczucie między nimi nie wygasło nigdy. Nawet, kiedy Halina Dorys zmarła. – W tej chwili jest osiem i pół roku, kiedy odeszła. Ona codziennie ma przy swojej fotografii świeże kwiaty. Ja przez całe życie, 60 lat przeszło, kupowałem jej kwiaty. I nie widzę racji, żeby przestać je jej kupować, bo ona w dalszym ciągu we mnie żyje – mówił Benedykt Jerzy Dorys pół roku przed śmiercią. Juliusz Kowalczyk Publikowane zdjęcia są częścią wystawy przygotowanej przez Ośrodek Kultury Plastycznej Wieża Ciśnień w Kaliszu Wypowiedzi artysty pochodzą z filmu „Benedykta Jerzego Dorysa życie szczęśliwe” w reżyserii Marii Kwiatkowskiej z 1980 roku. Notatnik kulturalny Jak wam się podoba? Czym właściwie jest mural? To trudne pytanie, bo artyści sprzeczają się o definicję nazwy. Ogólnie rzecz ujmując, jest to wielkoformatowy malunek artystyczny. Fot. Iwona Cieślak Z Damianem „Kfiatkiem” Kwiatkowskim rozmawia Tomasz Staszczyk Co zatem odróżnia mural od graffiti, które przeciętnemu odbiorcy kojarzy się z wybrykami wandali? A niesłusznie, bo jest wiele rysunków, które w momencie powstania były uważane za przejaw wandalizmu, a teraz uchodzą za prawdziwe dzieła sztuki. Najlepszym przykładem jest napis na kaliskim gmachu sądu („Przywrócić godność prawu”, powstały w listopadzie 1981 roku – przyp. red.). Jedni chcą go usunąć, inni traktują jako świadectwo epoki, którego nie powinno się ruszać. Graffiti, jako gatunek, ma raptem około pięćdziesięciu lat. Mimo to istnieją już prace, które uzyskały status klasyki i są punktem wyjścia, inspiracją dla rzeszy artystów. Dlaczego zdecydowałeś się na uprawianie gatunku, jakim jest mural? To duże słowo, bo moja pierwsza naprawdę wielkoformatowa praca jest przede mną. Od dawna podoba mi się malowanie na ścianach – wielki, praktycznie nieograniczony format. Im większa ściana, tym większa frajda. Tego typu sztukę, ze względu na format, inaczej się odbiera. Pracując nad czymś takim, mam też zwykłą, ludzką satysfakcję, z tego, że coś po mnie zostanie. Skąd się wzięła technika określana muralem? Historia muralu na świecie to materiał na długą opowieść. Można śmiało powiedzieć, że w Polsce mural zrodził się już w czasach PRL-u. Chodzi mi o wielkoformatowe reklamy na przykład sklepów sieci „Społem”. Już wtedy pojawiały się motywy artystyczne, oczywiście charakterystyczne dla epoki socrealizmu. Dziś, kiedy na tę twórczość patrzymy z dystansem, dostrzegamy w niej jakiś klimat czy nawet urok, nie traktujemy jej tylko i wyłącznie w kategoriach znienawidzonej propagandy. Pionierami gatunku, jakim jest mural, oczywiście, umieszczając to ostatnie słowo w dużym cudzysłowie, możemy nazwać członków opozycyjnej „Solidarności”. Ich antysystemowe napisy czy rysunki to w jakimś sensie początek street artu w Polsce. Za waszą sprawą o muralu w Kaliszu zaczyna się mówić, powstają pierwsze prace. Jak zmienia się miasto dzięki dobremu street artowi? Najlepszym przykładem takiego przeobrażenia jest Bristol w Anglii. To bardzo czyste, zadbane miasto, w którym nie zobaczysz brzydkich napisów na ścianach czy nieestetycznych billboardów. Z kolei w samym centrum Bristolu jest wiele ścian przeznaczonych na same wielkoformatowe prace. Władze zapraszają najlepszych artystów z całego świata, którzy tam realizują swoje pomysły. Dzięki temu Bristol jest niezwykłym miejscem – przechadzając się w centrum dużego miasta, człowiek czuje się, jakby przebywał w wielkiej, plenerowej galerii. Galerii – co istotne – w której ogląda się bardzo przystępną sztukę. Żeby docenić street art, nie trzeba być absolwentem studiów artystycznych. To ma się po prostu podobać. Ważną rolę odgrywa kolor, atrakcyjny pomysł. Dlatego tymi pracami często zachwycają się całe rodziny. Na ścianach budynków przy Nowym Świecie 13 pojawiły się niedawno murale, do których powstania w dużej mierze ty się przyczyniłeś. Twoja twórczość nie ogranicza się jednak do street artu. Od 9 lipca do 23 sierpnia w kaliskiej Galerii Sztuki im. Jana Tarasina będzie można oglądać moją autorską wystawę. Tam pokażę rzeczy, które powstają w pracowni, między innymi płótna. Wszystkich oczywiście serdecznie zapraszam 29 Recenzja Premiera sztuki Petera Asmussena pt. Nikt nie spotyka nikogo w reżyserii Rudolfa Zioły na Scenie Kameralnej w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego odbyła się w marcu 2014 i przeszła raczej bez większego echa, choć nie można zarzucić temu przedstawieniu poważniejszych uchybień. Przypomnijmy, że reżyser nie po raz pierwszy sięgnął w Kaliszu po tekst duńskiego dramaturga, przed laty bowiem wystawił Plażę, która została bardzo przychylnie przyjęta przez publiczność i długo nie schodziła z afisza. Najnowsza propozycja sceniczna Zioły utrzymana jest w odmiennym klimacie niż wcześniejsza inscenizacja. W Nikt nie spotyka nikogo struktura spektaklu oparta została głównie na dialogach Kobiety i Mężczyzny. W trakcie wielokrotnych spotkań rozmawiają o miłości, rozstaniu, nienawiści, zdradzie, nadziei, tęsknocie. Jednak każdy z poruszanych tematów pozostaje jakby niedokończony, bez pointy i nie jest to mankamentem, wręcz przeciwnie, celowe niedomówienia prowokują publiczność do głębszych przemyśleń, może nawet i do refleksji nad własnymi doświadczeniami w relacjach z bliskimi osobami. Chwilami można było odnieść wrażenie, że widz jest intruzem, który słucha zwierzeń o prywatnych, często intymnych przeżyciach dwojga ludzi. Jednak spotkania te nie dotyczą jednej pary. Poznajemy bowiem różne historie Kobiet i Mężczyzn, aczkolwiek kreowanych na scenie przez tych samych aktorów. Role te zagrali w Kaliszu Izabela Wierzbicka i gościnnie Grzegorz Gzyl, który na deskach kaliskiej Sceny Kameralnej występował już w Iluzjach Iwana Wyrypajewa, tudzież w reżyserii Zioły. Wierzbicka 30 Fot. Tomek Wolff Spotkanie bez pointy Nikt nie spotyka nikogo i Gzyl nie stworzyli oszałamiających kreacji, ale słuchało się ich z uwagą, a to dużo, zwłaszcza, że ponadgodzinne wynurzenia o cudzych związkach mogą być – w każdym razie dla niektórych widzów – męczące. Scenografię do przedstawienia opracował sam reżyser. Tłem zdarzeń są dwa sporej wielkości ekrany, na których pojawiają się zdjęcia nawiązujące do losów bohaterów. Na środku stoją krzesła, często ogrywane, z boku leżą ubrania, w które aktorzy przebierają się do kolejnych scen. Nad nimi góruje żarówka, dość chimerycznie pełniąca swe rozjaśniające i przyciemniające zadania, co zrazu stało się pretekstem do rozpoczęcia, a po godzinie do zakończenia dialogu między Kobietą a Mężczyzną. Można by rzec, że to symboliczny rekwizyt ukazujący ich wzajemne relacje. Właściwie mógłbym na tym zakończyć recenzję tego przedstawienia, jednakże nasuwają mi się refleksje sprowokowane inną premierą tej samej sztuki w tym sezonie, a mianowicie listopadową inscenizacją Pawła Partyki (także autora przekładu) w Teatrze Śląskim. Jeśli w niedługim czasie ten sam utwór wystawiony został przez różnych artystów, to trudno uniknąć porównań. Ale najpierw musimy sięgnąć do źródeł. Asmussen chętnie współpracował z Larsem von Trierem, współtwórcą Manifestu Grupy Filmowej Dogma, która głosiła, że filmy należy kręcić w warunkach naturalnych, bez scenograficznych upiększeń, efektów specjalnych, zachowując maksymalną prostotę i minimalizm. Podobne hasła, lecz dotyczące realizacji scenicznych, sformułował Jerzy Grotowski i zawarł je w słynnym dziele Ku teatrowi ubogiemu. Idee założyciela wrocławskiego Laboratorium zyskały spore uznanie zwłaszcza w Danii, czyli ojczyźnie Asmussena i von Triera. Tam przecież w niewielkim, ale słynnym Holstebro do dziś działa Odin Teatret Eugenio Barby, wielkiego popularyzatora koncepcji Grotowskiego. Oglądając katowicką inscenizację Nikt nie spotyka nikogo, łatwo zauważyć związki z teatrem „ubogim”. To niezwykle proste przedstawienie, pozbawione efekciarstwa, co bardzo pasuje do sztuki Asmussena. Niestety, w Kaliszu reżyser Zioło – którego mimo wszystko uważam za jednego z najlepszych inscenizatorów tworzących w ostatnich latach w grodzie nad Prosną – dużo popsuł, ustawiając na scenie ekrany. Spektakl byłby lepszy, gdyby tło zdarzeń było inne. Są to jednak moje osobiste sugestie, które absolutnie nie muszą być zgodne z opiniami pozostałych widzów. Tym bardziej, że coraz częściej teatr wykorzystuje w swych realizacjach środki filmowe i jest to akceptowane, choć – dodajmy – nie przez wszystkich miłośników Melpomeny. Maciej Michalski Peter Asmussen, Nikt nie spotyka nikogo Przekład: Paweł Partyka Reżyseria, scenografia, kostiumy i opracowanie muzyczne: Rudolf Zioło Reżyseria świateł: Piotr Pawlik Projekcje video: Tomasz Wolff Współpraca scenograficzna: Jolanta Pawłowska Obsada: Izabela Wierzbicka, Grzegorz Gzyl Premiera: 15.03.2014 na Scenie Kameralnej Wyróżnienie dla Kalisii Miło nam poinformować, że „Kalisia Nowa” została wyróżniona w prestiżowym konkursie na najlepsze okładki prasowe roku GrandFront 2013. Jury konkursu doceniło pierwsze wydanie „Kalisii” z nową winietą zaprojektowaną przez Tomka Wolffa i ilustracją Cypriana Kościelniaka. Konkurs GrandFront to najbardziej prestiżowe polskie wyróżnienie dla twórców grafiki prasowej. Jest okazją do zaprezentowania twórczych, pomysłowych i profesjonalnie przygotowanych okładek gazet i czasopism. Uczestnicy konkursu poddają swoje prace pod ocenę profesjonalistów. W trzydziestoosobowym jury zasiadają uznani twórcy grafiki prasowej – dyrektorzy artystyczni, wykładowcy uczelni plastycznych, fotograficy oraz wydawcy. Gala, podczas której wręczono nagrody i wyróżnienia, odbyła się w Warszawie, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Najlepsze polskie okładki prasowe wybrano Notatnik kulturalny już po raz dwunasty. Główną nagrodę w Konkursie Izby Wydawców Prasy na Prasową Okładkę Roku GrandFront zdobył dziennik „Rzeczpospolita” za numer 36 z 2013 roku. Do rywalizacji o miano najlepszej okładki 2013 roku stanęło 219 redakcji gazet i czasopism, które zgłosiły 447 prac w 8 kategoriach dla prasy drukowanej. „Kalisia Nowa”, wydawnictwo miejskie o ponad dwudziestoletniej tradycji, została wybrana do grona najlepszych 62 okładek czasopism o zasięgu poniżej województwa. Do konkursu zgłosiliśmy dwie okładki pokazujące „Kalisię” w zupełnie nowej odsłonie, numer 11/12 2013, który był pierwszym z nową winietą opracowaną przez kaliszanina Tomka Wolffa. Na okładce zamieściliśmy ilustrację wykonaną specjalnie dla naszego wydawnictwa przez ilustratora i grafika Cypriana Kościelniaka. Obu artystom, jak i wszystkim współpracownikom „Kalisii” dziękujemy i gratulujemy! I. Cieślak 31 Fot. Archiwum Dar Profesor Wiłkomirskiej Do Kalisza trafiły cenne pamiątki związane z rodziną Wiłkomirskich. Gromadzone od pokoleń materiały przekazała Wanda Wiłkomirska, słynna polska skrzypaczka i pedagożka, córka Alfreda Wiłkomirskiego – patrona Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego. Ten cenny – nie tylko dla kaliskiego środowiska muzycznego – dar odebrały w imieniu władz miasta, Grażyna Bartoszek-Szłapak, prezeska Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego oraz Elżbieta Piszczorowicz-Mondra ze Stowarzyszenia Multi.Art. Wizyta w warszawskim mieszkaniu słynnej skrzypaczki była okazją do przekazania wyrazów wdzięczności i podziękowań od samorządu Kalisza, który gest Pani Profesor przyjął z ogromną radością i dumą. – Czujemy się zaszczyceni i wyróżnieni tym szlachetnym darem. Ogromną radością napełnia nas fakt, że związki z Kaliszem zajmują w sercu Pani Profesor miejsce wyjątkowe i szczególne. Tak bowiem odczytujemy przekazanie miastu pamiątek po Rodzinie Wiłkomirskich. Dziękując za okazane zaufanie, z wdzięcznością przyjmujemy tę spuściznę. Pragnę zapewnić, że będziemy troszczyć się o nią i pielęgnować oraz wykorzystamy ją do wyeksponowania i upamiętnienia dokonań 32 artystycznych i pedagogicznych rodziny Wiłkomirskich – napisał w liście do prof. Wandy Wiłkomirskiej Janusz Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza. Liczne fotografie, książki, zapisy nutowe i inne dokumenty trafiły do zbiorów Miejskiej Biblioteki Publicznej, poszerzając tym samym dotychczasowe zasoby poświęcone tej zacnej kaliskiej rodzinie muzycznej. – Zwróciliśmy się z prośbą do dyrekcji biblioteki o dokonanie przeglądu, skatalogowanie i opracowanie pozyskanych materiałów, w tym także ich utrwalenie w formie elektronicznej, jak również podjęcie działań służących wyeksponowaniu i upamiętnieniu osiągnięć artystycznych oraz pedagogicznych Rodziny Wiłkomirskich na stronie internetowej biblioteki – dodaje Marzena Ścisła, naczelniczka Wydziału Kultury i Sztuki, Sportu i Turystyki UM. Stowarzyszenie Multi.Art wyszło z inicjatywą dokonania inwentaryzacji wszelkich pamiątek związanych z rodziną Wiłkomirskich, a będących w posiadaniu kaliskich instytucji, stowarzyszeń, bibliotek i osób prywatnych. – Celem projektu jest utworzenie wirtualnego kaliskiego muzeum Rodziny Wiłkomirskich. Pierwszy etap chcielibyśmy zrealizować do końca 2014 roku. Pani Profesor Wanda Wiłkomirska zadeklarowała, że będzie wspierać nasze działania, udostępniając kolejne pamiątki rodzinne – informuje Elżbieta Piszczorowicz-Mondra ze Stowarzyszenia Multi Art. Rodzina Wiłkomirskich z Kaliszem i kaliską muzyką posiada wiele związków. To właśnie ojciec Wandy Wiłkomirskiej – Alfred przez wiele lat koncertował i nauczał w Kaliszu. Jest patronem Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego, jego imię nosi też sala koncertowa w Państwowej Szkole Muzycznej. Wanda Wiłkomirska wraz z rodzeństwem – bratem Kazimierzem, wiolonczelistą oraz siostrą Marią, pianistką wielokrotnie występowała z kaliską orkiestrą symfoniczną jako „Trio Wiłkomirskich”. Wyrazem hołdu kaliszan dla dokonań niezwykłego rodu jest również nadanie parkowi w dzielnicy Majków imienia Rodziny Wiłkomirskich. Warto też przypomnieć, że doceniając dorobek Wandy Wiłkomirskiej, podzielając międzynarodowe uznanie dla jej ogromnego talentu i osiągnięć, Rada Miejska Kalisza w 2006 roku uhonorowała wybitną skrzypaczkę i pedagożkę godnością Honorowego Obywatela Miasta. K. Zachara Kaliska noc w Warszawie w obiektywie Jakuba Seydaka Fot. Jakub Seydak Jazzowa suita Night in Calisia w wykonaniu Włodka Pawlika i jego Trio, Randy’ego Beckera i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Kaliskiej pod batutą Adama Klocka podbiła serca warszawskiej publiczności. Występy kaliskich filharmoników uświetniły, a koncert zwieńczył jubileuszową, 20. edycję wręczenia Fryderyków – najważniejszych nagród muzycznych w Polsce. Wśród laureatów był Włodek Pawlik, który odebrał statuetkę w kategorii jazzowy artysta roku. 33 34 Fot. Jakub Seydak Fot. Jakub Seydak Koncert w Sali Kongresowej w wykonaniu Tria Włodka Pawlika, światowej sławy trębacza Randy’ego Breckera i kaliskich filharmoników pod dyrekcją Adama Klocka odbył sie 25 kwietnia. Był pierwszym po zdobyciu nagrody Grammy. Wcześniej, jazzową suitę z płyty Night in Calisia, nagraną z okazji jubileuszu 1850-lecia Kalisza, słyszeli jedynie uczestnicy koncertu premierowego, jaki odbył się w naszym mieście w czerwcu 2010 roku. Owacje publiczności, która bez wysłuchania utworu na „bis” nie zamierzała opuścić sali, były potwierdzeniem klasy wykonawców i dzieła, jakie wspólnie stworzyli. Dzieła, które, jak podkreślał Janusz Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza, zapraszając do wysłuchania koncertu, jest dla miasta powodem do dumy i wspaniałą jego promocją, potwierdzeniem marki, jaką bez wątpienia jest Filharmonia Kaliska i jej dyrektor Adam Klocek, którego umiejętności i osobisty urok owocują współpracą z wybitnymi artystami sceny polskiej i zagranicznej. Kaliscy filharmonicy stworzyli muzyczną oprawę poprzedzającej koncert Night in Calisia, jubileuszowej, XX. edycji gali Fryderyków – najważniejszych nagród muzycznych w Polsce. Cenne statuetki powędrowały do najlepszych artystów nominowanych w dziesięciu kategoriach. Niekwestionowanym rekordzistą tegorocznej edycji był Dawid Podsiadło uhonorowany Fryderykiem aż w czterech kategoriach: Album roku (Comfort And Happiness – prod. Bogdan Kondracki), Przebój roku – Trójkąty i kwadraty, Debiut roku i Artysta roku- muzyka rozrywkowa. Nas bez wątpienia najbardziej ucieszył Fryderyk dla Włodka Pawlika – Artysty roku w kategorii muzyka jazzowa. Uroczystość uświetnili występami, m.in. Edyta Bartosiewicz, Anna Maria Jopek, Tomasz Stańko, Grzegorz Turnau, Gaba Kulka, Konstanty Andrzej Kulka, Janusz Olejniczak, Włodek Pawlik Trio wraz z Randym Breckerem, Krzysztof Herdzin i oczywiście Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej pod dyrekcją Adama Klocka. Jednak tego wieczoru o Kaliszu było głośno nie tylko na scenie, ale i w kuluarach, gdzie usytuowane było i chętnie odwiedzane przez gości stoisko promocyjne miasta z informacją o jego ofercie kulturalnej, a zwłaszcza przypadającej w tym roku setnej rocznicy zburzenia miasta. RED 35 Zawsze wierny czerni Zaczerniona przestrzeń z wyczernioną wypukłością, akwatinta, akwaforta, relief, 61,5x99cm, 2011 Tworzone przeze mnie prace graficzne są odpowiedzią na moją głęboką potrzebę wypowiedzi artystycznej przy pomocy bieli i czerni. Odzwierciedlą moje monochromatyczne postrzeganie świata, stanowią osobistą interpretację zachodzących w nim zjawisk, relacji i odniesień. Stanowią próbę niewerbalnego wyrażenia emocji, określenia i przedstawienia kumulowanych, kłębiących się myśli i obrazów. W wyrazie artystycznym, podobnie jak w życiu prywatnym, odczuwam potrzebę wyważonego sposobu akcentowania, czemu daję wyraz w klasycznym, walorowym sposobie wizualizowania graficznych koncepcji. Aranżacją układów kompozycyjnych staram się określić, w jakim stopniu metaforycznie interpretowana forma, definiowana czarno36 -białą skalą zdarzeń, odnosząc się do analogii świata natury, może z nią współbrzmieć, wpisując się w istotę świata materii i ducha. Zależy mi na tym, aby odnosić się do świata przenośni, świata mieszczącego się w poetyce samej grafiki, a nie przenosić samych wycinków natury. W moim wyobrażeniu grafiki same aspirują do bycia „naturą graficzną”. Pojawiające się przybliżenia z naturą biologii wynikają jedynie z tego samego źródła pochodzenia, czyli pierwiastka życia. Szanuję kinetyczne i przeobrażeniowe cechy natury, a sama kinetyczność form jest mi bliska i w pełni ją dostrzegam w naturze. Natura moich grafik jest również krocząca, tworzy ciągi nieskończone, a ewoluujące z zasady. Czerń w moich pracach wynika z osobistej do niej predylekcji. Odzwierciedla pierwotny instynkt lęku, niepewności. Charakteryzuje i nawiązuje do tych stanów oraz nastrojów, które w sposób pośredni i bezpośredni wynikają z emocjonalnego przeżywania rzeczywistości. Czerń, w swojej istocie, stała się swoistym źródłem wartości estetycznych, a powstała w ten sposób wewnętrzna skala umożliwiła artykulację gromadzonych pod powieką obrazów. W majestacie czerni odnajduję specyficzną energię, która nabiera symbolicznego, pozarealnego, mistycznego znaczenia. Moc sprawcza czerni decyduje o dynamice graficznej obrazu, a przypisana jej właściwość dookreślania światła komponuje kształty i stopniuje znaczenia. To właśnie czerń stanowi rodzaj dominanty, która w przeciwieństwie do statycznej bieli jest wartością czynną. Plama czerni warunkują- XXX, aquatint, eatching, 62,8x49,8cm, 2005 37 Pochyłość życia, akwatinta, akwaforta, 69x50cm, 2010 38 XXX, aquatint, eatching, 42,3x67,5cm, 2005 ca budowę strukturalną i charakter aranżowanych przeze mnie form oraz wynikająca z niej szarość, określają swoją autonomiczność, wskazując jednocześnie na zależności względem współtworzącej obraz bieli. Światło, którego substytutem jest zjawisko czystej bieli, stanowi swego rodzaju kontrapunkt dla walorowej wartości powstałej z drukowanej czerni. Natomiast relacje zachodzące między bielą i czernią umożliwiają wydobycie form wyobrażeniowo-emocjonalnych stanowiących liryczną wartość obrazu. W swoich pracach zestrajam mięsiście, walorowo trawioną, finezyjnie traktowaną akwafortową kreskę z tonalnie zróżnicowaną, „emocjonalnie” trawioną plamą. Moja silna namiętność do operowania kreską, której kształt nawiązuje do form inspirowanych światem biologicznym, wynika z równie silnego przywiązania do świata natury. Zaczerpnięte z niej motywy i kształty są w moich pracach równorzędnym partnerem zamysłu koncepcyjnego, jak i zawartych w nim treści. Aranżowaną narracją graficznego obrazu staram się określić charakter tych przestrzeni, emocjonalnych obszarów, które towarzyszą mi w życiu. Zestrajam się z brzmieniem wybranej tonacji barwnej, wgłębiając się nie tylko w wyobrażoną, ale fizycznie powstałą, drukiem znaczoną rzeczywistość. W ten sposób graficzne obrazy okazują się dla mnie miejscem duchowej konfrontacji z samym sobą i moimi przeżyciami. W określonym stopniu mogą charakteryzować mnie jako człowieka. Maciej Guźniczak – kaliszanin, nauczyciel akademicki, adiunkt Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego w Kaliszu. Zajmuje się grafiką warsztatową, pasjonuje projektowaniem graficznym i fotografią. Jest autorem 18 wystaw indywidualnych, uczestnikiem kilkudziesięciu wystaw zbiorowych w kraju i za granicą oraz plenerów artystycznych. Jego prace znajdują się w zbiorach prywatnych w Polsce, Norwegii, Holandii, Belgii, Szwajcarii, Niemczech, Austrii, Białorusi, Japonii, Turcji, USA. Maciej Guźniczak 39 40 Do cz ne ys ty w Ka Ce lis ntu z, m ul In . Z fo am rm ko ac w ji T a ur ia pi en ku j ...o Kaliszu z kulturą!