Untitled - Bazar
Transcription
Untitled - Bazar
~1~ Pan Zdzierski, kupiec Na Bazarze Różyckiego zacząłem pracować w latach dziewięćdziesiątych. Handel kwitł, bo po przemianach roku ’89, to jednak towarów jeszcze tak dużo w sklepach nie było. Wejście na Bazar Różyckiego; 2009; fot. M. Cichomski; źródło Wielkie Bazary Warszawskie,Jacek kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wileński, wyd. TRIO Warszawa 2010 Ul. Targowa 50/52; 2006; fot. Jarosław Zieliński; źródło Odkrywanie Żydowskiej Pragi; wyd. ŻIH; s.170 ~2~ Rozm. Olga Kowalska, LR Dom przy ul. Ząbkowskiej 2 do 6 (róg Targowej); 2006; fot. Jarosław Zieliński; źródło Odkrywanie Żydowskiej Pragi; wyd. ŻIH; s.185 ~3~ Wejście na Bazar; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001 Plan Bazaru Różyckiego z 1987; źródło archiwum K. Wilińskiego za Wielkie Bazary Warszawskie,Jacek kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wileński, wyd. TRIO Warszawa 2010 ~4~ Ul.Targowa; mal. Ludwik Jaksztas; źródło Warszawska Praga w malarstwie współczesnym; Towarzystwo Przyjaciół Pragi Pan Marek, kupiec Znalazłem się na bazarze bo tu były pieniądze. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych czułem, że jestem na fali. Miałem 22 lata. Początkowo próbowałem handlować ciuchami. Rynek był chłonny. Miałem dwukrotne przebicie ceny. To były moje najlepsze lata. Jak tu nie szło, to jeździłem jesienią na słynne cebule (tulipany, lilie) do Holandii. W Norwegii zbierałem truskawki. Najmniej płacili w Izraelu. To był dziewięćdziesiąty drugi rok. Zarabiałem 11 guldenów dziennie. W miesiąc tu bym tyle nie zarobił. Wyjeżdżałem w sezonie, a od stycznia wracałem na bazar. Tu poznałem moją drugą żonę. Dzięki bazarowi siedziałem też dwa lata. Teraz bym nie dostał tyle. Na początku tak było, że coś się kupiło, coś się sprzedało. Parę sygnetów, pierścionki. Byłem przekonany, że zaraz to sprzedam. Zdawałem sobie sprawę, że może to być kradzione i wpadłem. Pani sędzina, jak wydawała wyrok dwa lata z art. 215 (paserka), to powiedziała, że mnie skazuje za włamanie. Była pewna, że to ja ukradłem. A po pół roku złapali złodzieja, ale mnie już nie wypuścili. Miałem wtedy 25, 26 lat. Miałem niefart. Po pół roku nastąpiła amnestia, to się ucieszyłem, że pewnie wyjdę. Ale nie – odsiedziałem swoje od deski do deski. Dostałem jeszcze pół roku, bo zapragnąłem bardzo wolności. Pracowałem na Żeraniu, zobaczyłem, że mogę się oddalić, to poszedłem. Przyjechał klawisz z Białołęki, to powiedziałem żonie, że lepiej jeśli on mnie odprowadzi. „Oddaliłem się” na dwa tygodnie. Zachłysnąłem się wolnością. I tak musiałbym swoje odsiedzieć. Wszystko zależy od człowieka – jednego złamie rok, drugiego dziesięć. Mnie potrzeba było pół roku, po pół roku nie wytrzymałem. Uciekłem. To umieścili mnie w Strzelcach Opolskich jako niebezpiecznego. Po wyjściu wróciłem na bazar. Wyglądał inaczej niż dzisiaj. ~5~ Rozm. Katarzyna Michałowska, LR Aleja na Bazarze Różyckiego; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001 Bazar Różyckiego; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001 ~6~ Sprzedawca używanych sztućców; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001 Bazar Różyckiego; lata 80; fot. Chris Niedenthal; źródło Agencja Forum ~7~ Bazar Różyckiego; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001 Kunegunda Sanir, ur. 1955, mieszkaniec Pragi Na początku stały pawilony. Potem asortyment ogrodniczy, nasiona kwiatów, warzyw, sadzonki różne, w zależności od pory roku. Potem galanteria, w zależności od tego jakie mody, jakie trendy. Z jednej strony warzywa: kartofle, marchewki, pory, selery, włoszczyzna na wagę, a z drugiej strony okienko było. W okienku kupisz spożywcze produkty, a więc i chlebek, ale przede wszystkim mąka, cukier, proszki do ciasta, też na wagę. Tu od Brzeskiej kwiaciarki sprzedawały kwiaty, dalej ryby, smażone ryby. Kupowało się i po prostu jadło od razu. Dalej jatki, a więc mięso: wołowe, wieprzowe, cielęce i baranie, a czasem i końskie też można było kupić, bo końskie to rzadko gdzie bywało. A tu było i mięso, i jatki, i wolna sprzedaż, a za budynkiem ubiory, firany, dywany, a dalej to i suknie ślubne. ~8~ AHMMWP Suknie ślubne na Bazarze Różyckiego; lata 90te; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni KBR Suknie ślubne to był bardzo dobry interes. To do dziś jest widoczne na Różycu: tyle tam sukni ślubnych, chyba najwięcej w Warszawie. Kiedy ludzie mieli państwowe posady, większe czy mniejsze pensje, ale było ich stać. A taki bogaty nie przyjdzie na bazar, tylko pojedzie sobie do Francji i przywiezie sukienkę. Moda w sukienkach zmienia się mniej więcej raz w roku. Na Zachodzie raz do roku wychodzą katalogi z sukniami ślubnymi. Zauważyłam, że do nas do Polski moda ślubna dociera z rocznym opóźnieniem. Teraz modne są najgładsze sukienki, zupełnie proste. Mało halek u dołu, kliny, delikatne hafty. Dużo odkrytych ramion, co jest nie dla wszystkich. No i welony do pasa. W zeszłym roku były długie. Ostatnio popularny jest też kolor różowy, ale generalnie biel. Teraz panny młode są biedniejsze i bardziej wymagające. To jest połączenie, którego nie da się zrealizować. Ludzi zmieniły ciężkie czasy. Kiedyś nawet młode dziewczyny wiedziały, na co sobie mogą pozwolić. Można było tak je ubrać, żeby wyglądały prawie tak samo jak w drogich sukniach. Teraz klientki są bardzo wymagające, a co najgorsze w ogóle nie mają gustu. Kierują się portfelem. „Zastaw się, a postaw się”. Jak koleżanka miała sukienkę za 3000 to ja muszę mieć za 3200. A to, że gorzej wyglądam, to nie ma znaczenia. Taki snobizm. ~9~ Rozm. Irena Gruca, LR Suknie ślubne na Bazarze Różyckiego; lata 2009; fot. Mariusz Cichomski; źródło archiwum K. Wilińskiego za Wielkie Bazary Warszawskie,Jacek kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wileński, wyd. TRIO Warszawa 2010 Pan Jurek, zegarmistrz Mój zakład przyklejony jest do Bazaru, co było jego błogosławieństwem i zmorą zarazem. Dziwna sprawa, chciałem być gajowym, a zostałem zegarmistrzem. Naprawiam i psuję zegary. Za dużo, żeby umrzeć za mało, żeby żyć. Kiedyś kolejka wychodziła aż na ulicę. Byłem drugim zakładem w Warszawie, który robił elektroniki. „Ty się bierz za elektroniki, bo to jest przyszłość”, mówił mój kolega. Rzeczywiście, do 90. roku żyłem jak panisko. No i przede wszystkim byłem wolny. Mogłem jechać na tydzień na polowanie, na kozły. Jeśli tylko chciałem. Brałem zegarek do naprawy, jeśli chciałem go naprawić. A były takie, których nie chciałem ruszać. Niedawno naprawiałem z ciekawości Patka. Zrobiłem go za trzysta złotych. Napisałem na rachunku pięćset, bo było mi wstyd, że za takie pieniądze naprawiam Patka. Chciałem zobaczyć, co w tej cenie jest. Muszę przyznać, że się rozczarowałem, bo to urządzenie niczym się nie różni od zegarka za tysiąc złotych. Wolę elektroniki. W łebku od zapałki mieści się tyle liczników, dzielników przekaźników. Cudów. Na imieniny podarowałem tacie elektronika „Synku, co to za zegarek, który nie cyka?”, pytał tata. Patrzę, za miesiąc tata go nosi. „Wiesz co? Nie nakręciłem zegarka, a ten ciągle chodzi”. Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni KBR W tym zawodzie konieczna jest niesamowita cierpliwość. Anielska wręcz. Nie mam humorów, nie jestem złośliwa, ale czasami źle się czuję i nie mam ochoty rozmawiać. A jak się nie rozmawia z klientem, to niczego się nie sprzeda. To jest bardzo ciężka branża. Mama mi kiedyś mówiła „Dziecko, zastanów się, co ty robisz!” No i na początku ciężko mi było. Nie radziłabym nikomu tej branży. Chociaż jest sympatyczna, czysta, biała, rzadka. Nie mam żadnych sentymentów na widok sukni ślubnych, co to, ~10~ Rozm. Katarzyna Michałowska, LR Rozm. Irena Gruca, LR to nie. Jestem uodporniona. Wszyscy w tej branży jesteśmy uodpornieni. Patrzymy przede wszystkim na to, czy młoda w sukni dobrze wygląda, czy jej ona pasuje. Suknia ślubna, niezależnie od kroju, zdradza wszystkie mankamenty figury. Nasłuchałam się tego wszystkiego od mamy. Siedziałam pod budką, słuchałam, jak klientki mierzyły. Także po sukienki komunijne kolejki stały przed budką. Rzecz już dziś zupełnie niemożliwa. Suknie komunijne są strasznie ciężkie do sprzedania. Trudniejsze od ślubnych. Matki mają po prostu za duże wymagania. Ślub nie jest wcale taki ciężki do sprzedania, trzeba mieć towar, fasony, owszem, ale można sprzedać. Trzeba mierzyć, doradzić, ale jakoś idzie. Sukienkę komunijną może pani mierzyć i pół dnia i tak nie kupią, pójdą dalej. Jednak kiedyś, gdy mama handlowała, to sprzedawała ogromne ilości sukienek komunijnych. Od paru lat mam też dodatki ślubne, kartki, książki, kwiaty ozdoby na samochody, na sale, szarfy. Ludzie o to pytali , a na Warszawie tego nie ma. A firmy, które ubierają samochody biorą straszne pieniądze. A ludzi po prostu nie stać. W tym roku ludzie w ogóle nie ubierają samochodów. Sama brałam ślub w brzydkiej sukience. Wymyśliłam sobie ją sama, a potem żałowałam. Mam ją do dzisiaj, bo podobno sukienki się nie sprzedaje. Mama mi zabroniła, a wiązankę ślubną kazała spalić. Suknia była z atłasu, na 12 tiulowych halkach, z marszczonymi, drapowanymi bufiastymi rękawami. Krawcowe szyły tą sukienkę 3 tygodnie ręcznie. Miałam stroik, który przywiozłam sobie z Grecji. Później go sprzedałam i jeszcze na nim zarobiłam. ~11~ Suknie ślubne na Bazarze Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Na wszystkim można zarobić. Numizmaty, Niki, po obejrzeniu wielu monet robił wrażenie, że nic tu dla niego interesującego. Odchodząc, KONKURS od niechcenia zapytał sprzedawcę o zestaw dziesięciu monet ułożonych w specjalnym etui. Na cenę 300 dolarów parsknął śmiechem i szybko BRAKUJE NAM GENzwrócił etui. Odeszliśmy, ale niezbyt daleko. ERALNIE WE – A ile pan by dał? WSZYSTKICH – Ile? Dla mnie to nic nie warte. Ale mam wnuka, który zbiera stare piOKRESACH eniądze. Wziąłbym je wszystkie, no… za sto dolarów. OPISÓW TARPokręciliśmy się trochę po bazarze i przed wyjściem znów podeszliśmy do GOWANIA SIĘ numizmatyka. – No to jak, namyśliłeś się pan? – Pan idziesz mnie obrażać? ~12~ Z własnego życia, Moi pasażerowie, „Magazyn” nr 41 dodatek do „Gazety Wyborczej” nr 207, wydanie waw z dnia 1997/10/10 – Nu jak pan chcesz, pański towar, mój pieniądz. Ja mogę dodać 20 Waszyngtonów, to wszystko. – Jeśli jesteś pan poważny kupiec, to cały zestaw oddam za 240. To moje ostatnie słowo. Po wielu wzajemnych podchodach Niki nabył zestaw za 160 dolarów. Kunegunda Sanir, ur. 1955, mieszkaniec Pragi Miała skrzynie i stare książki kupowała i sprzedawała. Przez wiele lat u niej kupowałam. Najpierw w szkole zaczęłam do niej chodzić – kupić coś, obejrzeć, bo może znajdę coś ciekawego. W językach obcych też miała i stare książki o sztuce i literaturze i lektury i wszystko miała, w różnych rodzajach i gatunkach, a potem miała w innym miejscu ten swój punkt, właśnie bliżej bramy przy Brzeskiej, jak się kończył duży pawilon, tam gdzie były nasiona, rośliny, to tam stała. W roku 95-ym, 96-ym to chodziłam do niej co pewien czas oglądać, kupić coś i pytałam. Potem tu tylko skrzynia stała, ale ona już chyba nie żyła. Bo ona nie mieszkała tutaj, jeździła autobusem do domu, zawsze zadbana, elegancka, starsza pani siwa taka. Pani Zosia. AHMMWP Pan Jurek, zegarmistrz Niech pani popatrzy za kalendarzem. Są to pozostałości po włamaniach. Tu się nie przekłuli. Tam (wskazuje sufit), tam jest dziura po większym włamaniu. Kiedyś zegarek miał większą wartość. Wystarczyło, że został na wystawie. Taki dzieciak z Pragi był szczęśliwy, nawet jak miał zegarek popsuty. Widzi pani, do mnie zawsze przychodziły dzieci. Do dziś przychodzą. – Przed drzwiami zakładu stanął siedemnastoletni chłopak – widziała Pani. Rozmyślił się i odszedł zaraz.– To jeden z tych, co przychodzili od dzieciaka. Płacę mu dwadzieścia złotych za sprzątanie podwórka. Kiedyś, w 1988 zdarzyło się włamanie. Zginęły narzędzia, jakieś wkrętaki. Same duperele. Ale na ladzie zostały odciski butów, tak wyraźne, jakby zostały tu celowo. I ja je sobie zapamiętałem. Tomek przychodził i przesiadywał u mnie wtedy często. Przychodziło dużo dzieci, ale on pojawiał się częściej. I jego buty mi się zgadzały. Byłem pewien, że to on je zostawił, choć nigdy mi się do tego nie przyznał. Zainteresowałem się nim, bo to był dzieciak z Pragi, z rozbitej rodziny. Załatwiłem, że zabrali go do domu dziecka. Uciekał stamtąd kilka razy, zawsze wtedy przychodził do zakładu. I zawsze przyjeżdżała po niego milicja, żeby zabrać go z powrotem. „Panie Jurku, przyjedzie Pan do mnie?”. A ja patrzyłem, żebym za daleko nie zabrnął, bo potem możesz być rozczarowany niemiłosiernie. Obiecałem mu kiedyś za dobre stopnie na świadectwie, że zabiorę go na wakacje. Miał same szóstki, więc pojechaliśmy z nim na Roztocze. Miał być tam całe wakacje. Któregoś dnia byliśmy na kaczkach. Psy nie chciały kaczek przynosić, więc on wskoczył do wody i sam po te kaczki popłynął. Wróciliśmy z polowania i okazało się, że jego matka zmarła. Za dużo wypiła. O ten urlop miałem w domu problem z żoną. Bo ja zacząłem myśleć o czymś takim, żeby go do domu w ogóle wziąć, żeby go zaadoptować. Tylko widzi pani – ja mam dwójkę swoich własnych dzieci. Kuba był od niego cztery lata młodszy i widziałem, że jest zazdrosny. Czy Tomek przychodzi tu jeszcze? Często. Jego narzeczona właśnie urodziła synka. Tomek przyszedł ostatnio i zapytał, czy nie chciałbym zostać ojcem chrzestnym… Chciałem, żeby mi kiedyś powiedział, czy to on, czy to nie on zostawił te ślady na ladzie. Rozm. Katarzyna Michałowska, LR *** ~13~ Jacek Hugo-Bader, reporter Wysiadłem z autobusu 125 przed Bazarem Różyckiego i sztychem przebijałem się do ulicy Brzeskiej. Przystanąłem w miejscu, gdzie handlują złotem. Kruszec ma tu lekko czerwonawy odcień, co znaczy, że pochodzi z Rosji. Ulica Brzeska, „Gazeta Wyborcza”, 05.09.1997 Tutaj nie ma straganów. Handlarki siedzą na stołkach, a cały dobytek zawieszają na sobie. Pani Violetta z Brzeskiej pożera hamburgera. Nie może ugryźć, więc miażdży kanapkę ciężkimi od kilkudziesięciu pierścieni palcami. Nieszczęsna bułka krwawi pikantnym sosem. Kobieta goni rozchylonymi wargami uciekające od łokcia strużki, błądzi szybkim językiem pomiędzy gruzołami sztucznych rubinów, malachitów i akwarynów. - Co potrzeba? - pyta i pod nos podstawia mi upierścienioną dłoń jak do pocałowania. - Ach! Ja to bym całom tom rączke urżnął – próbuję zabłysnąć bazarową galanterią. - Niektórym to nawet jęzory urzynają. Wyczuła obcego. Kunegunda Sanir, ur. 1955, mieszkaniec Pragi Jak przyjeżdżali, z Litwy, z Rosji, z Ukrainy, to sytuowali się od Brzeskiej, tam mieli swoje stoiska. W różnych innych częściach też, ale ta część to przede wszystkim przez nich była zajmowana. Policjant A. Tam od tyłu wyburzono wtedy część pawilonów i zrobił się mały placyk. Ludzie z Różyca nazywali go „Plac Czerwony”, bo tam samo Ruscy stali. ~14~ AHMMWP Piotr Kulesza, Niebieski syfon, s.77 KONKURS BRAK ZDJĘĆ ROSJAN, BIAŁORUSINÓW, UKRAINCÓW NA BAZARZE Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora ~15~ Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Pani Ola, kupiec z Białorusi Woziliśmy praktycznie wszystko zaczynając od zabawek dziecięcych, kończąc elektryką, alkoholem, papierosami. Niektórzy wozili na sprzedaż wędzone węgorze. Duże torby pełne węgorzy zastawiały całe miejsce w autobusie. Wszyscy, którzy mogli jeździli do Polski. A dokładniej wszyscy, którzy mieli dostęp do towaru, ponieważ na Białorusi też był kryzys. Dojeżdżaliśmy do bazaru w Warszawie, sprzedawaliśmy wszystko i wracaliśmy do domu. Wszystko było zorganizowane, nawet mieliśmy przewodnika. Można powiedzieć, że wtedy była moda handlować w Polsce na bazarze. Tuż przed granicą białorusko-polską, z lasu, jak wilki, wyskakiwały samochody. Jeden z przodu przecinał drogę, drugi dociskał z tyłu. Kierowca musiał hamować. Z samochodu wysiadali „chłopaki”, stawiali przez okno kierowcy pistolet do głowy, drzwi autobusu się otwierały. Każdy pasażer musiał zapłacić za przepustkę 20 dolarów i oddać część swojego towaru. Zazwyczaj ich interesował alkohol, a najbardziej lubili szampan. Jedynie co było dobre, to że na powrotnej drodze już nikt nas nie dotykał. Musieliśmy tylko powiedzieć, że „grupa „Alex” nas już sprawdzała” i wszyscy pozostali od razu się odczepiali. I tak za każdym razem, wjeżdżasz – płacisz i wjeżdżasz. Jednego razu pojechało z nami kilka nowych kobiet i nie za bardzo orientowali się w sytuacji na drodze. Znów spotkała nas grupa „Alex”, a nowe kobiety siedziały na pierwszych miejscach. Zbulwersowani, odmówili pieniądze. Wtedy naprawdę zaczęliśmy się bać. Te kobiety natychmiast wyciągnęli z autobusu, przynieśli butle z paliwem i zapytali pasażerów: „Czy chcecie, żebyśmy my urządziliśmy tutaj „Hatyń”? Jeżeli nie, to wiecie ~16~ Rozm. Ruslan Soszyn, LR co macie robić”. Wszyscy zaczęli szukać kasę. Wtedy zabrali najwięcej. Bandyci nie ograniczali się reketą na drodze. Handlując na bazarze w Warszawie, koleżanka poznała jednego z kierowników, tak zwanej grupy „Alex”, ważnego chodzącego z towarzyszącą mu dziewczyną po rzędach. Niektórzy mówili, że oni szukali nowych ofiar, niektórzy, że po prostu robili zakupy. Natomiast my na bazarze nie mieliśmy z nimi bezpośredniego kontaktu, rozliczaliśmy się na granicy. Wracając z Polski do pełna tankowaliśmy swoje torby ubraniami, butami. Wtedy polskie ubrania były bardzo popularne na Białorusi i bardzo drogie. Swojej produkcji nie było, a jeżeli była to nie dla wszystkich dostępna. Mieć polskie buty albo dżinsy było modne i prestiżowe. Do dziś mam dżinsy z polski, mają ponad 20 lat, zachowałam sobie na pamiątkę. Była sytuacja, że po kolejnym udanym handlu, rozjeżdżaliśmy się po Warszawie i każdy załatwiał swoje sprawy. Robiąc zakupy spóźniłam się na autobus i zostałam z torbami na dworcu. Dobrze, że wiedziałam adres Pani Basi – koleżanki z bazaru, do której udałam się na nocleg. To była jedyna znajomość i jedyna nadzieja. Mieszkała Pani Basia niedaleko od bazaru. Miała dorosłą córkę, ale była z nią pokłócona. Bez żadnej znajomości językowej, świetnie się porozumieliśmy. Najbardziej charakterystyczna cecha, która od Pani Basi zapamiętałam do dziś – to papierosy i rum. Wtedy jej było około siedemdziesiątki, tak, że dziś już jej pewnie nie ma. Dobrego serca był człowiek. Zawsze otwarta, pomocna. Grażyna Dylewska, ur. 1953, mieszkaniec Pragi Większość ludzi w podwórkach wynajmowała lokum, bo nie mogę powiedzieć że mieszkania, bo w mieszkaniach sami mieszkali, ale jakiś kąt dla ruskich mieli i zarabiali na tym pieniądze. Oczywiście złodzieje czatowali na Ruskich. Wiedzieli dokładnie, kto, gdzie, co ma i rzucali się na chama. Mogłaś iść i patrzeć jak złodzieje w parę sekund wybierają wszystko. Włamują się w sekundę. Zabierali pieniądze i rzeczy, które mieli na handel. Jak stawiali samochody, to je rozpruwali, w parę sekund. Ludzie nie myślą, no bo przecież wiadomo było, że są złodzieje, i że kradną. A ruski podjeżdża pod bazar tu na Brzeskiej, cały samochód w środku jest pełen kożuchów. Obydwoje z żoną wychodzą i idą na bazar. Za nim idzie jeden, troszkę dalej drugi i mają komórkowy telefon i do siebie mówią, gdzie oni są, a tutaj ci otwierają i wynoszą. I oni wracają za pół godziny i nie ma już żadnego kożucha. Ta kobieta mało nie dostała zawału. No bardzo przykre, ale ja powiedziałam: „Proszę pani, czy pani nie wie, gdzie pani przyjechała? W każdym miejscu, gdzie pani postawi samochód, żadnej teczki, nic na wierzchu nie zostawiać, bo rozwalą samochód dla tej jednej rzeczy, a zostawić samochód wyładowany kożuchami, no czy pani jest normalna czy jaka?”. Mirosław Mikulski, Proboszcz Parafii św. Floriana na Pradze w latach 1989 – 1996 Rosjanki nosiły te torby. Przyjeżdżały na Dworzec Wileński i szły Brzeską. W bramach stawało dwóch, trzech mężczyzn i dzieciaki. Jak szła jakaś „Ruska” objuczona tymi torbami, to oni podlatywali i kłuli ją szpilką w rękę. Ona z bólu puszczała tę torbę i jakiś dzieciak łapał tę torbę i ciągnął ją do bramy. A gdy ona się zorientowała i chciała lecieć za nim, to dorośli, którzy stali w bramie, podkładali jej nogę. Ona się przewracała, tłukła. Zanim się pozbierała już dzieciaki pouciekały. A tobrba znikła. ~17~ AHMMWP Rozm. Joanna Wiśniewska, LR Policjant X. Nie dawało się patrzeć, jak po całym dniu, kiedy nasi zdążyli już przejrzeć ich portfele (żeby to chociaż były portfele… to raczej torebki foliowe), to rżnęli ich rodacy. Prawo dżungli. Nasi to przynajmniej rąbali z finezją, a nie tak na chama ze spluwą w łapie. Rosjanie to była najbardziej „pechowa” grupa na bazarze w okresie ostatnich pięćdziesięciu lat: Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 139. Jak nie okradli ich przed bazarem, to w drodze na niego, jeśli zaś to się nie udało, to na miejscu, albo przy wyjściu, a na dobranoc, w domu też różnie bywało. Ruscy mieli u nas tak przesrane, że nawet policjanci się z nich nabijali. Ale szacunek! Oni mają takie wschodnie zawzięcie i nie upłynęło parę lat, jak się odkuli, a bazar bez nich upadł. No i kto wyszedł na głupiego? Policjant Y. Tu na Różycu to Rosjanie byli do bicia, podczas gdy od połowy lat dziewięćdziesiątych ich mafia kontrolowała już cały Stadion. Dla mnie było zaskoczeniem, kiedy dwóch z nich [przedstawicieli mafii wołomińskiej i pruszkowskiej] przyszło do mnie na rozmowę, przedstawiając problem (to był rok 1992 albo 1993 rok) powstania mafii zorganizowanej i kierowanej, ale przez Rosjan. Proszę pana, ja nie zapomnę nigdy tych słów, kiedy jeden z nieżyjących przestępców z mafii powiedział w ten sposób: wy [policjanci] w ogóle nie dacie sobie z nimi rady, bo my już sobie nie dajemy. My wam pomożemy, ale dacie nam też coś za coś. Oni chcieli po prostu pewien immunitet nietykalności i oni by wystawili wszystkich Rosjan. Oni dali nam na początek parę spraw, żeby być wiarygodnymi. Częścią członków mafii rosyjskiej to byli „Afgańczycy”, czyli dawni żołnierze radzieccy szkoleni na potrzeby wojny z Afganistanem, którzy po ustaniu działań zbrojnych „musieli z czegoś żyć”: Jednym z przywódców grupy, która wchodziła na bazar dogadywała się z naszymi [polskimi przestępcami], był major wywiadu radzieckiego i myśmy go zatrzymali, ale wyjechał – prokuratorzy bali się go zatrzymać, pan sobie wyobraża – mieliśmy stuprocentowe dowody na niego. To jest osobna bajka, w to by człowiek nie uwierzył. Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 181. G. Pikora, dziennikarz Oni troszki obyczaje tu pozmieniali. Nie dalej jak trzy lata temu jeden taki Rusek pokonał grubasa Tadka, od skór handlarza. Tadek przez wiele lat był tu jeden z największych. Nikt nie dawał mu rady. A ten Rusek raz palnął. Tadek na ziemię poleciał i uciekać musiał, bo się tak mocno przestraszył. Najwięcej to ostatnio u mnie Ruskie kupują. Hurtem biorą krzyżyki, łańcuszki i Matki Boskie, bo u nich podobno teraz takie rzeczy idą. Kiedyś to tu był raj. Życie, 97-01-30 Mieczysław Janiszewski, przewodnik Kto rządził tym wszystkim? Różnie. Takich postaci było dużo jak Niewiadomski. Po Afganistanie szefem bazaru był facet, którego policjanci nienawidzili, tłukli go do tego stopnia, że on chodził bez koszuli po bazarze, cały pocięty. Jak go już tak strasznie poturbowali to wtedy ku ich przerażeniu, pokazał, że jeden mógłby ich wszystkich zabić. To było przy jabłkach, i pokazał uderzenie, gdzie wywaliła się cała ściana. No i dzięki temu został szefem tutaj różnych zdarzeń. ~18~ Rozm. Katarzyna Sołowiej, LR Policja z Pragi Północ zlikwidowała skład broni. Wielki arsenał broni, amunicji i materiałów wybuchowych wykryła wczoraj stołeczna policja w pomieszczeniach prywatnej firmy przy ul. Ząbkowskiej. Sprawę prowadzą funkcjonariusze z komendy rejonowej na Pradze Północ. Zatrzymaliśmy na razie trzy osoby – właścicielkę firmy i dwóch mężczyzn w wieku 56 i 35 lat. Wszyscy są mieszkańcami Warszawy – mówią północnoprascy policjanci. – Kobieta wynajmowała pomieszczenia i, jak twierdzi, nie miała pojęcia, że były one nielegalnym arsenałem. Zatrzymani mężczyźni nie tylko przechowywali, ale także rozprowadzali broń. Jest bardzo prawdopodobne, że współpracowali ze zorganizowanymi warszawskimi grupami przestępczymi. W pomieszczeniach firmy znaleziono tysiące sztuk amunicji, broń ostrą, m.in. mausery, browningi, pistolety gazowe, tzw. strzelające długopisy, kilkukilogramową kostkę trotylu i dwa granaty bojowe typu F-1, zwane potocznie cytrynkami, oraz pistolety własnej produkcji. Policja przeszukała także mieszkania obu zatrzymanych mężczyzn. W jednym z nich znaleźli dużą ilość złotej biżuterii – bransolety, łańcuszki, pierścionki, sygnety, kolczyki, obrączki i monety – pochodzące prawdopodobnie z kradzieży. „Życie Warszawy”, 15 czerwca 1995 r. (sobota) „Łysy” Ten, co to nas sprzedał, to musiał się powalić. Był u mnie na wiosnę i wziął jednego gana. A potem przyszedł za trzy miesiące. I zamówił trzy sztuki. Rozumiem, trzy sztuki to jest kawał grosza. Wakacje mam już prawie za darmo. Gościu – mówi – przyszykuj mi na jutro. Mówię, w porządku. W porządku i koniec. I on przyjechał. A od samego rana było więcej tych po cywilnemu. Od groma ich było. Więcej niż kupujących i sprzedających. Jeden, ten cały ich szef, to pięć czy siedem razy podchodził do mnie do stolika i ciągle pytał o to samo radio. I tak się pytał jak szpak w dupę. No i potem przyszedł tamten. Poszliśmy ze wspólnikiem po towar. Wychodzimy. Wspólnik pierwszy i od razu go pod mur. Ja wychodzę, mnie pod mur. Ręce na ścianę! Jeden leciał przez jezdnię z czterdziestką piątką, chyba bęben, na pewno. I krzyczał: kurwo, tylko się rusz, to ci łeb odstrzelę. Skuli nas jak psy, rzucili do tej kanciapy. A ten młody takiego kopa mi zapierdolił, że przez dwa miesiące nie mogłem oddychać. Potem rozbrajał granaty, to śmiać mi się chciało. Wspólnik, jak zobaczył jak on to robi, to mówi do mnie: Gieruś, lepiej zamknij oczy. Z godzinę te granaty rozbrajał. Wspólnik robi to w 15 sekund. Wpadłem, potem siedziałem na Białej, a potem wyszedłem. Bazar już nie ten i ja już nie ten. Rozm. Piotr Kulesza, Niebieski syfon, s. 39 Policjant X. Ostatecznie benkle zniknęły z Różyca na początku lat dziewięćdziesiątych. Sytuacja ich zmusiła. Musieli stąd odejść, bo nie mieli klienta. Nie mieli kogo oszukiwać i naciągać – na Bazarze było coraz mniej ludzi. Benkel stawał się jedynie wspomnieniem. Zastąpiły go mafie. Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 182. Pan Marek Grupy mafijne powstały od benkli. Jedni poszli w stronę Pruszkowa drudzy Wołomina. Najpierw był benkiel, potem spirytus – słynne podrabianie wódy. Wszyscy nagle zapragnęli robić fortuny. Przez miesiąc można było zarobić do 100 000 dolarów. Ja się na to nie załapałem. Z drugiej strony nie żałuję, bo sporo tych ludzi już nie żyje. Żyli dobrze, ale krótko. Niektórzy jeszcze siedzą. Niektórzy z nich są nadal wysoko ustawieni w grupach przestępczych. Przerzucili się na narkotyki. Część z nich to są Rozm. Katarzyna Michałowska, LR „Życie Warszawy”, dziennik BRAK ~19~ też znani biznesmeni. Policja wie swoje, ale nie ma na nich haka. Czekają. Wielu jest też takich, którzy się nie wstrzelili. Złote lata dla matactw i fałszerstwa zaczęły się, jak weszła demokracja. Ludzie zachłysnęli się pieniędzmi. …No i wszyscy też zapragnęli mieć maturę. Pracują przy tym przynajmniej dwie osoby: ja i pisarz. Pisarz to ten, co pisze na dokumentach. Zaopatrywali się u nas wszyscy. Nawet policjanci. Kiedyś przyjechał jeden po świadectwa maturalne dla całego posterunku z nowosądeckiego. Paszport – nie ma żadnych problemów, nawet czerwony. Najlepiej byłoby, jakby ktoś się zgodził dać swój czerwony paszport. On zostanie przerobiony, wstawi się dane drugiej osoby. W tej chwili najlepiej idą matury. Najczęściej jest to kradziony dokument, do tego wkleja się zdjęcie i stawia pieczątki. Nowe prawo jazdy jest zbyt kosztowne – trzeba by było zainwestować w narzędzia. Stare – nie ma żadnych problemów. Jest to najprostsza rzecz do zrobienia. Praktycznie każdy papier jest do podrobienia. Piszę na kartce i orientuję się szybko, czy da się to załatwić. Jak chodzi o dokument z Warszawy, to załatwiamy w godzinę. Jak spoza, najczęściej na drugi dzień. Studia wyższe – też nie ma żadnego problemu. Na miejscu nikt nie robi dokumentów. Tu się idzie od razu po gotowe. Jak trzeba zrobić, to dzwonię do odpowiednich osób spoza bazaru. Mamy gościa, który wypisuje. Ma wzory różnych szkół. Ważne czy chodzi o LO, czy technikum. W każdej szkole są inne przedmioty. Potem składa się pięć podpisów, np. na maturze. Są dokumenty, np. First (First Certificate of English), których nie zrobię, bo są za dobrze zabezpieczone. To by musiały być szalone pieniądze. Wchodzimy do mojej budki i ustalamy, co potrzeba. Ustalamy dane, ustalamy cenę. Wpłaca się zaliczkę. Minimum połowę. Potem przychodzi klient, siadamy, on akceptuje i wychodzi. Patent żeglarski najtańszy śródlądowy kosztuje 450 złotych. Inne dokumenty idą od 600 złotych w górę. Są dystrybutorzy, którzy mają towar. Pytam, czy akurat mają konkretny dokument od ręki. Przebywają tutaj, a gdzie mieszkają, to mnie nie interesuje. Taki policjant jakby chciał nagrać jakąś akcję, to nie ma problemu. Trzeba tylko trochę sprytu. Pojawiał się tu taki. Już tak się zachowywał, jakby był nasz. Ale zgubiło go to, że on biegł za mną i patrzył, do kogo ja idę po dokumenty. Teraz też boję się kontroli i policji, ale staram się nie mieć nic przy sobie. Oni doskonale wiedzą, czym my się zajmujemy. W każdej chwili mogę wpaść. Próbowałem też handlować czymś innym: bluzy różne, potem miałem bar, ale to się nie opłaca. Mam tu kolegów. Znam praktycznie wszystkich. Ale trzymam się sam. Gdyby coś się stało, to ja wpadam sam. Nie muszę się martwić, że poplączą mi się zeznania. I w razie czego mogę mówić, co mi ślina na język przyniesie. Piotr Machajski, dziennikarz W 2005 roku, po prowokacji przeprowadzonej przez dziennikarzy jednej z ogólnopolskich gazet, dokonano zatrzymań niektórych z fałszerzy dokumentów: Uzbrojeni po zęby anty terroryści wyciągnęli wczoraj z łóżek dziewięciu mężczyzn. Zaczęło się od 40-letniego Dariusza Z. W jego mieszkaniu w Markach Policja nie znalazła jednak nic ciekawego poza kluczami do innego mieszkania przy ulicy Skoczylasa. Ale tam odkryła trzy walizki wypełnione podrobionymi pieczątkami. – Pieczątek są tysiące – Na tym jednak nie koniec. W mieszkaniach innych zatrzymanych Policja odnalazła kolejna pieczątki oraz dokumenty: świadectwa, dyplomy, indeksy uczelni z całego kraju oraz niewypełnione blankiety prawa jazdy, dowodów osobistych i paszportów. Magazynek z lewymi dokumentami Policjanci odkryli też w jednej z bud na bazarze Różyckiego. Oprócz paszportów i praw jazdy były w nim między innymi zaświadczenia lekarskie. *** ~20~ „Gazeta stołeczna Gazety wyborczej”, „Walizki z pieczątkami”, 22-23.10.2005 Grażyna Dylewska, ur. 1953, kupiec Bazar jest przepięknie skonstruowany, lepiej niż supermarkety. Bo w supermarketach najpierw musisz przejść wszystkie zabawki, pierdoły, mydełka, pachnidła, żeby kupić jedzenie, bo oni uważają, że po drodze coś kupisz. Bazar jest… skonstruowany tak jak należy. Główne wejście jest na Brzeskiej i wchodzi się na jedzenie od razu. I słusznie, bo się idzie na bazar po jedzenie, to się wchodzi na jedzenie. Jeżeli ktoś nie chciał jedzenia, to nie wchodził tędy. Wchodził z tamtej strony i tam już stali cinkciarze, dalej były buty. Wszystko ułożone w kolejności: buty, palta, czyli jesionki, płaszcze, garnitury, sukienki. Potem wchodziło się w sferę ekskluzywną, a sfera ekskluzywna to były towary kolonialne. Najlepsze ryby ze świata, kawiory, czekolady. Mogłaś zamknąć oczy, upić się w trupa i iść na azymut. Pamiętałaś, że tam to było, wchodzisz i jest. Nawet ten sam człowiek za każdym razem, który cię pięknie witał. Bazar to dla mnie tak jak u Harolda (Harrodsa – przyp. K.S.). Wszystko co najmodniejsze. Handel kwitł tu zawsze. To była jedyna dziedzina współżycia międzyludzkiego na świecie, której nie zniszczyły ani podboje, ani wojny. Ci na górze ze sobą walczą, a ci na dole handlują. Ja pojechałam do Izraela i byłam zdumiona, bo z jednej strony… walczą, jedni zakładają na siebie te bomby, inni na czołgach i bombardują, a normalni ludzie – Palestyńczycy i Żydzi – współżyją ze sobą - handlują, bo przecież mają się o krok, rozmawiają, zapraszają się na swoje imprezy. Bazar jest podstawą, jest zawsze. Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora ~21~ AHMMWP Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora ~22~ Kunegunda Sanir, ur. 1955, mieszkaniec Pragi Złoto, srebro, pierścionki. Potem kożuchy, futra, lisy, kołnierze, a jak się szło do Ząbkowskiej, tam były sklepiki jeden za drugim, w ciągu, nie było przerwy, tylko jeden sąsiadował z drugim i tam było obuwie, kapcie, kalosze, odzież robocza, ubrania. Można było coś tam taniej kupić i dobrać u sprzedawców, w alejkach, mieli stoliki albo na ręku coś trzymali, albo na krzesełku, narzędzia różne, a więc wihajstry, klucze francuskie, kłudki. I książki używane, płyty jak były kiedyś, płyty rozumie pani (śmieje się), płyty na adapter i długogrające. Bo kiedyś to jeszcze były pocztówki. Pan miał pocztówki grające i puszczał muzykę. AHMMWP Pan Grzegorz, mieszkaniec Pragi Nasz bazar wylansował na pocztówkach Laskowskiego. Tu się sprzedawało pocztówki grające, a na nich ówczesne disco-polo. Bo Laskowskiego nie było w telewizji ani w radiu. Ale ja sam tego nie słuchałem, taką inną muzykę wolę – Led Zeppelin, Pink Floyd, Beatlesów. Rozm. Patrycja Macierewicz, LR KONKURS BRAKUJE NAM DOBRYCH HISTORII O POCZTÓWKACH GRAJĄCYCH Marian Pręgowski, kupiec Jeżeli wejdziecie na bazar i zapytacie o tego ze słuchawkami na uszach, to od razu mnie pokażą. Ja sobie tutaj do roboty discmana biorę, dwadzieścia płyt i później zmieniam – Miles Davis, Coceine, i głośno słucham, bo słuchanie jazzu cicho to jak oglądanie bitwy Grunwaldzkiej na znaczku pocztowym. Rozm. Renata Sudoł, LR Pan Boguś, kupiec Ze wszystkiego można zrobić biznes. Widzisz pani tą budkę? Tą, tą drewnianą. Tu facet sprzedawał pocztówki grające. Dużo osób tu przychodziło. A to na imieniny, urodziny, dla cioci czy panienki. Robił na zamówienie, kombinował. Polskie, zagraniczne. No powiem pani, że to średnio legalny interes był. Ale zarobił dużo kasy, wybił się i wyrwał z bazaru. Tylko budka po nim została. Już kilka innych interesów w niej się później kręciło. A zna pani Laskowskiego? Tego od „Kolorowych jarmarków”. No on się dzięki naszemu bazarowi wybił! Na początku to on przecież tylko tutaj grywał. Władza gnoiła go strasznie, jego piosenki recenzowano w prasie tak: „Gdyby dało się dać notę niżej 0”. Nie pasował do ich szablonu grzecznego chłopca. „Kolorowe jarmarki”, to jedna jego piosenka. Reszta utworów, to warszawskie szlagiery, które zostały przez niego wylansowane tu na bazarze. Rozm. Aleksandra Gałka, LR Pani Anna, kupiec Urodziłam się w 1961 roku, więc wychowałam się naprawdę na bardzo dobrej muzyce. Próbowałam handlować bluzkami, ale wyszło na to, że to co mi się podoba, nie podobało się klientom. Stwierdziłam, że skoro nie mam takiego gustu, by móc wstrzelić się w gusta masowe, to muszę zmienić dziedzinę. A muzykę bardzo lubię, znam ją, wiem gdzie kupić, jak ją zdobyć. Muzykę należy mieć bardzo różną, zwłaszcza tutaj, no przede wszystkim zespoły warszawskie, biesiady. A jeśli chodzi o ambitniejszą, to ludzie zamawiają i staram się zdobyć, jeśli klientowi mocno zależy. Z muzyką na bazarze to jest tak, idzie człowiek, który specjalnie nie jest klientem Empików ani innych sklepów muzycznych raptem Rozm. Aleksandra Gałka, LR ~23~ usłyszy melodię, ona mu przypomina jakąś sytuację, epizod z dzieciństwa, być może pierwszą narzeczoną – „Och, jakie to piękne, ja muszę to mieć”. Ludzie zatrzymują się i płaczą. Mam tu taką płytę biesiadną i m.in. jest tu piosenka „Matko moja, ja wiem” i przychodzi pani, która całkiem niedawno matkę swoją pochowała. Zatrzymuje się przy mojej budce i szlocha. I to jest płacz dziecka, prawdziwie zranionego, skrzywdzonego, pełnego poczucia straty. Przychodzi też pan, który od wielu lat grywa co jakiś czas na bazarze. Traktuje to zarobkowo. On, harmonia, jego głos, jego interpretacja. Teksty ładnie opanowane, teksty, które śpiewa nawet ja nie słyszałam. On śpiewa piosenki, prawdziwie podwórkowe, które być może są już w kulturze zapomniane, ale śpiewa to z sercem, wokal może mu nie pracuje jak trzeba, bo trochę za dużo pije i pali, ale to i tak się czuje. Nawet jeśli ktoś będzie po konserwatorium, technicznie profesjonalny, a robi to bez serca, bez przekonania, to nie będzie poruszające. Nie wiem proszę pani jak on się nazywa, gdzie mieszka. On po prostu się zjawia, raptem słyszę jego akordeon, jego śpiew, przyjdzie i wyjdzie. Ludzie uśmiechają się, podrygują, ale inni wzruszają ramionami i mówią; „Ooo, wiocha!”. Co jakiś pan z akordeonem, kiedy on ma mp3. Ludzie młodzi nie czują tego klimatu – dla nich to prostactwo, zapominają, że to jest część kultury i historii miasta, tego miejsca. Tutaj zdarzało się tańczyć ludziom przed moją budką. Ludzie zatrzymują się, ponosi ich muzyka i tańczą. Ulubione piosenki to „Bal na Gnojnej”, Czerniakowskiej „Przyznaj się”, „Skrwawione serce”. Te słowa, melodyka mają urok – jeśli się posłucha uważnie, bo jeśli się posłucha tego tak jak muzyki klubowej teraz, to rzeczywiście może być nudne. Kapele grały na bazarze, a także na osiedlach – na Woli, na Pradze. Niedziela była wyjątkowym dniem. Zawijało się złotówkę w gazetę i rzucało grajkom. Ludzie wychodzili na ulice, tańczyli. To był rytuał. Rano szło się do kościoła. Kto wierzący. Wracało się z mszy, jadło śniadanie, no a potem przychodziła kapela. Nie włączało się radia ani telewizji. Jakaś gospodyni domowa krzątała się w kuchni, wychylała przez okno, jak dosłyszała muzykę. To była jedyna rozrywka. Panny się podkochiwały w muzykantach. Ładne oczy, ładny głos, może na nią spojrzał. Tak jak dzisiaj dziewczyny kochają się w liderach grup muzycznych – jeśli on jest wyeksponowany wszyscy przy nim bledną. Rozm. Aleksandra Członkowie kapel nie byli obiektem westchnień młodych panien. A Gałka, LR to głównie dlatego, że członkami kapel byli raczej starsi faceci, cwaniaczki, pijaczki. Nie żadni młodzi chłopcy. Były to przeważnie dwu- lub trzyosobowe grupy. Składały się najczęściej z akordeonu, skrzypiec. Kapele przychodziły po południu bardziej. Na bazarze jak był tłum to zdarzało się tak, że muzykanci nie mieli warunków, żeby przejść. Przede wszystkim KONKURS główną aleją przemaszerowali i muzykowali. Straganiarzom się podobała muzyka kapel, podrygiwali, rzucali monety, ale ja ci powiem, każdy BRAKUJE pilnował swojego interesu, weźmie odejdzie, a tu nagle świsss, ktoś mu NAM nagle coś zasunie… Pamiętam, że te kapele grały utwory jak: „Czerwone HISTORII maki”, „Ostatnia niedziela”. Większość piosenek nie była do tańca, to były KAPEL GRAJĄCYCH raczej ballady. Sporo piosenek powstawało w więziennych celach. Układane były na melodię kolęd. Teksty wiązały się z perypetiami miłosnymi NA opryczników (bandziorów), ulicznych złodziejaszków. Bogusław Bocheński, mieszkaniec Pragi, członek projektu „Cała Praga śpiewa z nami” BAZARZE ~24~ sł.: Henryk Rejmer muz.: Jarema Stępowski „Na Bazarze Różyckiego” Na Bazarze Różyckiego Na Bazarze Różyckiego Idzie handel na całego. Stare buty, nowe gacie, Twarde porno, słoń w krawacie Puszka farby, jasne piwo, Pączki, wódka i pieczywo. Kawior, szampan, śledzie z beczki, Czapka z daszkiem, hełm niemiecki, Jakiś rower bez pedałów Czajnik z gwizdkiem, sztyft z regału… Grać, obstawiać, bombardować I bankiera nie żałować! Jeszcze nie było takiego zdarzenia, Żeby ktoś wygrał od samego patrzenia! Ktoś może lubić befsztyki, Ktoś inny de volaj Kaczki, kurczaki, indyki Drób dla jednych to raj, Jak kto mi fondnie to proszę Nie płacę, ale owszem zjem. Choć ja tych łakoci nie znoszę Co lubię opowiem, bo wiem! Dla mnie nie ma jak pyzy z bazaru Pyzy à la Różycki to cud A, ze zna się na kuchni cały nasz naród Wszyscy mówią te pyzy sam miód Dla mnie bomba te pyzy z bazaru Na stojaka je wtryniać nie wstyd Do nich piwko z warszawskiego browaru I już w dechę i dobra i git! Ileż par butów i spodni! Różności tysiąc sto! Łapciuch zawsze wyjdzie jak modniś, Ale nie bawi mnie to. Nie patrzę w te kramy jak gapa I nikt nie mówi nic Aż w pobliżu nagle ten zapach Co nawet po nocach mi się śni! I już czuję te pyzy z bazaru Więc kupuję, a w gębie sam miód Już kolejka i młodzik i staruch Bo na kuchni nasz zna się lud Na te pyzy nie szkoda gotówki Jak cudownie parują, no spójrz Do nich dodaj dwa łyki z piersiówki I cała Praga jest twoja już! Więc spróbujcie te pyzy z bazaru Niech handlarka w słoiku wam da A na deser walczyka z gitarą I jest gites, jest wszystko jak trza! ~25~ Sylwester Kozera, muzyk Siostra moja mieszka na ul. Brzeskiej 11, a starsza jest ode mnie o 10 lat. Ja tu przychodziłem na chrzciny, imieniny, wesela. Później biegaliśmy na bazarze od budki do budki i graliśmy. W naszym repertuarze są zawarte ciekawe historie, mini sytuacje. Jak pan się wczuje w teksty, które Grzesiuk śpiewał, to w nich niby tak na pierwszy rzut oka, jest niewiele, ale jak się z nimi usiądzie i człowiek się w nie wczyta, to okazuje się, że jest tam coś takiego… co trudno określić. Bo w sumie, to życie i takie było i takie jest. O czym te teksty mówią? O życiu, o tym, co się dzieje. Tylko, że teraz w tekstach jest dużo gadki. A w tych starszych było tego mniej i musiała być puenta. A to jest trudniej napisać, żeby był krótki, a jednocześnie celny. Rozm. Maciej Łopuszyński, czerwiec 2012 r. Informacje dodatkowe na stronie 107 Sylwester Kozera, muzyk Można powiedzieć, że Bazar Różyckiego to epicentrum kultury praskiej. Na przykład Wojtek Mścichowski z zespołu „Co wy na to” napisał o Bazarze coś takiego: „Ach Targowa, Ząbkowska, Kijowska/Ach te Szmulki, Targówek, Zacisze/Tu przyjezdny się łamie, tutaj kupisz gdzieś w bramie/lewe buty czyszczone na glanc/Na Bazarze Różyckim dziewczyny/ sprzedają z kieszeni cytryny/nylony, stylony, świeże pączki, herbata de lux/Proszę zwrócić wycieczko uwagę/właśnie tu mamy dzielnicę Pragę/Z prawej strony jest Wisła/ jej bulwary, ta przystań/zakochanych gdzie zresztą nie brak/Środkiem leci arteria Targowa, każda inna ulica się chowa/tutaj są dwa bazary, słychać żargon nasz stary/ten warszawski: gdzie smutniaku się pchasz?”. Bo były dwa bazary. Tam za Dworcem Wschodnim był drugi bazar, na Mińskiej. Tam były ciuchy i ptaszki. Później ptaszki poszły gdzieś tam, a ciuchy do Rembertowa. Przenieśli ten drugi bazar, jak zbudowali Dworzec Wschodni, od Lubelskiej, od tamtej strony. Dlatego te „dwa bazary”. Zdaję sobie sprawę, że mam głos, jaki mam. Ja utwory po prostu po swojemu interpretuję. Nie staram się silić na nikogo. Chcę według mojego, własnego odczucia i mojego zrozumienia sprzedać tekst tak, jak ja go czuję. I niektórym to się podoba, a niektórym nie. Zaprzyjaźniłem się z Markiem, synem Stanisława Grzesiuka. Kiedyś pamiętam byliśmy „Pod Karpiem”, zaprosiłem go na śledzia. Pamiętam, że Marek powiedział mi wtedy: - Tak coś podobny jesteś właśnie do mojego ojca, jak na tej bandżole grasz. – No i co zrobić. Markowi się zmarło dość wcześnie. Córka Grzesiuka też zmarła w młody wieku. Kiedyś wnuczka zaprosiła mnie na imprezę. W szkole na Kawęczyńskiej poproszono mnie, żebym parę piosenek Grzesiuka zaśpiewał. I tylko tyle. Ja sam nie porównuję się do Stanisława Grzesiuka wcale. Lubię to. Wyszło po prostu tak, że gram na bandżo. Rozm. Maciej Łopuszyński, czerwiec 2012 r. Informacje dodatkowe na stronie 108 *** ~26~ Bazar Rozyckiego na Pradze; 2000r.; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News Bazar Rozyckiego na Pradze; 2000r.; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News Pani Wanda, kupiec Miałam koleżankę na Różyckim – Jadźkę. Jadźka umarła kilka lat temu. Ale ona to dopiero mogłaby opowiadać o miłości. Na Bazarze męża sobie znalazła. Jadźka handlowała warzywami i przychodził codziennie taki jeden i zawsze, a to pomidorka, a to ogóreczka od niej kupił. Aż kiedyś lało jak z cebra i Jadźka zmoknięta wracała, a on z parasolką się pojawił nie wiadomo skąd. Odprowadził ją pod dom i już tak został. Odprowadzał ją do końca życia, umarł rok przed nią. Zgodne to było małżeństwo. Chociaż swoje lata mieli, bo i on wdowiec i ona wdowa byli. ~27~ Rozm. Oliwia Kwiecień, LR Marysia, kupiec KONKURS BRAKUJE NAM CIEKAWYCH HISTORII MIŁOSNYCH ZAKORZENIONYCH NA BAZARZE LAT 90TYCH. Rozm. Agata Codziennie dzwonię na OIOM do Instytutu Kardiologii w Aninie. Lekarz Koschmieder, LR jest oszczędny w słowach. „Jego stan jest stabilny. Jeszcze za wcześnie” – odpowiada, gdy pytam kiedy będę mogła odwiedzić męża. Skończyłam sześćdziesiąt pięć lat. Mierzę ledwo metr sześćdziesiąt, a i budowę ciała mam filigranową, choć werwy mi nie brakuje. Wacek operację przeszedł trzy dni temu. Wszczepianie by passów po zawale. Choć codziennie dzwonię i pytam czy już mogę zobaczyć się z mężem i choć wiem, że to jeszcze za wcześnie to codziennie wsiadam w metro na stacji Stare Bielany, dojeżdżam do stacji Politechnika, a tam łapię 525, które zawozi mnie prosto pod szpital. Siedzę godzinami pod salą, tak samo jak podczas operacji. Nie odeszłam dopóki nie skończyli operować. Jestem z Wackiem od ponad czterdziestu lat. To był mój pierwszy chłopak. Poznaliśmy się na Bazarze Różyckiego. Miałam szesnaście lat, właściwie byłam jeszcze dzieckiem. Przychodziłam popałętać się po szkole z koleżankami. Bez specjalnych planów na zakupy, raczej dla atrakcji – bazar to było miejsce, gdzie wrzało życie. Wypatrzył mnie Wacek. Trzy lata starszy, przystojny, z urodą amanta. Przenikliwe spojrzenie, lekko kędzierzawe włosy, opalony. Przychodził tam z kolegami, w celach towarzyskich, ale też jak każdy, żeby złapać okazję. Wypatrzył mnie przy stoisku z porcelaną. Miałam wtedy włosy ścięte od ucha do ucha, ważyłam zaledwie 44 kilogramy. Wyglądałam wciąż jak dziecko. Nie polubiłam go od razu, ale zgodziłam się umówić. Nie sądziłam, że właśnie poznałam przyszłego męża, i to na Różycu. Na kolejną randkę Wacek przyjechał na damce. To był prezent dla mnie, kupiony też na Różycu, za wtedy nie małe pieniądze. Szczególnie dla niego, sieroty. Matka zmarła, gdy miał szesnaście lat, ojca nigdy nie poznał. Zginął w czasie powstania warszawskiego, gdy matka była z nim w ciąży. Żył z czterema braćmi, każdy grosz w domu się liczył. Dla mnie rower z Różyca to też była nie lada gratka. W domu się nie przelewało, ojciec miał problemy z alkoholem, każdą wypłatę przepijał. Nie zastanawiałam się długo, gdy zobaczyłam prezent od Wacka. Od razu wsiadłam na rower. W całej euforii wynikającej ze spotkania i roweru, niefortunnie weszłam w zakręt. Opony zakręciły się na zapiaszczonym chodniku i łup – leżałam na ziemi, z podartą spódnicą i wybitą jedynką. To nie przeszkodziło Wackowi, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej zakochał się w szczerbatej. Trzy lata później pojawiłam się na tym samym bazarze ze swoją kuzynką, Wiesią. Wiesia towarzyszyła jako doradca – w końcu wybór sukni ślubnej to nie byle co. Tak, Wacek oświadczył się, a ja zgodziłam się, choć nie bez zastanowienia. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale wiedziałam, że na Wacka zawsze można liczyć, a iść przez życie samej to też niedobrze. Wtedy to nie było tak jak teraz, że budka koło budki, do wyboru, do koloru. Parę babeczek stało, sprzedawało kiecki albo swoje, używane albo przywiezione nie wiadomo do końca skąd. Dorwałam prawdziwe cacko – koronkową, do połowy łydki, lekko rozkloszowaną, mocno zaznaczoną w talii, rodem z lat 50. Wyglądałam w niej niczym Grace Kelly, tylko z ciemnymi włosami, no i wciąż bez jedynki. Taki okaz w tamtych czasach, czyli w sześćdziesiątym siódmym roku, kosztował fortunę. Szczególnie, że koronka w sukience była prawdziwa. Miałam ograniczony budżet, 19 lat, pracowałam w delikatesach. Wiedziałam, że na skromnym przyjęciu po ślubie jedzenia i wódki nie zabraknie – w końcu byłam obrotną dziewczyną, a i znajomości w sklepie były do wykorzystania. Mimo tego, do wypatrzonej na bazarze sukienki mi zabrakło. Żadne przekonywanie Wiesi nie pomogło, że znajdziemy inną, może z gorszej koronki, ale taką, na którą będzie mnie stać. Oprócz tego, ~28~ że byłam obrotna, byłam też uparta i żadne racjonalne tłumaczenia Wiesi nie pomogły. Zaczęłam płakać przy właścicielce sukienki, w nadziei, że zejdzie z ceny. Właścicielka jednak była starą wyjadaczką, która znała się na swoim fachu nie od dzisiaj i wiedziała jakie triki trzymają w zanadrzu klientki skore do targowania. Jednak nad moimi mokrymi oczkami zlitował się ktoś inny - obcy przechodzień, z wyglądu warszawski cwanieczek, może nawet cinkciarz. Z uwagą przystanął obok. Szybko zorientował się w czym tkwi problem. Z kieszeni wyjął zmięty plik banknotów i wcisnął w dłoń właścicielki sukienki. „W porządku, szefowo?” – zapytał i puścił do niej oczko. Po chwili stałam z papierową torbą, a w niej wymarzona sukienka. Cwaniaczek nie chciał spłaty długu. Poprosił o jedno: zaproś mnie na ślub, to będziemy kwita. Zapisał na skrawku serwetki swój adres i odszedł. Dotrzymałam obietnicy. Wysłałam liścik z zaproszeniem na ślub. Nie dostałam jednak nigdy odpowiedzi. Ukryłam ten fakt przed Wackiem, nie chciałam by był zazdrosny. Nie raz potem wspominałam, że to chyba sam Anioł Stróż z nieba zszedł, by pomóc mi z tą sukienką. Dziś ze łzami wspominam te wydarzenia. I tego samego Anioła Stróża proszę by dał Wackowi zdrowie i siłę. Wiem, że to moja największa miłość i nikogo lepszego znaleźć nie mogłam. W końcu do ślubu też poszłam bez uzupełnionej jedynki, a Wacek mimo to nie uciekł sprzed ołtarza. A to dla mnie najbardziej rozczulający dowód miłości. ~29~ Na Stalowej; lata 90te; mal Janusz Lewandowski; źródło Warszawska Praga w malarstwie współczesnym; Towarzystwo Przyjaciół Pragi ~30~ Pan Kazik, cinkciarz Miałem wspaniałą kobietę. Żonę. Wyrozumiałą. Przymykała oczy na moje sprawy. W sumie to nie bardzo interesowała się tym, a jej po prostu nie mówiłem. Miałem wszystko podane. Nie wróciłem na noc. „Gdzie byłeś?” – pytała, a ja że w karty graliśmy z chłopakami czy coś. Tak było nie raz. Sam się później źle czułem z tym. No, parę razy ją zdradziłem, nie będę się wybielał. Raczej rzadko, tak może raz na miesiąc, czasem więcej, czasem mniej. Ale to… dzisiaj mi, może nie ciąży, ale żadnej satysfakcji nie przynosi. Jestem facetem, więc to było tylko tak fizycznie, nie zdradziłem jej uczuciowo, umysłowo. To chyba najważniejsze. Ona w domu rządziła. Opierdzielała mnie. Nie bała się, chociaż czasami się bała, co robię. Była kobietą inteligentną, to się domyślała, czuła, że coś nie tak, że coś musi być na lewo. No ale miała wygodnie, nie musiała pracować. Pracowała tylko jak ją poznałem, ale po ślubie dosyć szybko przestała. Jak dziś pamiętam, na Nowym Świecie jako urzędniczka robiła w Pezetmocie. Lidkę poznałem przez kolegę. Spodobała mi się. Telefony wymieniliśmy. Po nitce, po nitce i tak żeśmy się związali. Ona mnie odpowiadała urodą, intelektem, to była tak zwana chemia. Pobraliśmy się w stanie wojennym. W osiemdziesiątym drugim. Jakoś tak. Mam jej tylko jedno zdjęcie w portfelu. Albumów nie ruszyłem od lat. Na łódce, śmutce, nad jeziorem, na plaży, z córką, która tak w ogóle to od 13 roku życia w Belgii mieszka z siostrą moją. No, nie mogę wrócić do tego. Na razie jeszcze nie. Może przyjdzie dzień, że będę oglądał zdjęcia. Na pewno przyjdzie. W tym momencie nie… Zajmowaliśmy się głównie cięciem – to taka nazwa w żargonie naszym – to była wymiana waluty. Głównie polegało to na oszukiwaniu ludzi niż na wymianie. Byli ludzie, którzy stali pod Peweksami i handlowali na tak zwanym legalu. Oni tam zarabiali na punktach, a punkty to były takie, że kupił sto dolarów za powiedzmy 1200 złotych, o ile pamiętam, a sprzedał za 1250. To miał 50 złotych zarobku na tej setce. Jeśli to przemielił w ciągu dnia wiele razy, to jakąś dniówkę miał niezłą. My staraliśmy się to samo zarobić w ciągu 10 minut, żeby nie stać i nie pieprzyć się z handlem. Było dużo kruczków technicznych: z ręki, nie z ręki, z portfela, nie z portfela, z saszetki. To takie typowe określenie cinkciarzy. Trudno to opisać. No i jak wymieniałem pieniądze, to osoba, która miała dostać powiedzmy dwanaście tysięcy złotych za 100 dolarów, dostawała tysiąc złotych. Tak dziewięćdziesiąt procent tych ludzi, to było oszukanych. Zauważali, że coś jest nie tak dopiero po pewnym czasie, ale już nikogo nie było. Z reguły robiło się to z obcokrajowcami. Ja nigdy nie dotykałem się Polonusów: „Polonusa nie tykaj, bo będziesz miał problemy”. Polacy zgłaszali na policję, a policja musiała wszczynać śledztwa i wiele osób siedziało za to. A jak ludzie przyjeżdżali do Polski na dwa, trzy dni, to gdzie on później będzie przyjeżdżał na sprawy, na konfrontacje. Olewali te sto, dwieście dolarów, czy tam niektórzy większe uderzenia. A z policją było tak, że dostawali od nas dniówki. Nie były to wielkie kwoty. Tak, że im to na wódkę starczało. Nie znałem żadnego uczciwego policjanta. Podjeżdżali nieoznakowanymi samochodami. Cześć, cześć. Dawało się mu pieniądze i miało parę dni spokoju. Oni wiedzieli gdzie jesteśmy i co robimy. Było też tak, ze jakaś akcja była to nas ostrzegali, żeby się nie wynurzać. Mówili: „Siedźcie w domach, albo jedźcie na Zegrze”. Oczywiście trzeba było mieć powiazania, żeby wejść do miasta i się utrzymywać. Obca osoba raczej nie miała szans. Ja znałem trochę ludzi, różne grupy, mafie, śmafie, jak to nazywała policja. Później zaczęły się wojny między nimi – głównie o kasę chodziło i wpływy. Początek lat 90-tych, policja folgowała, był kilkuletni okres bezprawia. Były wymuszenia, morderstwa, handel, narkotyki, hazard. Wszystko. Dzisiaj połowa siedzi, a druga połowa dwa metry pod ziemią. Szósta dwie, walenie, a nie pukanie, nie wiem czym w drzwi. „Policja otwierać! Policja otwierać! Bo drzwi wyłamiemy.” No to otworzyłem, bo nawet ~31~ Rozm. Karina Węgiełek, LR nie miałem podstawy, żeby się ukrywać ani schować. Otoczony byłem ze wszystkich stron. Wyjrzałem przez okno. Wszędzie policja. Tu stali, tam stali, w czarnych specjalnych kamizelkach. Wpadli do domu, przewrócili na ziemię, założyli kajdanki. Może po pięciu minutach nakaz mi pokazali, że zatrzymany jestem do jakieś sprawy. Mówili, że kogoś pobiłem, że pistolet mu do buzi wsadziłem, że go żelazkiem prasowałem, ale nie było mnie przy tym ani takiego czegoś nie zrobiłem i zostałem wypuszczony po jednym dniu. To było z pomówienia pewnego gościa. On się nie porozliczał z moimi kolegami, narobił sobie problemów, a później policji mówił, że przyjechaliśmy we trzech. Mnie tam przy tym nie było. Jednak z samego pomówienia i sprawdzenia policyjnego miałem nieprzyjemny nalot w domu. O szóstej rano brygada antyterrorystyczna, pistolety przy głowie i na posterunek. Na komendę. Do prokuratury. Wtedy byłem ze swoją żoną, która się najadała strachu, bo ja raczej nie. Nie byłem taki bardzo przerażony tym. Nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia, tym bardziej, że wiedziałem, że czysty jestem. Rok 2006, późny wieczór, Chmielna. Znów to samo: kasyno, pieniądze, alkohol, kac, Dom chłopa, pieniądze, alkohol, kac i tak w kółko. To się nigdy nie zmieni. Dlaczego odeszła? Jeszcze miesiąc temu wszystko było w porządku. Nic się nie działo. Nic nie wskazywało. I tak nagle. Dlaczego los mnie tak potraktował? Nikomu nic takiego nie zrobiłem. Życie składa się z samych przypadków. Nikt mi nie wmówi, że nie. Jeśli tak powie, to się sam siebie oszukuje. Całe życie z przypadków się składa. Żonę spotykam przypadkowo. Jestem, kim jestem, też przypadkowo. To, co zrobiłem, myślę, że zrobiłbym jeszcze raz. Krzywdy jakieś wielkiej nikomu nie zrobiłem. Wierzę w Boga, czasem pójdę do kościoła. Zrobiłem dużo dobrego i złego – myślę, że to się niweluje. Pół na pół. I pójdę na górę. KONKURS BRAKUJE DOBRYCH HISTORII ZWIĄZANYCH Z SEXSHOPEM Bazar Rozyckiego na Pradze; 2000r.; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News ~32~ Pan Marek Po wyjściu z więzienia zmienia się podejście. Trochę się docenia to, że możesz tutaj coś zrobić. Tam jesteś wyłączony. Chyba wydoroślałem. Spojrzałem na moją żonę i na nasze małżeństwo z boku i zadałem sobie pytanie, dlaczego się z nią ożeniłem. Spakowałem walizki, zostawiłem jej mieszkanie i odszedłem. Dwa lata przerwy dużo zrobiło. Kilka osób też mi coś tam powiedziało. Każdy jest tylko człowiekiem. Ona też – nie wymagałem od niej Bóg wie jakiej wierności. Małżeństwo trwało jeszcze kilka miesięcy. Po wyjściu czułem się tak, jakbym patrzył na to z boku. Powiedziałem sobie – nie, ja nie chcę. Podjąłem decyzję, zacząłem się rozglądać. Poznałem moją drugą żonę. Rozwód był bez orzekania o winie. Nasze kontakty po rozwodzie były czysto koleżeńskie. Z drugą żoną mam dwójkę dzieci. Córka kończy szkołę podstawową. Mają bal pożegnalny i idę dziś jako rodzic pilnować dzieci. Jestem bardzo dumny z mojego syna. Niedawno zdał egzamin z angielskiego. Pokazał mi ten certyfikat. On się nazywa First Certificate. Jest tak dobrze zabezpieczony, że nikt na bazarze go nie podrobi. Rozm. Katarzyna Michałowska, LR *** Pani „Ula”, kupiec Kiedyś tu była orkiestra, ludzie obchodzili hucznie imieniny, urodziny. Żyliśmy jak jedna rodzina. Tu był nasz drugi dom. A teraz? Samo badziewie… Lakiery do paznokci, łańcuszki, klipsiki, sztuczne paznokcie, tatuaże, breloczki, naklejki, puzzle, albumy na naklejki. Dziś mąż utargował mi pięć naklejek po dwa złote. A jest 11:15. Kiedyś przychodziłam tu o 5:30. Pracowałam od 6:00 do 13:00. Czas szybko leciał. Napracowałam się, ale wiedziałam, za co. Kiedyś dbało się o klienta, więc ostrzegałam, gdzie stał złodziej. Teraz nie ma o kogo dbać. Ludzie chcą czegoś lepszego… Ale co jest lepsze? Rozm. Katarzyna Michałowska, LR Pan Marek Obok mnie stoi były policjant – antyterrorysta. On był kiedyś po drugiej stronie. Paru jest tu byłych policjantów. Kiedyś często mnie zamykali na 48 godzin, a teraz stoimy tu razem. Jest tu taki jeden. Zaczął tu przychodzić, nękał nas. Potem poznał jakąś kobietę i wtopił się w bazar. To nie było tak, że ktoś by go za to zastrzelił. On wtedy wykonywał swoją robotę. Był po to, żeby nam utrudniać życie, my – żeby go unikać. Historia zatoczyła koło. Ale śmiejemy się z tego. On próbuje robić to samo, ale ja mu tego nie ułatwiam. Rozm. Katarzyna Michałowska, LR Jolanta Chodyna, Kupiec, prezes Spółdzielni KBR Na bazarze jest tak, że się nikt z nikim nie przyjaźni. Tam nie ma przyjaźni. Wydaje mi się, że wynika to z zawiści. Kiedyś było inaczej. Sama pamiętam, że jak chodziła milicja to jedna drugiej pomagała. Mama chowała bezinteresownie innym towar do swojej budki. Wiele osób tak robiło. Na bazarze świętowało się wspólnie imieniny, śluby dzieci. W święta wielkanocne każda alejka organizowała wspólny stół, każdy przynosił coś do jedzenia, dzieliliśmy się jajkiem. To było sympatyczne, no i skończyło się. Rozm. Irena Gruca, LR *** ~33~ Anna Dmowska, dziennikarz Przyjechał odwiedzić stare kąty pewien Polak z USA. Wychował się w sąsiedztwie bazaru. Dziś chciał założyć na targowisku przedstawicielstwo własnej firmy sprzedającej samochody. Wylądował u znajomej handlarki, która trzydzieści lat temu dokarmiała go flakami. „Sztandar Młodych”, 09.07. 2000 G. Pikora, dziennikarz Dziś są schabowe, mielone i gołąbki. Do tego ziemniaki i surówki. Wielka na cały talerz porcja kosztuje zaledwie trzy złote. – Ale jak klient jest ładny i koleżance się spodoba, to i taniej może zjeść albo wcale nie musi płacić. Na Różyckim co jakiś czas zmienia się „chodliwy” towar. Kiedyś były to zachodnie waluty, tureckie kożuchy, dżinsy, kawa… – A dzisiaj, to panie w cenie są tylko młode dziewczyny. – A najbardziej to takie z długimi włosami, blondynki. Kiedyś to tu był raj, „Życie”, 97-01-30 Palker – Internauta Był na bazarze jeden, „gorący towar”. Dostępny tylko zimą. Wśród przekupek zawsze krążyło jakieś indywiduum, proponujące bezcenny towar. „Gorące cegły! Gorące cegły! Komu cegłę! Komu marznie dupa, u mnie cegły szuka!”. Taką cegłę wkładała przekupka po prostu pod spódnicę i miłe ciepełko pozwalało jej przetrwać następną godzinę handlu. Tatiana Hardej, „Dziś prawdziwych bazarów już nie ma”, „Stolica”, nr 6, 2009 rok, s. 24-26. Jacek Hugo-Bader, reporter – Stary Bronek Pszczółkowski, który miał sinicę od serca, lubił się poznęcać. Żona mu umarła, bo ją bił, córka uciekła do Domu Dziecka, a syn aż do Ameryki. Został się sam jeden w tylu pokojach. Mąż pani Sabiny wykrył, co stary Pszczółkowski robi z tymi psami. Bo u niego coraz to inny pies przywiązany był na balkonie. Łapał je i robił flaki na bazar. – Ja to się aż do świętego Franciszka modliłam o te psiny. To jest patron zwierząt i bardzo dobry święty. Mówiłam: Panie Bronku, pan zostawi te psiny, bo spotka pana kara. No i sparaliżowało go. Ulica Brzeska, „Magazyn” nr 36, dodatek do „Gazety Wyborczej” nr 207, wydanie waw z dnia 1997/09/05 G. Korczyński, A. Pawlak, dziennikarze - Tu nie ma normalnych ludzi, samo „grandziarstwo”. Oszukują, kradną, potem się napierdalają. Ja Różycki to znam. Z życia i przeżycia. Tu był kiedyś piękny bazar. Flaczki, raczki i smaczki. A teraz? - Pan go nie słucha, on jest nienormalny. Nowe klimaty Różyckiego, „Życie” 98-08-18 Wiesław Ochman, ur. 1937, śpiewak operowy (tenor liryczny) Czy mogłaby powstać opera o Bazarze Różyckiego? Opera wymaga dramaturgii, która nie odbiega od pewnych kanonów, musi być miłość, trzeba by włączyć szefa bandy. Już nawet operetka by nie zdała egzaminu, choć była taka piękna próba „Student żebrak”. Ale myślę, że musical jest do tego powołany, bo i tańce i zabawy można by zmieścić w tym pojęciu. Bazar nadaje się jak najbardziej do musicalu! Wspaniały folklor, można wynaleźć historie, w których jest duma, zazdrość, można dopisać do tego konflikt, historię miłosną, bo bez tego musical jest niemożliwy. Taki Bazar Różyckiego to temat na wielki musical. Rozm. Leszek Nurzyński, LR, 2014 ~34~ PRZED BITWĄ ~35~ „Kupcowa” Niby przyszła wolność, ale z tą wolnością rozsypała się nasza przyjaźń. Przecież były wielkie plany, żeby budować nasz… bazar. Po wielkim dachem, latarenki, stylizowane stoiska, w środku brukowane uliczki, atmosfera starej Pragi. Wszyscy wyłożyliśmy oszczędności, każdy dał, co miał. I co? Pieniążki zniknęły, Prezes też. Potem przyszła nowa Prezesowa, znowu mieliśmy płacić, zrobiła się wielka wojna. Rozm. Piotr Kulesza, Niebieski syfon, s.110 Wejście na dawny “Jarmark Europa” po rozpoczęciu budowy Stadionu Narodowego; 2009; fot. Mariusz Cichomski; źródło archiwum K. Wilińskiego za Wielkie Bazary Warszawskie,Jacek kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wileński, wyd. TRIO Warszawa 2010 Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Przełom wpłynął na losy bazaru, nie był jednak odczuwalny od razu. W 89 roku to ludzie jeszcze mieli swoje pochowane zasoby. Jakoś to egzystowało, ludzie jeszcze wyciągali skądś pieniądze. Ale od 96. 97. roku było coraz gorzej. Najgorszą konkurencją stał się dla nas – Stadion. Nie tylko dla Bazaru Różyckiego, ale dla całej Warszawy. To jest konkurencja, która niszczy cały handel. Na bocznych ulicach na Pradze pełno jest zamkniętych sklepów, które jej nie wytrzymały. Czynsze wysokie, handlu nie ma, to ile można dokładać? Dlatego to wszystko pada. Bo co to za hurtownia, co przyjeżdża na Stadion i nigdzie nie zapisuje co sprzedała? Pan idziesz do niego, chcesz rachunek a on panu mówi, że panu nie da. No to przepraszam, co za hurtownia? W dodatku sprzedaje w tej samej cenie w detalu i hurcie. To jak ja mam przykładowo narzutu na spodniach 10 czy 15 procent a ktoś idzie na Stadion i kupuje w cenie, za którą ja też kupiłem, to przecież on do mnie po te spodnie nie przyjdzie. Stadion to wielki ośrodek złodziejstwa i przekrętów. Tam nikt nie dojdzie, kto ma zezwolenie, kto nie. Tam przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Jak urząd skarbowy ich rozlicza? Władze patrzą na to wszystko, widzą jakie to jest gniazdo przestępczości i mimo to milczą. ~36~ Rozm. Marcin Komar, LR Marcin Komar, LR Nie uregulowana kwestia handlu stworzyła kupcom jeszcze jedną konkurencję – Wietnamczyków. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR – Oni mają własne hurtownie, do których Polak nie ma wstępu. Wory wożą wszystkiego. Kto to sprawdził, skontrolował? Jakie oni faktury wystawiają? Owszem wykaże taki na fakturze, że sprowadził kurtkę za 80 groszy i odprowadzi od tych 80 groszy podatek, ale kurtkę sprzeda za 65 złotych. Polacy posprzedawali na Stadionie swoje obiekty Wietnamczykom. Poszły za jakieś 10 czy 20 tysięcy dolarów i Wietnamczycy w nich teraz zarabiają, a Polacy już tych pieniędzy nie mają i płaczą teraz, jaką głupotę zrobili, bo się połakomili. Rozm. Marcin Komar, LR Zygmunt Broniarek, dziennikarz Dziś kupcy na bazarze czują się zagrożeni przez Wietnamczyków i ich tanie towary z Azji Południowo-Wschodniej. Więcej. Na początku swej działalności, to Wietnamczycy ciągnęli wózki z towarami. Dziś ciągną je Polacy zatrudniani przez Wietnamczyków. Rozm. Dorota Kamińska, LR Marek Pręgowski, kupiec Idź do Wietnamczyka, on będzie z tobą pięknie rozmawiał, a jak podejdzie do niego jakikolwiek urzędnik to on będzie mówił „Nie joziumiem”. Ale z tobą będzie się targował o każdą złotówkę. Niech płacą podatki jak każdy jeden Polak i wtedy w porządku, proszę bardzo. Ale jak to jest 85% z przemytu, to nie czarujmy się, to jest tańsze. Rozm. Renata Sudoł, LR W rozmowie bierze udział: Boguś (B), jego żona Beata (Beata) i ja (ja) B: Dlaczego nikt się nie odważy naruszyć tego tematu tabu? Ja: Ja właśnie próbuję. B: Ja Pani dam dokumenty. Na to na przykład, że mój kolega, Mirek - zresztą policjant z PG - przyszedł do mnie i mówi: „Bogdan daj mi lufę. Zobacz, trzydziesty skurwysyn na tej samej karcie pobytu. Dalej nie sprawdzam”. Ja: A czy ma Pan jakieś dokumenty, namiary? B: Ale kto się odważy to pokazać? Jedna Wietnamka, proszę Pani, co się odważyła, trzy lata temu została znaleziona na przystanku na Rondzie. Ja: Ale jak to „odważyła się?” B: Ona się odważyła powiedzieć cokolwiek. Była pokrojona, leżała w torbie foliowej. Ja: A kto za tym stoi? Mafia? B: Ichniejsza. I pytam, dlaczego nikt nic nie zrobi z tymi Ukraińcami na górze? Nie ma takiego miejsca w całej Europie, na całym świecie, w tak małym punkcie tak kryminogennego towarzystwa, jak tam na górze Stadionu. Beata: Niech Pani powie, nie ma na nich jakiejś kary? Ja: Ale. Czy oni coś robią złego, poza tym, że są bez kart pobytu? B: Robią, proszę Pani. Położyli handel w całej Warszawie. Pani wjedzie na Tarchomin na osiedle, i w co drugim bloku jest produkcja. Oni przeszywają metki. Ta kurtka w sklepie, kosztuje 120 zł. Oni sprzedają to za 60. Pani wytłumaczy dlaczego? Beata: Dlatego, że to jest nieclone! Ten towar, który idzie powinien tylko przejeżdżać przez Polskę, a on tu się zatrzymuje. Nieoclony. Dlatego my bankrutujemy! B: Czy ktoś Piskorskiemu powiedział coś… palec w oko wsadził? Ja: Co Piskorski ma do tego? B: No przecież Kozak podpisał teraz przedłużenie Stadionu na dwa lata. Na jakiej zasadzie? Pani mi wytłumaczy jedną rzecz. Jaki strażak, jaka Straż Pożarna, podpisze „górę”? No Pani mi powie? Przecież tam jeden samochód się podpala i wszyscy giną, przecież to jest masakra! Rozm. studentka Laboratorium Reportażu ~37~ Beata: Tam po prostu idą, kochana, walizki pieniędzy, to jest jasne jak konstrukcja cepa. B: To jest znana sprawa. My sfinansujemy pani wyjazd do Sajgonu. Pani rozstawi stoisko w Sajgonie. Ile pani przeżyje? Dzień, dwa? Beata: Ale po co do Sajgonu. Niech Pani jedzie do Moskwy! Do Moskwy niech Pani pojedzie! I jest to samo! Oni się u nas rozpanoszyli, a my…? B: Beata, nie krzycz. Po dwóch dniach wyjdzie Pani z nożem w plecach. A coś w tym jest, że u nas toleruje się takie rzeczy. No jak tak można? Mówię: ludzie, nad tym się zastanówcie, zróbcie hit sezonu, zróbcie film o Wietnamczykach. Albo o tych Czeczeńcach, co są na górze. Idzie policjant mundurowy i boi się przejść. Na górze Stadionu. Beata: Nie, bo nie przejdzie, nie przejdzie. Ja na górę nie pójdę. B: O tym zróbcie film. Nad tym się trzeba zastanowić. Ludzie, przecież my jesteśmy Polakami. I my mamy patrzeć na to? B: Przecież niech Pani idzie na Stadion i Pani ma dowody na ręku. Niech Pani zrobi jedną rzecz: da ogłoszenie, że Straż Graniczna w poniedziałek wjeżdża na Stadion. I we wtorek nie będzie ani jednego Wietnamczyka. Kurna, dlaczego ten Polak jest wiecznie gnębiony? A ten Wietnamczyk śmieje się nam w oczy? Beata: Jeszcze powiem Pani przykład głupi: otworzyliśmy sklepik. Mieliśmy malutki sklepik, mini delikatesy, myślałam, że SANEPID nas zje! Beata: Pani z Sanepidu przyjechała, wodę badała. Ja mówię: „Proszę Pani cały Grochów ma taką wodę, mieszkamy na Grochowie, taka woda jest wszędzie”. B: Za tydzień dostaliśmy z SANEPID-u, że nasza woda nie nadaje się do sklepu spożywczego. Przecież ta woda jest z kanalizacji miejskiej!!! Beata: To co mamy zrobić? Przecież taką wodę pijemy! A pani pójdzie vis a vis „Prażanki”, nie wiem jak się teraz nazywa, wie Pani gdzie? Tu na Targowej, taki duży sklep. Tam stoi budka z tym żarciem azjatyckim, mim jam jom. Pani zobaczy, jak ta kobieta, która sprzedaje to jedzenie, jest ubrana; jak wygląda to wszystko w środku. To, co mąż powiedział, że załatwia się do wiadra, tam nie ma ani wody, ani nic. A ręce to ma takie jak Pani kapotka. I ona jedzenie podaje! Gdzie ten SANEPID? Gdzie ten SANEPID?! A ja miałam glazurę, terakotę, szafeczkę, czyściutko, ekspedientka miała fartuszek, wszystko jak trzeba, badania… No, ja przepraszam… B: I nieszczęsny Piskorski… Beata: I to, co powiedział Lepper, to powiedział dobrze, może za mocno, ale to, że biorą pieniądze, to biorą pieniądze… B: Ale jak Pani to ruszy, to na następny dzień złamią Pani nogę… Beata: I niech Pani zobaczy, my - mieszkając u siebie - nie mamy żadnych praw. Gdzie skwerek, gdzie jakiś lepszy punkt, Pani miejsca nie dostanie. Skośnooki dostanie, bo za pieniądze, da łapówkę, bo nas na to nie stać. B: I niech Pani zobaczy, co druga Wietnamka jest w ciąży. Wystarczy przejść się alejkami, gdzie oni stoją… Beata: Mogę jeszcze coś powiedzieć? Ja jestem taka trochę zabobonna i kiedy mojej matki żyła matka i miała tą przepowiednię Świętej Sybilli… B: Oj, teraz to idę… Beata: I wszystko się z tej księgi sprawdza. I była końcówka taka, że żółta rasa zaleje świat. Nie na zasadzie wojny, tylko po prostu, że będziemy ich niewolnikami, do tego dojdzie. ~38~ „Pani Beata” W ogóle nie ma komu dbać o Polskę. Nie miejmy nadziei na poprawę. Na pogorszenie – tak. U nas w Polsce doszło do tego, że każdy dba o to, żeby miał u siebie w kieszeni. Ten co nie ma, niech zdycha. Niech pani rozejrzy się jak to wygląda, to jest bazar? Jak nie ma kupujących i sprzedających? Pamiętam przedwojenne czasy i to wróciło. Przed wojną byli bardzo bogaci hrabiowie, i biedni u nich służyli. Tak że każdy na nasz biedny kraj się pcha. Rządzą nie Polacy, bo jakby Polacy rządzili, to by coś o nas dbali, a tak to każdy dba o siebie. A z resztą się pani przekona. Ja już nie będę żyć. Spotkałam się z taką panią. Ona ma syna w Ameryce. Ona mówi tak, że jak Ameryka nie ma zbytu na towar to go niszczy albo wypycha na nasze tereny. A nikt o nas się nie martwi. Wyprzedane jest wszystko, bo są zadłużenia. Słyszy się: Wedel sprzedany, monopol sprzedany. A tak ludzie by pracowali. A sprzedać łatwo i ludzi na ulice wyrzucić bez pracy. I co ten Polak zrobi? Za nic nie ma kary. Jak tu patrzeć na przyszłość. A gdzie Polaków wywieść? Co to Polska nie powstała? Nie istnieje? Inni domagają się o swoje. Polacy nic nie mają? Tak ta Polska podzielona. Komuna była dobra, ale jak skończyła się komuna, skończyła się Polska. Za komuny i na bazarze jakoś szło, bo zachód nie wszedł do nas. Były budowane drogi, szkoły, wszystko, a teraz... Kto ma pieniądze będzie płacił, będzie chodził do szkoły, a kto nie, no to zastrzyk i trzeba go uśpić. Miała pani przykład w Łodzi1. Ludzie są niepotrzebni. Wnuczek mojej koleżanki ożenił się z Żydówką. Jego teść jest dyrektorem w Olsztynie. I dał mu pracę. Zarabia majątek. Wiec ja się pytam, skąd taka praca? Jakby ożenił się u Polaka, to by tyle nie zarabiał. Ja tylko porównałam to i się zastanawiam. W polskim rządzie są Żydzi. Jeszcze przed wojną Żydzi mieli magazyny, pobudowali sklepy. To są żydowskie domy. Handlowali tu, a teraz wracają do swego. O cała Brzeska. Teraz przyjechała Żydówka, powiedziała, że to jest jej, pokazała dokumenty i zobaczymy. Pewnie będą remontować, jeśli chcą to objąć. Przecież to było kiedyś powiedziane – wasze ulice nasze kamienice. A z Żydami było tak, że jeśli Żyd poszedł kupić coś do Żyda to sprzedawał mu 10 procent niżej, a jeśli Polak coś kupował, to Polak musiał zapłacić to 10 procent. Tak był wykorzystywany. Każdy czeka, co będzie dalej, jak przyjdą Chińczycy. Rozm. Renata Sudoł, LR „Siwy” -Chińczycy zalewają. - Na Różycu nic już prawie nie ma. Co podrabiać jak i tak wszystko chińskie, oni wmawiają, że w Polsce produkowali. Potem patrzysz i jak byk: MADE IN CHINA - tandeta. Co ma być, dajcie spokój. Brak widzenia, brak kultury, brak czytania, brak myślenia, przede wszystkim, Ciągle wielkie błędy w oświacie. Nie uczymy się i to nas zgubi. Błądzenie po pustyni trwa. Od ’69 roku. Życie napisane jest na 40 lat. Byli Żydzi. Wspaniali rzemieślnicy, to nie byli niewolnicy. Oni robili ogromne pieniądze. Niewolnik nie ma w ogóle pieniędzy. Pan ma pieniądze. Pracy nie ma. I o to chodzi. Gonimy gdzieś i co? Do czego? Przejdź się na bazar teraz i zobacz. Gdzie tam życie, gdzie tam praca? Pytasz się co to bazar. Rózyc to jest całe życie. Tam się wszystko działo. Teraz upada i to znaczy, że upadnie też ludzkość. W tą stronę się kierujemy. Będzie jeden błysk, jeden rozbłysk i koniec świata. Nie będzie ani lodówki, ani samochodu, ani komunikacji, ani komórki. Zapalniczki nie zapalisz. Od czego zapalisz, jak gazu nie będzie. Zostaną tylko ludy pierwotne, ludy Azji i ci z północy, co chodzą za reniferami. Ameryka Południowa zostanie i Afryka Środkowa, pigmeje. Tam sobie poradzą. Reszta wyginie. Choróbska, cholery, szczury. Jeden błysk. Jesteśmy tak Rozm. Magdalena Seweryn, LR ~39~ słabiutcy. Nic nie zabezpieczyliśmy przed naszą haniebną cywilizacją. Morsa nawet nie umiemy. Jak nie będzie gazu, światła, przyjdzie zima i koniec. Jak ogrzejesz, jak nie będziesz miała czym, jak wodę będziesz czerpała, jak nie będzie studni? Komputera nie włączysz do prądu, tramwaj nie pojedzie, a koni nie ma. Gdzie podładujesz akumulator? Kto będzie miał jeszcze trochę ropy, będzie miał skarb. Ludzie się będą bili o ropę. A czym ją wypompujesz? Czym ją przewieziesz? Ile tysięcy samolotów spadnie w ciągu jednego dnia? Żadnego sterowania nie będzie. Wysiądzie wszystko. Czołg nie wystrzeli, rakieta nie wybuchnie. Nic. Koniec. Ludzie sobie nie zdają sprawy, co sobie sami zmajstrowali. A w dalszym ciągu siedzimy i pieprzymy, o tym czy można palić zioło, czy ten sra w balon czy nie sra, czy będzie euro, kto będzie piłkę kopał, kto kogo wylosował. Wczoraj pokazywali tundrę, zalana całkowicie, a jak taka zmarzlina grubości kilkudziesięciu centymetrów stopnieje to będzie klapa dopiero, a nie tam euro jakieś. Asteroida przyleci dokładnie w 2018 roku, będzie bardzo blisko i dostanie kopa. W 2024 dostanie drugiego kopa, bo będzie leciała 300 km nad ziemią i w 2036 walnie prościutko w nas. Jeżeli nic nie zrobimy, nic obliczymy, może nawet nie będziemy mieli możliwości i co wtedy? Koniec będzie. Szlag trafi ten bazar cały, gdzie kiedyś się kręciło całe miasto, życie było. A teraz nic nie będzie, ani bazaru, ani życia. Pycha ludzka nie zna granic. Ludzie tylko chodzą i gadają, najlepiej za twoimi plecami. Ale się postęp cywilizacyjny nas przyczepił i sobie sami czarną przyszłość zgotowaliśmy. ~40~ KONFLIKT ~41~ Policjant Z. Stadion to było „hulaj dusz, piekła nie ma”. Podejrzewam, że nigdy na Bazarze nie było tak, jak na Stadionie Dziesięciolecia na górnej koronie, gdzie można było wynająć płatnego mordercę. Oni się wcale nie ukrywali. I to kosztowało nieduże pieniądze. Za 5 tysięcy to mogła pani wskazać osobę niewygodną, przyjeżdżał klient i robił, co do niego należało. Policjant U. Większość mocnych handlarzy wyniosła się na Stadion. „Gierek” Te lata nie były dla bazaru dobre. Opustoszały bazarowe alejki, na wielu budkach zawisły kłódki. W urzędowych pokojach zawisła myśl, że dobrze byłoby, jak by go nie było. Kiedyś nie pasował do Pałacu Kultury, dziś zajmuje cenne miejsce pod supermarket. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Pracowałam w Orbisie, wcześniej studiowałam iberystykę na uniwersytecie i angielski na Shakespeare School of English w Londynie. Wiele podróżowałam. Zawierałam duże kontrakty na obsługę ruchu turystycznego. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie to, że zachorowała moja matka. Była już starszą osobą. Od wielu lat samotnie prowadziła rodzinny interes – zakład krawiecki i mały sklepik. Zostawiłam więc turystykę i zaczęłam jej pomagać. Ale nie było łatwo. Ludzie nie mieli pieniędzy, klientów w sklepie mało. Szukałam więc innych sklepów, które mogły by brać nasz towar. I tak trafiłam na Bazar Różyckiego. Szyłyśmy płaszcze, marynarki, eleganckie garsonki. Na bazarze nie znałam nikogo. Coś tam do mnie docierało, że jest jakiś konflikt, jakiś spór, ale ja byłam tam wtedy obca. Dla mnie było to zamknięte środowisko. Jednak powoli zaczęłam się wczuwać w tę atmosferę, atmosferę strachu i bezradności. Wszyscy się bali, najzwyczajniej się bali, to były chwile pełne grozy. Poczucie zagrożenia narastało. Coraz bardziej oczywistym stawało się, że lada chwila wszyscy stracą swoje miejsca pracy. Miejsca gdzie pracowali ich rodzice, a często i dziadkowie. Miejsca, do których byli przywiązani od dzieciństwa. I gdy zadzwonił do mnie pan Zenon, zdałam sobie sprawę, że muszę im pomóc. I to nie tylko dlatego, że działa się tam jawna niesprawiedliwość, ale też dlatego, że jeżeli oni stracą swoje miejsca pracy, to i moja mama zbankrutuje. Wszystko, do czego z takim trudem doszła, przepadnie. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR – W 1994 roku powstała Spółdzielnia Kupców Bazaru Różyckiego, która tak sobie gdzieś była, słyszałem, że coś takiego jest. Dopiero w 1997 roku, pod koniec, dowiedziałem się, że spółdzielnia stara się o wydzierżawienie terenu. Ładnie, pięknie. Wszyscy to popierali, bo wcześniej przechodziliśmy z rąk do rąk. WSS Społem, Porty Praskie, Urząd Dzielnicy – nie mieliśmy własnego pana. Wszyscy byli zadowoleni. Ja też się cieszyłem, bo warunki, jakie mieliśmy na bazarze, były tragiczne. Kiedy przychodziły mrozy, to aż się płakać człowiekowi chciało. Ani klient nie miał się jak przebrać, ani my jak ogrzać. Wystarczyło włączyć piecyk i zaraz całe oświetlenie siadało. Więc cieszyłem się, że człowiek będzie mógł wreszcie się w budce rozebrać, że nie będzie opatulony, w kamaszach, trzech parach gaci. Przedstawiono nam jakieś projekty, z początku nie bardzo konkretne. W końcu powstał projekt hali. Kupcy się na to zgodzili i przyklepano Rozm. Marcin Komar, LR ~42~ Rozm. Katarzyna Siewruk, LR Rozm. Patryk Vega, LR to na walnym zgromadzeniu spółdzielni. Chwilę później zaczął się ruch, żeby obalić prezesa Włodarskiego. Zaczęto krzyczeć, że robi przekręty. Resztki Różyca od Ząbkowskiej; 1994; fot. Teodor Walczak; (zbiory PAP) - https://www.facebook.com/Praga.na.Starych.Fotografiach/photos/ pb.302133686490535.-2207520000.1419260817./552091038161464/?type=3&theater Poszukujemy dokładnego źródła tej fotografii ~43~ Dziś prawdziwych bazarów już nie ma; Wycinek z gazety; Tatjana Hardej; Stolica, 6/2009 s.24-26 Tak wygląda większość budek na Bazarze Różyckiego w 2009 roku. Wizualizacja Centrum handlowego Bazar Różyckiego; 2001; źródło “Niebieski Syfon” P. Kulesza ~44~ Elżbieta Ciechońska, kupiec Ten konflikt ma swoje początki jeszcze w 91 roku. Kiedyś Bazar podlegał WSS „Społem”. Kiedy „Społem” zaczęto reorganizować, Bazar pozostawiono samemu sobie. Ponieważ z powodów administracyjnych ktoś musiał mieć nad nim pieczę, to powołano Spółdzielnię Kupców. Ta Spółdzielnia była jednak jakby uśpiona, nic nie robiła, nie przejawiała żadnej aktywności. Dopiero gdy w 96 roku Gmina postanowiła wystawić bazar na przetarg, powstała konieczność jakiegoś jej reaktywowania, ożywienia. Chodziło o to, żeby kupcy też mogli stanąć do przetargu. Na prezesa spółdzielni powołano pana Włodarskiego, człowieka od trzech pokoleń związanego z Bazarem. Kiedyś handlowała tu jego babka, potem matka, a potem on z żoną. Pan Włodarski miał całkiem niezły pomysł. Chciał, aby kupcy wybudowali nowoczesne centrum handlowe. Przygotował projekt, kosztorys. Koszt stanowiska handlowego był tak skalkulowany, aby każdego było na to stać. Jedno stanowisko, 12 m kw miało kosztować 40 tys. Ludzie to zaakceptowali. Zaczęli wpłacać pieniądze. Przygotowywano się do zmian. W kwietniu 1998 roku Włodarski zawarł z Gminą umowę dzierżawy terenu bazaru na 30 lat. I wszystko potoczyło by się dobrze, gdyby nie to, że ktoś wyczuł dobry interes i postanowił się kupców pozbyć. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Włodarski obiecywał gruszki na wierzbie, miał zrobić piękny bazar, pod wielkim dachem, latarenki, zabytkowy bruk, stylizowane stoiska. To mi się podobało. Ale bardzo szybko ta koncepcja uległa zmianie i zamiast budek miała już powstać hala na trzy piętra. Koszty cały czas rosły. Wybuchł bunt. Prezes zapominał, że jest kupcem, że wywodzi się z kupców. Z ludźmi trzeba rozmawiać, trzeba ich przekonywać. A on uważał, że hołota i tak da i tak zapłaci i że te ćwoki na wszystko się zgodzą. Bo to były takie teksty. A tu przecież pracuje też wielu wykształconych ludzi, a nawet ci, co przeszli tylko szkołę bazaru, też potrafią liczyć. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Pewnego dnia pan Włodarski powiadomił ludzi, że za 14 dni podpisuje z Gminą umowę dzierżawy terenu. Każdy musiał wpłacić po 2,5 tys. wadium. Przetarg na teren ogłoszono w taki sposób, żeby nikt się o nim nie dowiedział. Nawet spadkobiercy Różyckich zorientowali się w ostatniej chwili. Zaraz potem Włodarski zaczął zbierać następne pieniądze. Po 2,5 tys. pierwsza wpłata na budowę centrum handlowego i 1,1 tys. na zakup placu przy ul. Markowskiej. To jest teren tuż przy bazarze. Mieliśmy się tam przenieść na czas przebudowy bazaru czyli na 2 lata. Wszyscy wpłacali. Problem pojawił się wtedy, kiedy założona cena pawilonów zaczęła ze spotkania na spotkanie rosnąć. I to drastycznie. Zaczęłam się obawiać o swoją przyszłość, czy nie stracę swojego miejsca na Bazarze? Co się stanie z moimi pieniędzmi, co stanie się z pieniędzmi mojej rodziny? Moja siostra wpłaciła na pięć pawilonów. To był powód, że zaczęłam sama chodzić do Spółdzielni, bo coś mi w tym wszystkim nie pasowało. Nie pasował mi ten projekt, którego nikt na oczy nie widział, nie pasował mi ten przetarg, który odbył się tak po cichu i nie pasowało mi wiele innych rzeczy. I chodziłam do Spółdzielni, prosiłam o dokumenty: jedne, drugie, trzecie... przeglądałam, sprawdzałam. I dostałam od pana Włodarskiego propozycję dogadania się... za pieniądze. To znaczy, jeżeli nie będę robiła szumu, nie będę nic sprawdzała, jeżeli się uspokoję, to dostanę posadę wice-prezesa i pieniądze. Albo pawilon za darmo. Mnie to bardzo zaniepokoiło. To był dowód, że coś jest nie tak. Poszłam więc do jednej z warszawskich kancelarii adwokackich i poprosiłam o pomoc. Spisałam z Rozm. Irena Gruca, LR ~45~ nimi umowę, jako osoba prywatna, jako członek Spółdzielni. I zaczęliśmy chodzić razem do biura i prosić od dokumenty, o rejestr, o umowy... Do mnie dołączyły jeszcze cztery osoby. Zawiązaliśmy małą koalicję. Finansowaliśmy adwokatów. I oni nam pomogli odkryć część prawdy. Jak się okazało, brakowało dokumentów księgowych, nie było żadnych poświadczeń wpłat, nie było rejestru członków spółdzielni, nie było kosztorysu... To było niepokojące, bo gdyby nam to wszystko wyjaśniono, pokazano, że taniej się nie da, że to jest dobre rozwiązanie, to pewnie byśmy to zaakceptowali i dali pieniądze. Rozpoczęła się cicha wojna. Na zebraniu, które było poświęcone tymczasowemu bazarowi na Markowskiej, wyszło na jaw, że działka nie jest kupiona na własność, jak nam mówiono, a jest to tylko dzierżawa. Miały tam stanąć tymczasowe pawilony a ich cena miała wynosić 2,5 tys. zł. Ale kiedy na tym zebraniu zaczęłam się dopytywać, jakie to będą pawilony, z czego zrobione, jak zrobione, jakie zaliczki, kto to będzie robił... to doszliśmy do ceny 7,5 tys. złotych. I wtedy ludzie zrozumieli, że są oszukiwani. Mówiło się co innego, wyciągało się pieniądze, a potem wszystko było inaczej. Właśnie na tym zebraniu wszystko się zaczęło. Ja wstałam, powiedziałam, że wszystko to jest oszustwo, że tak się nie robi i wyszłam. I cała sala wyszła za mną. Złożyliśmy wniosek o zwołanie Walnego Zgromadzenia. To Walne Zgromadzenie odbyło się 12-ego września w 98 roku. Trwało trzy dni i trzy noce. Piątek, sobota, niedziela. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Ludzie, którzy wystąpili przeciw Włodarskiemu byli już od dawna szkoleni przez prawników, co i jak robić. Chodyna do końca twierdziła, że nie chce być prezesem, miała wejść do Rady Nadzorczej. Prezesem miał być ktoś z zewnątrz. Z samym walnym zgromadzeniem też były problemy. Brakowało quorum, ludzi ściągano praktycznie na siłę. Trwało to trzy dni. Trzeciego dnia zamknięto drzwi na klucz, postawiono ochronę i nikogo nie wypuszczono aż do trzeciej nad ranem – aż wszystko przegłosowano. Jolanta, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Na przewodniczącego zebrania sala wybrała mnie. To bardzo się nie spodobało panu Włodarskiemu. Zaczęła się awantura. Wyrwano mi mikrofon. Odebrano nam listę obecności, weszła ich ochrona, żeby najbardziej aktywne osoby siłą wyprowadzić, doszło do rękoczynów, pan Włodarski usiłował nas pobić, pan wice-prezes Skrzypkowski chciał mnie uderzyć w twarz. W ostatniej chwili adwokat złapał go za rękę. Musieliśmy przychodzić na własne zebranie z ochroną, inaczej by nas tam stłukli. Przyczyną tego wszystkiego były oczywiście pieniądze, duże pieniądze. Na dzień tego zebrania, co wyszło późnej, wpłynęło do kasy spółdzielni ok. miliona dolarów! I te pieniądze zniknęły. Zarząd odmówił przedstawienia sprawozdania z działalności, Rada Nadzorcza uciekła. Trzeciego dnia, o 12 w nocy odbyło się głosowanie za odwołaniem Włodarskiego. Na sali było 290 osób, 278 głosowało za. Ciechońska i Jędra, którzy trzymali cały czas z Włodarskim byli załamani. Ochrona pilnowała, aby nikt kto nie jest w spółdzielni nie był na sali. Około 180 osób, kupców ale niezrzeszonych w spółdzielni, stało na zewnątrz i o północy, jak się dowiedzieli, że odwołano Włodarskiego, zaczęły strzelać szampany. Z radości, że go wyrzucono, że wreszcie może wprowadzimy porządek. Rozm. Irena Gruca, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Problem był taki, że nikt nie chciał zostać prezesem. A trzeba było zgłosić do sądu nowe władze. Ja też nie chciałam, ale zostałam. Rozm. Irena Gruca, LR ~46~ Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Pan Włodarski został odwołany. W jego miejsce powołano marionetkowy Zarząd na czele którego stanęła pani Jolanta Chodyna. Całą operację przeprowadzili w sposób mistrzowski prawnicy z kancelarii pana Smoktunowicza. Ludzie, którzy już powpłacali spółdzielni niebagatelne kwoty, potracili wszystko. Pani Chodyna była kupcem. Miała stoisko z sukniami ślubnymi. Tu pracowały jej mama i siostra. Była to zwykła prosta dziewczyna, zaślepiona rządzą władzy i pieniędzy. Prócz niej do Zarządu weszli jeszcze: pan Szprejer, pan Kliszka i pani Krawczyk. Co ciekawe, pan prezes Włodarski nawet nie zaprotestował, oddał wszystko, odsunął się. Na walnym się ani razu nie odezwał – podobno wcześniej parę razy wywieźli go w bagażniku do lasu (podobno może potwierdzić to Pani Halina, sekretarz zarządu Włodarskiego – nadal handluje na bazarze). To jego milczenie i nie bronienie się było tym dziwniejsze, iż zarzucono mu jedynie „złe zarządzanie”, nie udowadniając tego w żaden sposób. Z tym że cała atmosfera wokół jego osoby była niedobra, „chodynowcy” ciągle podgrzewali atmosferę i część kupców im uwierzyła. Jednocześnie zainscenizowano prowokację. „Nieznani sprawcy” pobili pana Jacka Łukasika, późniejszego członka zarządu Chodyny, a winą starano się obarczyć Włodarskiego. Gdy go odwołano – odszedł z bazaru. On i żona. Pozostali członkowie jego zarządu zostali, ale nie mieli na początku lekkiego życia. Ich też posądzano o robienie przekrętów na szkodę kupców. Włodarski starał się, chciał coś po sobie zostawić. Nie widziałem żadnych przekrętów, owszem coś komuś trzeba było czasem dać, ale to normalne, takie jest życie. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Odwołaliśmy Włodarskiego. Dostał od nas mnóstwo pieniędzy, a zostawił pustą kasę. Z niczego się nie rozliczył, nie zostawił żadnej dokumentacji. I dziś tych pieniędzy nie ma. Wyparowały. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Wzywaliśmy Zarząd i Radę Nadzorcza przez 3 dni, żeby przekazali nam biuro i dokumentację. Nikt się nie odezwał. Włodarski i jego ekipa chodzili tylnymi ścieżkami po bazarze, żeby nas nie spotkać. Więc w końcu trzeciego dnia zawiadomiliśmy policję, wzięliśmy ślusarza. Ten przeciął kłódki, przeciął kratę. Ludzie klaskali jak to widzieli. Rozm. Irena Gruca, LR Informacje dodatkowe na stronie 109 Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Włodarski zostawił nam po sobie istne pobojowisko, dosłownie i w przenośni. W nocy z 12-ego na 13-ego, ktoś z nich, podejrzewam że z Zarządu, był na górze w biurze, ludzie widzieli palące się w nocy światło, i niszczył dokumenty. Gdy weszliśmy, biuro wyglądało jakby wybuchła w nim bomba. Resztki podartych papierów. Bałagan. Żadnych umów, żadnych faktur, żadnych przelewów. Nic. Kompletnie zero. Skasowano wszystkie dane na twardych dyskach. Chodziło o to abyśmy nie mogli odtworzyć operacji, które oni wykonywali. Ale my to i tak odtworzyliśmy. Wzięliśmy hackera – o tym wie tylko kilka osób – i on odtworzył zawartość tych dysków. I dokładnie wiemy, jak te pieniądze były wyprowadzane. Wszystkie pieniądze poszły na budowę, której w ogóle nie było! Dziwne spółki, dziwne powiązania pana Włodarskiego. Powołaliśmy cztery komisje, które robiły pełną inwentaryzację. Do tego stopnia, że spisywane były długopisy! Szpilki! Gumki! Tak jest zrobiona inwentaryzacja. Żeby nam nikt nie zarzucił, że coś zginęło. Zgłosiliśmy do banku informację, że są powołane nowe władze Spółdzielni i żeby zablokowano konto do czasu uzyskania przez nas wpisu do rejestru. Mimo to bank wypłacił panu Włodarskiemu pozostałą na koncie gotówkę, 86 tys. złotych. Na rachunku ~47~ Rozm. Irena Gruca, LR zostało 36 złotych. Z miliona dolarów pozostało 36 złotych! I do tego 120 tys. długu bieżącego. Nie był zapłacony prąd, śmieci, woda, podatki od nieruchomości i pracownicy nie mieli wypłaconej pensji. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Pani Chodyna jak została prezesem, to od pierwszego dnia szukała dowodów na machlojki Włodarskiego. Co drugi dzień ogłaszała, że już coś ma, że idzie wniosek do prokuratury, ale do końca nic nie znalazła. Początkowo pani Chodyna twierdziła, że z budową nic się nie zmienia. Dopiero w styczniu 99 na zebraniu spółdzielni pełnomocnik zarządu – „pan inżynier” – przyjaciel Łukasika, mający powiązania z „Dziadem” (znajomym ojca Łukasika), wyskoczył z podniesioną ceną. Chcieli odstraszyć kupców, a przynajmniej ich większość. Liczyli, że z garstką, która zostanie, łatwo wygrają. Ale źle to rozegrali. Z „Dziadem” związana była też firma ochroniarska pilnująca bazaru za czasów Chodnyny. Z jej właścicielem kiedyś pracowałem (w milicji). Jego żona pracowała z żoną „Dziada” i „Dziad” zlecił mu ochronę bazaru i tej knajpy przy ZOO – chociaż ten mój znajomy zawsze się tych powiązań wypierał. Chodyna nie płaciła mu za ochronę, a on nie mógł zejść z obiektu bez zgody „Dziada”. Chodyna od początku swoich rządów przestała płacić nie tylko za ochronę. Nie zapłacone były rachunki za: energię, śmieci, wodę, nie opłacony czynsz z tytułu dzierżawy, ZUS, urząd skarbowy. A od kupców zbierała pieniądze co miesiąc. Jeszcze podniosła im stawki. Czynsz początkowo dzielnica potrącała sobie z wadium, ale to skończyło się w listopadzie i aż do maja dzielnica nie dostała stąd ani grosza. Dyrektor Urban nie reagował. Rozpoczęto budowę. Wylano fundamenty „pierzei” od Ząbkowskiej. ENERGOPOL – główny wykonawca – też nie dostał pieniędzy. Chodyna wezwała kupców do wpłat do kasy spółdzielni – podobno na coś brakowało pieniędzy, ale na co, jak niczego nie płaciła. Pieniądze, które były na koncie spółdzielni, gdy Chodyna przejmowała władzę, gdzieś wypłynęły – powiedział nam to znajomy dyrektor banku. Tereska, kupiec Ludzie położyli nadzieje w Joli Chodynie, ale ona tak jak i pierwszy prezes zapomniała, że jest kupcem. Wielu ludzi bardzo ją lubiło, bardzo jej ufało. Ona pracowała na sukniach ślubnych. Tam w tym kręgu, tych garniturów, sukienek, była bardzo znana. Miała zmienić koncepcję budowy bazaru. Miała to zrobić tak, żeby to było na kieszeń kupca. Ale zrobiła odwrotnie. Tak to jest, jak wchodzi się w jakieś podejrzane układy i potem nie ma już odwrotu. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spódzielni BKR Gdy w końcu zobaczyłam projekt, to zdałam sobie sprawę, że to są straszne pieniądze. Straszne pieniądze. Problem był w tym, że projekt ten był integralną częścią umowy dzierżawy. Jeżeli byśmy od niego odstąpili, gmina miała prawo wypowiedzieć umowę. Wystąpiliśmy do prezydenta Warszawy, do pana Guza, do pana Szklarskiego, z prośbą aby zmienić projekt. Elewacje pozostałyby bez zmian, ale aranżacja wnętrza byłaby zrobiona oszczędniej, tak żebyśmy mogli to udźwignąć. Otrzymaliśmy odmowę. Ja o tym wszystkim informowałam. Wprowadziłam taki zwyczaj, że co dwa tygodnie odbywało się zebranie w trakcie którego informowaliśmy o wszystkim kupców. Rozm. Irena Gruca, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Początkowo nowy zarząd miał poparcie na bazarze. Jednak to poparcie szybko zaczęło maleć. Pani Prezes i jej pomocnicy zaczęli traktować kupców bardzo pogardliwie, lekceważąco. Niewygodnych petentów wyrzucano z biura. Były nawet takie przypadki, że kogoś zrzucono ze schodów. Ale prawdziwe intencje Zarządu i ludzi za nim stojących ujawniły się wtedy, kiedy podniesiono kilkakrotnie kwoty, jakie kupcy mieli wpłacić na rzecz Rozm. Piotr Kulesza, LR ~48~ Rozm. Marcin Komar, LR spółdzielni. Choć w samej inwestycji nic się nie zmieniło, a nawet wielkość stanowisk handlowych zmalała, to cena poszybowała w górę. Na takie kwoty nikogo nie było stać. No i wtedy stało się jasne, że ten bazar to ma być dla nich, że to wszystko to jeden wielki przekręt. No i to był moment, kiedy poproszono mnie o pomoc. Wtedy zadzwonił do mnie pan Zenon Jędra z prośbą, abym mu pomogła, że tam po prostu dzieje się krzywda i zło, że nie można tego tak zostawić. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Szybko okazało się, że obiekt już nie będzie kosztował 40 tysięcy złotych tylko 20 tysięcy dolarów i nie za 12 metrów a za 8. A i to nie było powiedziane, że to górna granica, bo mogą jeszcze jakieś koszta dojść i trzeba będzie podwyższyć. No i wtedy się zaczęło. Zawsze byłem skromny i wstydliwy. Nigdy się nie odzywałem. Wierzyłem ludziom, że dobrze robią. W głowie mi się nie mieściło, że kupcy, którzy handlują, znają życie, mogą postąpić podle. A przecież pani Chodyna i inni członkowie jej zarządu to wszystko byli kupcy. I nagle się podniósł szum na bazarze, że robią jakiś przekręt z kupieckimi pieniędzmi A rzeczywiście pieniędzy uzbierało się dużo. Ja sam wpłaciłem na dwa obiekty w nowej hali, zapłaciłem też za dwa tymczasowe blaszaki, które miały stanąć na działce przy Brzeskiej na czas budowy. W sumie uzbierało się tego 20 tysięcy. Dlatego podjąłem taką decyzję. Mówię: trudno i darmo, ale musiałem się w to włączyć. Widziałem, że wszyscy krzyczeli, ale wszyscy siedzieli na miejscu. W końcu dostałem telefon pani Eli Ciechońskiej, której wcześniej w ogóle nie znałem. Zadzwoniłem, Pani Ela przyjechała i tak się wszystko rozpoczęło. Rozm. Marcin Komar, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Kasa była pusta, czynsz trzeba było płacić. Mało tego, nowy czynsz musiał być wyższy od starego. Bo przecież umowa podpisana przez spółdzielnię zakładała bardzo wysoką opłatę za dzierżawę. A zwolennicy pana Włodarskiego namawiali kupców, żeby nie płacili czynszu, podburzali, że podnosimy czynsze. I oczywiście sami nic nie płacili. Handlowali na bazarze, ale nic nie płacili. Staraliśmy się to opanować. Zaczęliśmy egzekwować czynsze. Osiem budek zamknęliśmy. Część osób zaczęła regularnie płacić. Ale w tej sytuacji łatwiej było podburzyć przeciwko nam kupców. Mamy dużo informacji i dowodów na to, że spółdzielni pod naszym zarządem należało za wszelką cenę uniemożliwić przeprowadzenie tej inwestycji. Za wszelką cenę. Bo ten teren miał być nie dla nas. To było przeznaczone dla kogoś wyżej, znacznie wyżej. I w to był zamieszany pan Włodarski. Dziś wiemy, że Włodarski tak naprawdę był tylko marionetką. Po odwołaniu jego zadaniem było nie dopuścić do tej inwestycji. Zaczął podburzać kupców. Zawarł pakt z Jędrą. A pan Jędra to były milicjant. Ma wiele kontaktów. Dążyli do tego, żeby gmina zerwała z nami umowę dzierżawy, namawiali kupców, żeby nie płacili żadnych pieniędzy, żadnych czynszów. Kiedy ona poinformowała nas, co tu dla nas szykuje, to wszyscy zaczęli się burzyć. Stwierdziliśmy, że nie dopuścimy do tej budowy. A ja to byłam tak strasznie zdenerwowana na nią, że ona nas oszukała, że oczywiście byłam w pierwszym szeregu. No i ludzie poprosili mnie, żebym reprezentowała kupców. Utworzyłyśmy taką grupę: ja, Tereska, pani Krysia i jej siostra. Rozm. Irena Gruca, LR Małgosia, kupiec Tereska, kupiec Siostra pani Krysi bardzo nam pomogła. Ona była ze spółdzielni kupców z placu Defilad. I oni mieli już pewne doświadczenia w walce. I ona nam dużo podpowiadała, jak mamy działać, że mamy chodzić na sesje Rady Narodowej, że mamy chodzić do urzędników, prezydentów. Pomagała pisać różne pisma. Przecież my byliśmy zupełnie zieloni. Kiedy wszyscy się od nas ~49~ Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR odwrócili, kiedy nikt nam nie chciał pomóc, to ona nam pomagała. Małgosia, kupiec Zwróciliśmy się o pomoc do gminy. Zorganizowano spotkanie z władzami dzielnicy. I ja weszłam do tego gabinetu z koleżanką Gałecką, była oczywiście pani Chodyna i reszta jej grupy i tam właśnie zaczęła się nasza wojna. Rozm. Piotr Kulesza, LR Małgosia, kupiec Kiedy powiedziałam, że kupcy nie chcą tego Centrum Handlowego, to dyrektor Urban i ta reszta panów dyrektorów, spytali, ile osób jest przeciwnych budowie. I ja zobowiązałam się, że zbiorę co najmniej 80% podpisów, że ludzie są przeciw. I zaczęłam zbierać te podpisy, chodziłam z listą od budki do budki, wyjaśniałam o co chodzi, rozmawiałam, ludzie podpisywali. I wtedy poznaliśmy się z Zenkiem Jędrą. To znaczy poznaliśmy się bliżej. Bo tak to przecież my tu wszyscy na bazarze się znamy. I kiedy rozmawialiśmy przy okazji podpisywania tego protestu, on zainteresował się całą sprawą i sam zadeklarował się nam pomagać. Zaczął z nami jeździć po urzędach itd. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Spotykaliśmy się z nimi kilka razy, żeby dojść do jakiegoś porozumienia. Nie wiedzieliśmy wtedy, że takie porozumienie jest zupełnie niemożliwe, bo ich celem było za wszelką cenę storpedować budowę nowego bazaru. Rozm. Irena Gruca, LR Małgosia, kupiec Potem Chodyna zaczęła się na mnie mścić za te wystąpienia w gminie. Dla nich byłam wrogiem nr l. Zaczęli opowiadać kupcom, że ja nie płacę czynszu, co było ewidentnym kłamstwem, próbowali mnie oczernić w oczach innych ludzi. Zamknęli mi budkę. Robili ze mnie rozrabiacza, co rozrabia, ale sam jest nie w porządku. Oczywiście ludzie nie wierzyli, ja miałam wszystkie poświadczenia opłat, pokazywałam je ludziom. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Właściwie ten nasz bunt przeciw zarządowi Chodyny rozpoczął się tak, że Małgosi i pani Krysi zamknięto budki. Zarzucono im, że nie zapłaciły czynszu, a to była nieprawda. No i one poszły na górę, do tego ich biura, żeby to wyjaśnić. No i się zaczęło. Oni byli strasznie aroganccy. Jak im coś nie pasowało, to wyrzucali ludzi z biura. Nie było dyskusji, wynocha i koniec. Takie teksty: „Wynocha!”. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna , kupiec, prezes Spółdzielni BKR Sytuacja była bardzo ciężka. Zgodnie z umową z gminą musieliśmy do 26 października rozpocząć budowę, jak nie, to koniec z dzierżawą. A pieniędzy nie było. Wzięliśmy więc i sami zbudowaliśmy ogrodzenie, że niby prace już się zaczęły. W końcu znaleźliśmy wykonawcę, który był skłonny poprowadzić inwestycję ze środków własnych, to znaczy był gotów sam zaciągnąć kredyt bankowy, ale zażądał, żeby przynajmniej 30% powierzchni handlowej było wstępnie wynajęte. Rozm. Irena Gruca, LR Tereska, kupiec Rozebrali pół bazaru bez zgody kupców, zaczęli stawiać jakieś ogrodzenia. A my nie wiedzieliśmy, na czym stoimy. Pół bazaru rozebrane, leją jakieś fundamenty. Nasze pieniądze, nasz teren, a my nie mamy nic do gadania. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec Aby wynająć tę powierzchnię, daliśmy w lutym ogłoszenie w prasie o naborze nowych członków. Zgłosiło się ok. 150 osób z całej Polski. I firma HobbeLand z Zielonej Góry, filia firmy niemieckiej. Oni prowadzą dom towarowy w Zielonej Górze. Zaproponowali nam współpracę na takiej zasadzie, że oni wezmą pierwsze piętro i w całości je sfinansują a my weźmiemy parter. Mają ludzi, którzy są zainteresowani wejściem do Spółdzielni i budową swoich pawilonów. Osoby, które wstępowały do ~50~ Rozm. Irena Gruca, LR Spółdzielni, wpłacały niewielkie wpisowe, ale były zobowiązane, tak jak wszyscy, wpłacić resztę pieniędzy w momencie podpisywania umowy na konkretny pawilon. I to posłużyło dla pana Jędry jako wygodny pretekst do buntowania kupców. Jak to, to oni wpłacili grube tysiące, a my teraz przyjmujemy nowych członków za sto złotych? Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Zarząd spółdzielni rozpoczął nabór nowych członków. Dziwne było w tym to, że żeby zostać członkiem wystarczało wpłacić sto złotych wpisowego. Było to dla nas zaskoczeniem. Dlaczego? Bo my wcześniej płaciliśmy znacznie więcej. Była taka uchwała Walnego Zgromadzenia, że ci którzy wpłacą pierwsi, jakby w pierwszej turze, to wpłacają po 4.300 zł , ci co wpłacą później to już 10 tys. a nabór w trzeciej turze miał kosztować 20 tys. A tu nagle przyjmują po sto złotych. Musieliśmy odwołać ten zarząd, ale żeby go odwołać, trzeba było przedstawić nowy. A nikt nie chciał zostać prezesem. Nikt się po prostu na tym nie znał. Ja też się nie znałem. Chcieliśmy wziąć sprawy w swoje ręce, ale nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Wszyscy byli strasznie zdenerwowani, bo wszyscy wiedzieli, że ich czeka jednakowy los – strata swoich miejsc pracy. Wszyscy się obawiali. Tylko wie pan każdy mówił „ja nie, idź ty!, ja też nie, niech on idzie”. Wtedy skontaktowałem się, trochę w tajemnicy, z byłym prezesem spółdzielni, panem Włodarskim. Chciałem, żeby mi poradził, co mamy robić. On miał w tym wszystkim doświadczenie. Odbyliśmy kilka spotkań i on mi wszystko tłumaczył co i jak. No ale był ten problem, że nie mieliśmy prezesa. I wtedy Włodarski powiedział mi „panie Zenku dam panu telefon do pani Eli Ciechońskiej, to jest osoba, która świetnie by się do tego nadawała. Kiedyś już z nią o tym rozmawiałem i wtedy mi odmówiła, ale myślę, że teraz, w tej sytuacji może panu nie odmówi”. Tekst anonimowego bazarowego poety (pisownia oryginalna) Ludziska, ludziska, ballady słuchajcie, Brońcie targowiska, gminie nie oddajcie. Nie oddajcie gminie, ni grubej Chodynie, Jak ich przepędzicie, to bazar nie zginie. Nie zginie bazar, ani kupiec na nim, Nie zginie handel, ani towar tani. Nie pomoże układ Chodyny z Urbanem, Nie oddamy chleba, gdyż tu kupiec Panem. Urban ze Spółdzielnią układ podpisali, Partnerami w bandzie jednej pozostali. Kupców już rok czasu zwodzą i tumanią, Chcąc do władzy wpuścić Chodyneczkę Panią. Gmino nasza Gmino, Urbanie wspaniały Przetrzyjta oczęta i otwórzcie gały. Spójrzcie na Różyka i na krzywdy nasze, Jak mamy przeżyć przez dolary wasze, Które to w całości umysł wam zaćmiły, Marzenia o władzy, po nocach się śniły, Ale nie o kupcach i biednym bazarze, Których zdradziliście, przy kieliszku w barze. Urbanie Urbanie, dla kogo pracujesz? ~51~ Rozm. Marcin Komar, LR Czy z kupcami trzymasz, czy z grubą obcujesz? Przybyłeś z Wrocławia, kupców zdołowałeś, Sprzedawczykiem handlu dla nich pozostałeś. Rozwiąż akt dzierżawy, nie przedłużaj czasu, Bo jak źle to wyjdzie, pojedziesz do lasu. Pojedziesz do lasu na wycieczkę szybką, Znajdą cię ludziska w gębie z dużą rybką. Arkadiuszu miły, nie lekceważ kupca, Jeśli nie chcesz z siebie zrobić gołodupca. Zacznij myśleć mądrze, szybko i skutecznie, Żeby bazar z kupcem, został tutaj wiecznie. Elżbieta Ciechońska, kupiec Trzeba chyba zacząć od przyjaźni, która łączyła moją mamę z panią Polą. Często spotykałyśmy się razem u nas w mieszkaniu, a czasami w tych spotkaniach brał udział syn pani Poli – i to był właśnie pan Włodarski. Tak żeśmy się wszyscy poznali. Któregoś dnia z rana wyszłam z psem na spacer i tu nagle dzwoni komórka. „Czy to pani Elżbieta Ciechońska – usłyszałam. – Nazywam się Zenon Jędra, musi pani natychmiast przyjechać na bazar, mam do pani bardzo pilną sprawę. Wszystko wyjaśnię pani na miejscu”. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR To była dramatyczna sytuacja. Musieliśmy działać szybko. Zarząd mogła zmienić tylko Rada Nadzorcza, a ta nie chciała ustąpić. Elżbieta Ciechońska, kupiec No i ja natychmiast psa do domu, bez śniadania, w samochód i na bazar. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Przyjechała bardzo szybko, przyszła do mnie na stoisko, przedstawiła się i zapytała, o co chodzi. Opisałem jej krótko sytuację, jaka jest na bazarze i powiedziałem, że brakuje nam osoby na prezesa Spółdzielni. Rada Nadzorcza jest skłonna odwołać istniejący Zarząd i powołać nowy, ale musimy jej szybko przedstawić kandydatów. Ela troszeczkę się zawahała – pamiętam – ale ja mówię: nie ma czasu, żeby się zastanawiać, proszę się zgodzić. A w ogóle jej nie znałem, pierwszy raz widziałem tę kobietę. Elżbieta Ciechońska, kupiec Ja Zenona też. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Wtedy myśleliśmy, że to wszystko będzie takie proste. Rada zmieni zarząd i będziemy spokojnie działać. A tu zaczęły się prawne komplikacje. Stary zarząd, mimo odwołania, po prostu stwierdził, że nie przyjmuje go do wiadomości. Część członków Rady złożyła rezygnację. Ale złożyli ją razem i na ręce zarządu, co – jak się potem okazało – sąd zinterpretował jako błąd... Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR ~52~ Rozm. Marcin Komar, LR Bogdan Piasecki, kupiec Ja od początku czułem, że ten nowy zarząd to jakiś kant. Że oni szykują jakieś oszustwo. I jak ujawnili swoje prawdziwe zamiary, to rzecz jasna byłem temu przeciwny. Z resztą nie tylko ja. Próbowano nas przekonać. Podobno dwie osoby zostały przekupione. Jednak większość stwierdziła, że wszystko to draństwo i oszustwo i ustąpiła z funkcji. Ja pierwszy złożyłem rezygnację, a za mną poszli inni. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Na początku chodziło po prostu o to, żeby stawić czoła zagrożeniom, ale gdybyśmy wtedy z Zenonem wiedzieli, jakie to zagrożenia, że tutaj zbiegną się interesy mafii wołomińskiej, urzędników dzielnicy, powiązanych z prokuraturą i policją, że te trudności zaczną tak się piętrzyć – w życiu byśmy się tego nie podjęli. Były takie chwile zwątpienia, kiedy myśleliśmy, że nie podołamy, że to ponad nasze siły. Obserwowaliśmy kontakty Zarządu z przestępcami z tzw. grupy wołomińskiej, której wtedy przewodził słynny Henryk N. ps. „Dziad”. Człowiek ten zresztą handlował kiedyś na bazarze pyzami. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Prezes Włodarski powiedział nam, że to prościutka sprawa, odwoła się tamtych, powoła nas i po krzyku. I my w to wierzyliśmy. Ale okazało się, że w praktyce wszystko jest strasznie skomplikowane. Wniosek o odwołanie musieliśmy złożyć do sądu. A gdy sprawy zaczęły się komplikować, Włodarski zostawił nas sobie. A my liczyliśmy na niego. Liczyliśmy, że będzie chciał pozostawić po sobie, tutaj wśród kupców, dobre wspomnienie. I pomoże nam. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Byliśmy rozgoryczeni, bo działając według rad Włodarskiego i jego prawnika, po prostu ośmieszyliśmy się, papiery zawierały błędy, sąd je odrzucił. A my wierzyliśmy, że wszystko jest zrobione prawidłowo. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Zostawił nas pod tym sądem, we dwójkę tam staliśmy, bez żadnej pomocy. Elżbieta Ciechońska, kupiec Szukaliśmy prawnika, adwokata, który mógłby nam doradzić. Ale nikt się nie chciał tego podjąć. Wszyscy się bali. Przychodziliśmy do jakiejś kancelarii, eleganckie biuro, sekretarka, pan mecenas, wszyscy bardzo grzeczni i uprzejmi aż do momentu, kiedy mówiliśmy, o co chodzi. I wtedy jakby mrozem powiało. „Niestety, ale nie możemy wziąć tej sprawy”. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Wszyscy tak robili. Mówili, że chcą żyć spokojnie, nie chcą mieć do czynienia z mafią wołomińską i nam odmawiali. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Wtedy na mieście każdy już wiedział o powiązaniach zarządu Chodyny z Wołominem. To było przerażające! Nikt nam nie chciał pomóc. ~53~ Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Albo odrzucali nas od razu, albo mówili: „proszę przyjść jutro, muszę zorientować się w sprawie”. A jak już się zorientowali, to mówili: „bardzo mi przykro, ale ja mam żonę rodzinę... nie chcę w to wchodzić, zrozumcie mnie państwo”. Czuliśmy, że zostaliśmy sami, że nie mamy żadnej pomocy. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Byliśmy tylko we dwójkę. Tylko my. Ja i Zenon. Zdani wyłącznie na siebie, na swoje siły. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Człowiek jechał do domu, to w lusterko patrzył, czy nikt za nim nie jedzie. W domu atmosfera taka, że co pewien czas wyglądałem przez okno. Grożono nam wprost, że nas załatwią. Elżbieta Ciechońska, kupiec Ja otrzymałam telefon. Pogróżki i to wulgarne. Nie chcę o tym opowiadać. Wróciłam wieczorem do domu i na sekretarce usłyszałam nagraną wiadomość. Męski głos: „Jak tego nie zostawisz...”. Trzeba sobie wyobrazić, jakie to uczucie odebrać taki telefon we własnym domu. Spakowałam wszystkie rzeczy od razu, tego samego wieczora i wyprowadziłam się. Pojechałam do swojej matki. Pół roku mieszkałam poza domem. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Znałem szefa ochrony na bazarze, który pracował dla zarządu Chodyny. Wszyscy wiedzieli, że to człowiek Wołomina. I słyszał pan taką „przyjacielską” radę: „panie Zenku, niech się pan lepiej w to nie bawi, pan wie czym się to może dla Pana skończyć?”. Rozm. Marcin Komar, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Szanuję Wołomin i Pruszków. Niech sobie robią swoje interesy, ale mnie współpraca z nimi nigdy nie interesowała. Nie ukrywam, że były różne propozycje. Ale nie do mnie. Wiem jednak, że udało im się „przekonać” jedną z osób z mojego Zarządu. Ale osoba ta nie miała mojego poparcia. Rozm. Irena Gruca, LR Pan Jerzy, kupiec Na Bazarze zawsze były różne grupy interesów. Np. grupa „szewców” to była zawsze opozycja. Zawsze byli przeciw. Jak chodziłem i zbierałem opłaty za energię elektryczną, to były takie odzywki, przyjdzie .... – i tu padało kto – i zrobi z wami porządek. Ale ani ja, ani pani Jola nie utrzymywaliśmy z takimi ludźmi żadnych kontaktów. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna , kupiec, prezes Spółdzielni BKR Co nie znaczy, że ktoś od nas z Zarządu z nimi nie kombinował. Pan Jerzy, kupiec Wcale temu nie zaprzeczamy. Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Ale na pewno nie pan Jurek, nie ja, nie pan Szpejer i nie Pucyńska, bo tych ludzi dobrze znamy. Pan Jerzy, kupiec W sierpniu 2000 roku była taka sytuacja związana z zagospodarowaniem terenu na Markowskiej. Mieliśmy umowę dzierżawy, ale teren stał pusty. Postanowiliśmy go poddzierżawić, aby móc płacić za niego czynsz, żeby były dla Spółdzielni jakieś pieniądze. Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Irena Gruca, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR ~54~ Rozm. Irena Gruca, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Szukaliśmy najemcy prawie rok. Potem dowiedziałam się, że dwie firmy zostały zastraszone. Poradzono im, żeby się wycofały, jeżeli nie chcą kłopotów. Dosłownie. Wyglądało to tak, że przychodzi do podpisania umowy u notariusza, a firma się nie zjawia. Dzwonię. Dostaję odpowiedź, że oni absolutnie nie chcą mieć z tym nic wspólnego i zero wytłumaczenia. Dopiero po pół roku dowiedziałam się, że kazano im dać sobie spokój. Ale nie chcieli powiedzieć konkretnie kto. Pan Jerzy, kupiec Jak wydzierżawiliśmy teren na Markowskiej, to rada nadzorcza była strasznie niezadowolona. Na spotkaniu z nimi, gdzie byli… Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Nie ważne kto był, ważne co powiedział. Pan Jerzy, kupiec No w każdym razie usłyszałem od jednego z członków rady coś takiego: „już wyznaczyli za wasze głowy, pana i pani Joli, po 50 tysięcy”. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Część rady nadzorczej spółdzielni (3 osoby) była związana z „Dziadem”. Był wujkiem jednej z nich – siostry tej, która prowadziła knajpę przy ZOO i teraz siedzi. Pozostałych pięciu członków rady nie miało takich powiązań. Ta piątka nie była zadowolona z rządów Chodyny, nie chciała mieć z nią nic wspólnego i złożyła na jej ręce rezygnacje. Nieskutecznie – powinni ją złożyć na ręce walnego – ono ich powołało. Wszyscy uważali, że to nasz słomiany zapał. Że to tylko chwila i usiądziemy, że nas przestraszą. Ale my byliśmy uparci, konsekwentni. Zaczęliśmy działać gdzieś w marcu 1999 roku. Dążyliśmy do zwołania walnego zgromadzenia, o czym pani Chodyna nie chciała w ogóle słyszeć. Złożyliśmy wniosek do Krajowej Rady Spółdzielczości o przeprowadzenie kontroli działalności spółdzielni i okazało się wtedy, że spółdzielnia nie jest w Radzie zarejestrowana. W końcu widząc, że znikąd nie uzyskamy poparcia, rozpoczęliśmy rozmowy z radą nadzorczą spółdzielni. Przekonaliśmy ją, żeby odwołała zarząd pani Chodyny i powołała nowy ze mną, panią Elą i jeszcze czwórką kupców. Jak tylko rada nadzorcza nas powołała, złożyliśmy wniosek do sądu gospodarczego o zarejestrowanie nowego zarządu. A, że byliśmy laicy, bo wyszliśmy – ja z dżinsu, pani Ela – z marszu, z jesionek, to mimo pomocy prezesa Włodarskiego, sąd nam wniosek odrzucił. Ale wtedy na bazarze już tak ostro było, że 29 kwietnia kupcy zebrali się i pogonili stary zarząd. Wręczono im odwołania. W biurze był tylko jeden jego członek i sekretarka – nie przyjęli tego do wiadomości. Zamknęli tylko biuro i wynieśli się z bazaru. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec 28 kwietnia kupcy poczekali, aż zarząd pojechał do domu, i wezwali ślusarza, żeby zablokował zamki w biurze. Przed biurem postawiono „wartę”. I kiedy następnego dnia pani Chodyna wraz ze strażą przyboczną przybyła do biura, to ludzie im powiedzieli, że nie zamierzają ich więcej tu wpuszczać. Tak więc Zarząd przeniósł swoją siedzibę i nikt nie wie gdzie, bo było to okryte tajemnicą. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Bezprawnie pozbawili nas biura. Pan Jędra opłacił Policję, i Policja wyprowadziła zarząd i radę nadzorczą z biura, a samo biuro zaplombowała. Później, jak zaskarżyliśmy to do prokuratury, to otrzymaliśmy informację, że dokonano tego przez pomyłkę, bo faktycznie nie było podstaw prawnych i decyzję Rozm. Irena Gruca, LR ~55~ Rozm. Irena Gruca, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Irena Gruca, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR uchylono. Mimo to ekipa pana Jędry nie chciała nas tam wpuścić. Do naszego biura! Elżbieta Ciechońska, kupiec Niemniej bardzo im zależało, żeby usunąć z biura wszelką dokumentację. To tylko potwierdzało nasze podejrzenia, że mogą tam się znajdować dokumenty ujawniające prawdziwe oblicze tych osób. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zarząd to tylko figuranci. Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Na ich prośbę zwołaliśmy walne zgromadzenie. Poszły ogłoszenia w prasie, bo taki jest wymóg prawny. Na tydzień przed zebraniem oni namówili radę nadzorczą, która wcześniej ustąpiła, żeby nas odwołała. Ale ta rada nie mogła nikogo odwołać, bo przecież wcześniej złożyła rezygnację. Godzina zebrania była ogłoszona w prasie. To była 17-ta. Ale pan Jędra z panią Ciechońską dali ogłoszenie w prasie, że odwołują to zebranie. Wcześniej sami chcieli je zwołać, a teraz chcieli odwołać. Dom wariatów. W tej sytuacji wynajęliśmy firmę kurierską i rozesłaliśmy jeszcze raz zawiadomienia do wszystkich, że zebranie jest o 17-tej. I tak było, zebranie rozpoczęło się o godzinę o 17-tej. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Zbieraliśmy się na bazarze. Zebranie miało być o 16-tej, a więc wszyscy trochę wcześniej zamknęli stoiska i ci, co mieli samochody, zabierali innych, a ci co się nie zmieścili, jechali tramwajami, autobusami. To była kupa ludzi. Gdzieś z dwieście osób. Pamiętam była taka ładna słoneczna pogoda. Takie przyjemne majowe popołudnie. Kto by się spodziewał takiej burzy? Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Ponieważ zakładaliśmy, że na zebraniu będzie dużo osób, wynajęliśmy specjalną salę w budynku Związku Nauczycielstwa Polskiego przy Wybrzeżu Kościuszkowskim. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Dziwne było dla nas, że zostało ono zorganizowane akurat tam. Bo wszystkie zebrania, jakie dotąd się odbywały, miały miejsce gdzieś blisko bazaru. Było to albo w szkole przy Brzeskiej, albo w szkole przy Jagiellońskiej. Chodziło o to, żeby wszyscy mieli blisko. A tu nagle Dom Nauczyciela, Wybrzeże Kościuszkowskie, druga strona Wisły. Początkowo podejrzewaliśmy, że to chodzi o to, aby jak najmniej kupców dojechało, żeby część zrezygnowała. Nie przypuszczaliśmy tego, że tam się znajdą jacyś obcy ludzie, nie wzięliśmy tego pod uwagę. Małgosia, kupiec Ja to czułam, że coś tam będzie się działo. Bo Chodyna przed tym zebraniem była taka pewna siebie. Przecież najpierw to nie chciała go zwołać, a potem to nawet sama nas zachęcała, żebyśmy przyszli. Wiedziała, że nie mamy żadnych szans. Że i tak uchwalą sobie, co chcą, bo mają tych swoich ludzi. Chciała chyba zobaczyć nas upokorzonych. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Czując podstęp, wzięłam kolegę i przyjechałam wcześniej. Chcieliśmy obejrzeć budynek. I zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Po prostu było za dużo wejść. Jedno od Smulikowskiego, jedno od Wybrzeża, jedno przez Hotel i jedno przez Kawiarnię. I to nas bardzo zaniepokoiło. Podejrzewaliśmy, że nie jest to bez przyczyny, że tymi wejściami jacyś ludzie będą wchodzić. Mieli taki plan, że tędy wejdą, a tamtędy wyjdą i już wiedzieliśmy, że coś tu się kroi. Rozm. Piotr Kulesza, LR ~56~ Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Irena Gruca, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Irena Gruca, LR Rozm. Marcin Komar, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Gdy przyjechałem, na ulicy było już sporo kupców. Mieliśmy wchodzić od strony ul. Smulikowskiego, jakby od tyłu budynku. Tam jest taki niewielki dziedziniec odgrodzony od ulicy szlabanem. Przy tym szlabanie była pierwsza blokada. Ochroniarze nikogo nie przepuszczali. Pytam się ludzi: co się dzieje? Nie wpuszczają. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Ci ochraniarze działali bardzo bezpardonowo. Jak kupcy próbowali wejść, to po prostu ich bili. Jedna dziewczyna dostała pięścią w twarz, stłuczono jej okulary, innych też poturbowano. Rozm. Piotr Kulesza, LR Przepychanki kupców przed wejściem na walne zgromadzenie; fot. Robert Kowalewski; źródło “Gazeta Stołeczna” 8-9.05.1999 Bogdan Piasecki, kupiec Wynająłem za swoje pieniądze ochronę, żeby wejść bezpiecznie, bo powiem szczerze, bałem się. Bałem się, że jak tam wejdę, to coś mi zrobią. Przecież były takie sytuacje, komuś rozbito głowę, bo ktoś z zarządu nie wytrzymał... no bałem się. Jak przyjechałem na miejsce, to przepuszczono mnie na salę. Byłem przecież oficjalnie przewodniczącym rady. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Pojawiły się tajemnicze firmy „inwestycyjne”, jedna nazywała się „Kobra” (z Zielonej Góry), a druga „Pomorskie Towarzystwo Inwestycyjno-Handlowe” z Rumii. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Ludzie na bazarze wiedzieli, że podpisaliśmy umowę z Zieloną Górą, że firma ta zrobi pierwsze piętro, że przyjedzie od nich dużo osób, które mają być członkami Spółdzielni. To byli ludzie z całej Polski. Z Otwocka, Sieradza, Radomia, Oliwy, Sopotu... z całej Polski. Ludzie, którzy chcieli otworzyć u nas swoje sklepy. ~57~ Rozm. Irena Gruca, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Przyjechały autobusy, teren obstawiła ochrona – „grupa przestępcza”. Brak reakcji policji. Okazało się, że pani Chodyna sprowadziła autokarami 370 osób, które miały ich (spółdzielców???) udawać, samych kupców nie chce na walne wpuścić. Obstawiła się ochroną, mafią, wiedzieliśmy, kto jest kim. Stali całym szeregiem. Ci jej spółdzielcy z ulicy wchodzili z kartami do głosowania, i to po kilka sztuk tego mieli. Kilkakrotnie dzwoniłem na policję. Zgłaszałem, że jest mafia – nikt nie zareagował. Wszyscy byli strasznie wzburzeni. Jak to? Nasze zebranie i my nie możemy wejść? Kupiec X. Niech pan to sobie wyobrazi! My, którzy tworzyliśmy tę spółdzielnię, mieliśmy zostać niewpuszczeni! Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 187. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Udało mi się przedostać przez tę pierwszą blokadę, ale dotarłem tylko do drzwi wejściowych. Tam stał człowiek z zarządu Chodyny, pan Szprejer. Coś szeptał z ochroniarzami. I w pewnej chwili spojrzał na ulicę i powiedział do tych ochraniarzy: patrzcie, patrzcie naszych zatrzymali. Bierz chłopaków i ich odbij. Ja się odwróciłem i zobaczyłem, że faktycznie kupcy zatrzymali jakieś nieznane osoby, które chciały wejść. Wróciłem się. Okazało się, że zatrzymali osoby, które miały gotowe mandaty do głosowania na zebraniu. Byli członkami naszej Spółdzielni, ale my wiedzieliśmy ich pierwszy raz w życiu! Najdziwniejsze było to, że oni mieli po kilkanaście sztuk tych mandatów. Rozm. Marcin Komar, LR Tereska, kupiec Byłam tam, patrzyłam jak pokazywali te karty do głosowania, mandaty, a my nie mieliśmy nic, ani programu zebrania, ani kart wejściowych, ani kart do głosowania, nic. Rozm. Piotr Kulesza, LR Małgosia, kupiec To nas strasznie wzburzyło. Przecież nie wchodzi się z mandatami do głosowania, mandaty dostaje się na Zebraniu. Rozm. Piotr Kulesza, LR Kupiec X. Zostali zwiezieni autokarami tylko po to, by oddać swój głos za zarządem, a żaden z kupców nie widział ich nigdy wcześniej ani potem. Zaczęliśmy się sprzeciwiać, żądać wyjaśnień. Ale tam była podstawiona kupa bandziorów ze spluwami, którzy tylko czekali na znak. To nie były już tylko drobne cwaniaczki. Od tego momentu wiedzieliśmy jedno – na bazarze pojawiła się mafia. A kto nią dowodził? A któżby inny – Henio! „Dziad” przyjechał w trakcie tego zebrania. A jego uzbrojeni ludzie, jak na filmach gangsterskich, obserwowali sytuację z dachu. Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 187. Tereska, kupiec A wszystko wydało się przez pomyłkę. Bo to było tak, że nam powiedziano, że będziemy wchodzić od Smulikowskiego i my tam staliśmy. A ci ludzie podjechali wcześniej autokarami od Wybrzeża Kościuszkowskiego i wchodzili przez kawiarnię. Oni wszyscy przyjechali już dzień wcześniej. Rano poszli sobie zwiedzać Warszawę. I kilku z nich spóźniło się na zbiórkę i postanowiło dotrzeć na własną rękę. Ale zabłądzili. I to ich zgubiło. Pomylili wejścia, przyszli od strony Smulikowskiego i nadziali się na nas. Rozm. Piotr Kulesza, LR ~58~ Rozm. Marcin Komar, LR Małgosia, kupiec Oni byli zaskoczeni, co my od nich chcemy. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Kiedy przyjechaliśmy, okazało się, że zebranie już się kończy. W środku są obcy ludzie, których zarząd przywiózł z Zielonej Góry, Szczecina i Rudy Śląskiej. Siedem autokarów młodych ludzi, którym zaproponowano bezpłatną „wycieczkę” do Warszawy. Zarejestrowano ich jako członków spółdzielni i ci „członkowie” bardzo sprawnie i szybko uchwalili wszystko, co było trzeba. Nas na salę w ogóle nie wpuszczono. Przed drzwiami stała cała ekipa uzbrojonych ochroniarzy. Nie wiedzieliśmy, co robić. Jasne było, że zorganizowanie takiej akcji przekraczało możliwości zarządu i że dzieje się tu coś bardzo złego. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR I wtedy pojawił się zdenerwowany pan Bogdan Piasecki, on jako jedyny z nas dostał się na salę. Na sali z kupców byli tylko członkowie zarządu Chodyny i przewodniczący rady nadzorczej. Powinien prowadzić walne, ale Chodyna nie dopuściła go do głosu. Twierdziła, że przecież złożył na jej ręce rezygnację. Podstawieni „turyści” przegłosowali, co mieli przegłosować. Rozm. Marcin Komar, LR Bogdan Piasecki, kupiec Gdy wszedłem do środka, zastałem tam pełną salę, tłum obcych ludzi. Zebranie w toku. Byłem zdumiony... i zdenerwowany. Szedłem przez tą salę i patrzyłem po twarzach. Sami obcy. Zawróciłem i bez słowa wyszedłem. Wyszedłem do kupców, którzy stali przed takim szlabanem, bo nie chciano ich wpuścić i powiedziałem, że sala jest pełna obcych ludzi, a zebranie od dawna jest już w toku. Ludzie strasznie się oburzyli. Nikt z nas nie wyobrażał sobie takiego oszustwa, tak prosto w oczy. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Wszyscy czuliśmy się oszukani, perfidnie oszukani. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR I Tylko patrzyliśmy, jak oni się z nas śmieją, ten cały zarząd, że tak wykolegowali kupców. Siedzieli w oknach i pokładali się ze śmiechu. Elżbieta Ciechońska, kupiec A my żeśmy na to bezsilnie patrzyli. Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Kilkanaście osób z kupców weszło na salę i jak zobaczyli, że są nowi członkowie, że walne i tak się odbędzie, to się strasznie zezłościli. Zaczęli podburzać resztę, żeby nie wchodziła na zebranie. Nie wpuszczali innych osób. A wejść mógł każdy i wszyscy wchodzili od Smulikowskiego. I to Jędra nie chciał wejść. Ja wyszłam sama do nich, radca prawny spółdzielni wyszedł do nich, nawet policja pytała ich: „dlaczego nie wchodzicie?” A oni chyba liczyli na to, że jak nie wejdą, to zablokują zebranie, że nie będzie wystarczającego quorum. ~59~ Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Irena Gruca, LR Bogdan Spreier, dziennikarz Kupcy rozwinęli biało-czerwone flagi, obok czarne na znak żałoby. Jacy podstawieni? Ja jestem na bazarze 35 lat. To znaczy moja matka – mówiła kobieta. Reporterowi „Życia…”, który wszedł do budynku, przedstawić się nie chciała. Bo tam na zewnątrz „stoi motłoch. Który nie wie, o co chodzi, i jest pijany”. Do protestujących kupców wyszedł przedstawiciel zarządu – dlaczego mówicie, że nie możecie wejść do środka? Drzwi otwarte! Prowokacja! Prowokacja! Odpowiedział tłum. Walne zgromadzenie zmieniło statut i uzupełniło radę nadzorczą. Życie Warszawy 8/9.05.99 Bogdan Piasecki, kupiec Był taki moment, że oni, ten zarząd, wyszli do nas i cynicznie zaprosili nas do środka. Ale my już wtedy nie chcieliśmy tam wchodzić, wiedzieliśmy, że wszystko co chcieli, to, już sobie przegłosowali. Że my nie mamy już nic do powiedzenia. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR I gdy tak zastanawialiśmy się, co zrobić, jacyś ludzie znowu zaczęli przepychać się przez kupców. Wszyscy młodzi, na łyso ostrzyżeni, wygląd raczej „nieciekawy”. Pod rozpiętymi marynarkami kabury z bronią. Szli szeregiem, jak Indianie. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Tak i wcale się z tym nie kryli, nawet więcej właściwie to manifestowali ten fakt. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR To byli ludzie Wołomina. Niektórzy kupcy znali ich bardzo dobrze. Nawet pytali ich, Marek, czy Witek co ty robisz, gdzie ty idziesz? A oni odpowiadali: idę tam, gdzie mi dobrze płacą. I jak ja to zobaczyłem, to zadzwoniłem na policję, że tu są uzbrojeni ludzie, że tu może dojść do tragedii. Zero reakcji. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Pamiętam, ty cały czas dzwoniłeś, cały czas! Liczyliśmy, że policja pomoże nam wejść, ale ta nie przyjeżdżała. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Odpowiedź była taka, że oni nie widzą powodu do interwencji. Tak więc to wyglądało, że budynek otoczony był przez ochronę i tych byczków. Na ulicy stały grupy młodych ludzi, stali i tylko obserwowali. Potem dowiedzieliśmy się, że byli to ludzie Pruszkowa. Wybrzeże Kościuszkowskie to już ich teren. Jeżeli Wołomin chciał tu załatwiać swoje interesy, to musiał uzyskać ich zgodę. A był to czas, kiedy oni się zbytnio nie lubili. Podjeżdżały bez przerwy jakieś samochody pełne podejrzanych typków. Zwalniały, zatrzymywały się, obserwowano nas. Dziad przyjechał swoim czarnym Volvo. Ci z Pruszkowa mieli za zadanie tylko obserwować. Stali też na dachach, jak snajperzy. A w środku my. Bezbronni. A policja odkłada słuchawkę. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Naprawdę było groźnie. Rozm. Piotr Kulesza, LR ~60~ Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Mieliśmy stracha. Elżbieta Ciechońska, kupiec Bardzo. Tych snajperów nie zapomnę, co po dachach stali. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR I właśnie to było straszne. Z każdej strony, wszędzie ciemne typy stały. Nie wiadomo było od kogo człowiek dostanie, czy z przodu czy z tyłu. My też mieliśmy ochronę, ale tylko czterech ludzi. Oni się bali tak samo jak i my. Małgosia, kupiec Ja się nie bałam, choć faktycznie ta sytuacja wyglądała bardzo groźnie. Ale byłam tak zdesperowana, tak zdeterminowana... Poza tym czułam obecność innych kupców, czułam, że jest nas dużo. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Gdzieś koło godziny 19-tej oni zaczęli po cichu wychodzić z budynku, od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego. I ktoś z kupców to zobaczył. I wszyscy się tam rzucili. Zablokowaliśmy te autokary. Ludzie kładli się przed kołami autokarów, żeby nie dopuścić, że oni uciekną. Rozm. Marcin Komar, LR Ci w autokarach to nie są kupcy. Kupcy to my. Tamci przyjechali z Zielonej Góry i Szczecina. Nigdy na Bazarze ich nie widzieliśmy - Krzyczeli na Bazarze Różyckiego; fot. Maciej Figurski; źródło “Życie Stolicy” 8-9.05.1999 ~61~ Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Blokujący autokary czekali na przyjazd prokuratora - To są dowody oszustwa; fot. Maciej Figurski; źródło “Życie Stolicy” 8-9.05.1999 Małgosia, kupiec Ci ludzie też się bali, bo widzieli, że jest niewesoło. Nie bardzo wiedzieli, o co tu chodzi, co jest grane i skąd to nasze oburzenie. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Musieliśmy zablokować te autokary. Musieliśmy mieć jakieś dowody na to, co tam się działo. Jedyną szansą było, że policja ich wylegitymuje, przesłucha, zrobi jakiś protokół z tego wszystkiego. Ale policja nie chciała przyjechać. Przyjechała dopiero, jak zablokowaliśmy ruch na Wybrzeżu. W końcu przyjechało dwóch policjantów po cywilnemu i jedna dziewczyna z komendy na Ochocie. Przekazaliśmy im zatrzymane karty do głosowania. No i co z tego? Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Na Wisłostradzie powstał gigantyczny korek. Ci młodzi ludzie w autokarze nie rozumieli, czego od nich chcemy. Przecież oni przyjechali sobie na wycieczkę. Co to nie wolno już jeździć na wycieczki? A że przy okazji musieli podpisać jakieś kwity, no to co z tego? Ale policjanci wcale nie chcieli legitymować tych ludzi. Musieliśmy się wykłócać, żeby coś zrobili. W końcu niechętnie, jakby z łaski, ten dowódca polecił, żeby odebrano od nas zeznania a tamtych wylegitymowano. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Jak Policja zaczęła legitymować, to okazało się, że część z nich nie ma jeszcze nawet dowodów osobistych. Kupcy! Byli ze szkoły średniej. Poznałem wtedy człowieka, który organizował przyjazd tych chłopców. Reprezentował firmę „Kobra”. Potem się z nim ze dwa razy spotykałem i on mi prosto w oczy powiedział, że dostał takie zlecenie, żeby dostarczyć 400 nowych członków spółdzielni. I ich było zdaje 370 osób. Siedem autokarów. A nas było gdzieś dwieście osób. A tamci przyjechali jako turyści, zafundowano im hotel, obiad i zapłacono po 200 zł. Dla tych ludzi to była rozrywka. Jedynym ich obowiązkiem było to walne zebranie. Rozm. Marcin Komar, LR ~62~ Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Wszystko to trwało gdzieś do 12-ej w nocy. Byliśmy już strasznie zmęczeni. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR W końcu rozjechaliśmy się do domów. Ale z tych nerwów do rana chyba nikt z nas nie zasnął. A Chodyna ze swoim zarządem została w budynku. Bali się wyjść. Bali się, że kupcy jeszcze gdzieś tam są. Potem następnego dnia złożyliśmy doniesienie do prokuratury, o całym tym zajściu, o popełnieniu przestępstwa. Minęło trochę czasu i znaleźliśmy się u prokuratora na przesłuchaniu. Pan prokurator popatrzył nam w oczy, rozłożył ręce i stwierdził, że nie ma żadnych protokołów z tego zajścia, nie ma żadnych dowodów, nie ma tych plików mandatów wyborczych, które były zatrzymane, nie ma zeznań tych ludzi, nie ma naszych zeznań nie ma niczego, ani śladu. Znikło. Tak więc sprawę umorzono z powodu braku dowodów. Elżbieta Ciechońska, kupiec Chciało się wyć. Na początku krzyczeliśmy z wściekłości i bezsilności. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Nie można się załamać? Można. Widzi pan, że to wszystko jest ukartowane i to z taką zimną perfidią, wszystko żeby nas stąd wywalić i nic pan nie może zrobić. Nic. Nikt panu nie chce pomóc. Bo jest pan biedny i nie ma pan pieniędzy. Bo zadarł pan z mafią. Tereska, kupiec Po walnym zgromadzeniu, kiedy wiedzieliśmy, że już w tej spółdzielni to nie wygramy, to postanowiliśmy założyć swoje stowarzyszenie – Stowarzyszenie Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego. Musieliśmy się zorganizować, żeby chciano z nami rozmawiać. Kupcy Protestują; “Gazeta Stołeczna” Supermarket 20.05.1999 ~63~ Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR KONKURS BRAKUJE ZDJĘĆ DOBREJ JAKOŚCI Z BITWY O BAZAR!!! Zaraz po tym wszystkim ci mafiozi zaproponowali mi spotkanie. Pośredniczył człowiek, który organizował tamte autokary. Miałem się z nimi spotkać w jednej z warszawskich restauracji w Śródmieściu. Pojechałem z ochroną w dwa wozy. Jeden to byli policjanci w cywilnym wozie, a drugi – dwóch goryli z agencji ochrony. Jechała więc za mną policja, mieli cywilny samochód, ale sami byli umundurowani. Podjechali trochę za blisko i oni ich zauważyli. Wiem to, bo już w trakcie rozmowy jeden z tych mafiosów odebrał telefon. Było takie: „Aha, aha... rozumiem” i spojrzał na mnie, i wiedziałem, że to o to chodzi. Gdyby nie ta ochrona, to nie wiem jak to się wtedy mogło skończyć. Przyszedłem, a tam obstawiona ulica. Był z nimi Jacek Łukasik, wiceprezes z zarządu Chodyny. Namawiali mnie razem z tym mafiozo do zgody, żebyśmy z Elą weszli do zarządu. Weszłyby dwie osoby od Chodyny, jedna osoba reprezentująca tych przywiezionych autokarami i ja z Elą. No to wiadomo, że nic nie mielibyśmy do powiedzenia. A dodatkowo ich byłaby rada nadzorcza. Gdybym się na to zgodził, to byłbym w tym zarządzie od soboty do niedzieli, a w poniedziałek by mnie odwołano. Nie tylko, że byśmy przegrali, to w oczach kupców wyszlibyśmy na frajerów. A poza tym nikt z kupców nie chciałby dogadywać się z przestępcami i dlatego nie poszliśmy na żadne układy. Walne się odbyło, głosowanie sfałszowano. Gdzie nie poszliśmy – to słyszeliśmy, że nas już dawno sprzedano. Adwokaci, których prosiliśmy o pomoc, odpowiadali, że z mafią nie walczą. Oni się bali, a co dopiero my? Ale mimo to działaliśmy dalej – jak kamikadze. ~64~ Rozm. Marcin Komar, LR WOJNA ~65~ Elżbieta Ciechońska, kupiec Na bazarze rozpoczął się swoisty terror. Zaczęły pojawiać się grupy na łyso ogolonych młodzieńców z kijami btaseballowymi, straszyli, że nas pobiją, spalą. Rozm. Piotr Kulesza, LR Wojny bazarowe; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Cały czas trzeba było w lusterka patrzeć. Co samochód podjeżdżał, to patrzyłem, czy nie wysiadają „ci” panowie. Mieliśmy kilka nalotów na bazar. Na siłę chcieli go przejąć. Od maja aż do grudnia 99. kilkakrotnie tu wpadali. Najczęściej był to pan Jacek Łukasik z jakimiś bandytami. Grozili, że odbierają bazar. Wtedy to już sprawa była wiadoma, kto z kim pracuje. Wyszło szydło z worka na spotkaniu, na którym Łukasik przekonywał mnie do zgody razem z „Wołkiem”. „Dziad” to wszystko trzymał, a „Wołek” to taki „kierownik działu”, szef pewnej grupy. Jak „Dziad” poszedł siedzieć, to „Wołek” to nadzorował. „Dziad” umoczył na bazarze parę złotych i chciał je odzyskać. Mogli to załatwić wcześniej czysto i pewnie by wygrali, a jak już stracili parę złotych, to spróbowali na siłę. Raz przyjechali całą brygadą. Zbierali się na Brzeskiej. Szykowali się, żeby wejść. Przyszło ich tu ze dwudziestu i momentalnie przyjechała policja. Podjechała ze wszystkich stron i jedna chwila, chap, i ich mieli. Przykuli ich kajdankami do bramy. WOT ma zdjęcia bandytów przykutych do bram bazaru. Ale tylko ich spisano. – Kupcy nie chcieli wnieść oskarżenia – nikomu się nic nie stało. Elżbieta Ciechońska, kupiec W nocy ktoś wrzucał przez mur na bazar butelki z benzyną. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Podpalili dwie budki. Jedną pani Godlewskiej, członka zarządu stowarzyszenia. ~66~ Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. To wtedy zaczęłam otrzymywać telefony z groźbami, że jak się nie wycofam, jak tego nie zostawię, no to… Postanowiłam wyprowadzić się do mamy. I tam u niej mieszkałam ponad pół roku. Wiem, że Zenon był nękany. Baliśmy się. Ale co robić, nie można się było poddać. Bardzo pomocne stało sie to, że latem 99 r. ich wódz został aresztowany w Białymstoku. Od razu dało się to odczuć. Nastąpił jakiś czas spokoju. Ale nie za długo. Im bardzo zależało, żeby usunąć z tego zaplombowanego biura wszelką dokumentację. Za wszelką cenę chcieli do niego wejść, a my nie chcieliśmy do tego dopuścić. Mieliśmy podejrzenia, że w biurze znajdują się dokumenty ujawniające prawdziwe oblicze tych osób. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zarząd to tylko figuranci. Do pierwszej bitwy doszło zaraz po wakacjach. To było pierwszego września. Tamtego dnia przyjechali tuż przed 16-tą. Chodyna, ci łysi i jacyś ochroniarze. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Wszyscy czuli, że coś się tego dnia wydarzy. Śmieliśmy się, że to pierwszy września, wybuch wojny... Siedzieliśmy od strony Brzeskiej. Było już po trzeciej. Ja mówię, jadę do domu, nic już się dzisiaj nie będzie działo. Tylko weszłam do domu, telefon. Wracaj! Chodyna jest na bazarze! Myślałam, że żartują. Ale oni, że to prawda. No to ja w taksówkę i na bazar. Gdzieś koło „Czterech Śpiących” utknęłam w korku, wyskoczyłam z tej taksówki i dalej biegiem. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Zamknęli bramy na łańcuch. W biały dzień! A w środku ludzie, kupcy, klienci! I zażądali wydania dokumentów z biura. Ale nasi ochroniarze przecięli te łańcuchy, doszło do przepychanek. Rozm. Piotr Kulesza, LR „Gierek” Było naprawdę groźnie. Podniósł się na całym placu raban, ludzie coś krzyczeli, że z drugiej strony atakują, to my biegliśmy w tamtą stronę. Tam nawalanina. Przyjechali tacy, co lepiej nie pytać. Zamknęli bazar, kiedy chcieli wejść do biura, to wszyscy się rzucili bronić, ja też leciałem tam do tej bramy. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Kupcy nagle wpadli na świetny pomysł. Błyskawicznie zorganizowali jajka, mąkę i wodę. Rozm. Piotr Kulesza, LR Prawdziwi kupcy z Bazaru Różyckiego nie liczyli się z kosztami. Na Panią Prezes i jej ochroniarzy poleciały setki jajecznych pocisków.; źródło”Super Express” 02.09.1999 ~67~ Bitwa na Różycu; źródło Agencja Forum Kupiec X. Zaczęli rzucać w nią i jej goryli owocami, warzywami, oblali wodą i posypywali mąką. Klienci, którzy byli na bazarze, dołączyli do nas. Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 188. Tereska, kupiec Jak dobiegłam, to już leciały jajka, pomidory, mąka, lano wodę, szlauch był podłączony. I oni wszyscy, tacy oblepieni tym ciastem. Rozm. Piotr Kulesza, LR Małgosia, kupiec Pani prezes wyglądała tragicznie. Cała główka równo w jajeczkach. Takie poniżenie! Jak ona się poniżyła tu przed tymi wszystkimi ludźmi. Tu musiały naprawdę być wielkie pieniądze, że ona tak się tego trzymała, że aż tak. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Kupcy obrzucili panią Chodynę jajkami i mąką i pogonili wzdłuż Targowej aż do komisariatu na Cyryla i Metodego. Elżbieta Ciechońska, kupiec I te łysole z kijami baseballowymi ociekali cali ciastem. Wszyscy się z nich śmieli. I ten śmiech ich wtedy pokonał. Ale potem nie było już tak śmiesznie. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Pamiętam jak przyjechali pod koniec września (28-ego września). Było tak koło drugiej. Weszli od ulicy Targowej i przeszli ostentacyjnie przez cały bazar. I wtedy my zaczęliśmy zamykać bramę. Jak idą takie łysole, takie byki z kijami baseballowymi, to wygląda naprawdę nieciekawie. Jak wyszli, zamknęliśmy wszystkie bramy. A oni stali. Wszyscy się przestraszyli, jedni więcej, inni mniej, ale to wyglądało naprawdę groźnie. Część kupców zaczęła zamykać budki, ludzie uciekali. Wtedy to mieliśmy naprawdę stracha. Rozm. Piotr Kulesza, LR ~68~ Rozm. Marcin Komar, LR Sasza Mar, dziennikarka – Było ich 50-ciu Grozili, że nas spalą – mówili kupcy z Bazaru Różyckiego o grupie mężczyzn, którzy pojawili się wczoraj na bazarze. Według sprzedawców była to próba zastraszenia ich przez zarząd Spółdzielni Kupców Bazaru Różyckiego. Wezwano policję. Zdaniem Elżbiety Ciechońskiej ze Stowarzyszenia Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego wczorajsze zajście związane było z ultimatum postawionym przez władze Pragi-Północ stronom skłóconym na Bazarze Różyckiego. – Do 30 września mamy dogadać się z zarządem Spółdzielni Kupców Bazaru Różyckiego, który rozpoczął budowę centrum handlowego. Jeśli nie dogadamy się, to umowa dzierżawy zostanie wypowiedziana – mówi Ciechońska.– Do ugody nie doszło, a wypowiedzenie dzierżawy jest wbrew interesom spółdzielni. Stąd też dzisiejsze pojawienie się tej grupy – twierdzi Ciechońska (…). Demonstracja siły? Zamieszanie na Bazarze Różyckiego. „Życie Warszawy” 29.09.99 Elżbieta Ciechońska, kupiec Sytuacja stała się tak napięta, że postanowiliśmy nocować na bazarze. A to był listopad. Strasznie zimno. Zimno i strasznie. Rozm. Piotr Kulesza, LR Bogdan Piasecki, kupiec Nocowali ludzie w różnym wieku. Była np. taka pani, miała 80 lat i też nocowała. Baliśmy się. Baliśmy się tych bandytów. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Ja tu niejedną noc spędziłam. W nocy siedzieliśmy na bazarze, a potem w dzień handel. Potem dzień dwa przerwy i znowu. Ludzie tu byli bardzo zdeterminowali. Były noce, że i 200 osób tu nocowało. Walczyli o swoje miejsca pracy. Było ciężko, ale staraliśmy się, żeby było też jakoś fajnie, były kolacyjki, było rożno, był i kieliszek. Ludzie lepiej się poznali. No bo przecież my wszyscy wcześniej już żeśmy się znali, ale przez te wspólne noce te znajomości porobiły się takie bardziej osobiste, ludzkie. Powstało dużo przyjaźni. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Nie mieliśmy żadnego swojego pomieszczenia, zbieraliśmy się na bazarze, gdzieś w alejce. Ile to wtedy zawiązało się przyjaźni. Ludzie strasznie się zintegrowali. Wtedy też powstała koncepcja powołania własnego stowarzyszenia. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Te noce wszystkich bardzo męczyły, szczególnie starszych ludzi. Cała noc na bazarze, a potem w dzień handel, ciężko, naprawdę ciężko. No i kiedyś podniósł się straszny raban, że puściłem jedną starszą kobietę, pozwoliłem jej pojechać do domu. Po prostu widziałem, że jest już strasznie zmęczona. I podniósł się krzyk, że co to jedni muszą siedzieć nocami, a inni mogą sobie jeździć do domu! Otworzyłem wtedy bramę, stanąłem i mówię: „Proszę, jak chcecie to idźcie do domu, idźcie do domu! Nie chcecie zostać, nie chcecie pilnować swojego, kłócicie się między sobą, to idźcie. Ja – mówię – sam zostanę, sam będę tego bronił”. I wszyscy zostali. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Za każdym kolejnym razem było ostrzej. Coraz więcej krwi. Przyjeżdżali nocą. Tym łysym przewodził niejaki „Wołek”. Jak przyjeżdżali, to często był z nimi ktoś z tego zarządu lub prawnicy od pana Smoktunowicza, czasami ochraniarze od Misztala i Policja. Policja stała i patrzyła: „to wasze sprawy”. A tu krew się lała. Pamiętam takiego łysego byka, co po prostu dostał jakiegoś szału. Doszło wtedy do regularnej bitwy pomiędzy nimi a kupcami. Te ataki były przeprowadzane nie od strony Targowej, tylko od Brzeskiej, Rozm. Piotr Kulesza, LR ~69~ jakby od tyłu. Zawsze nocą. Ale tam przy bazarze mieszka wielu kupców, znajomych, zawsze ktoś przez okno zobaczył, jak jadą. I od razu rozdzwaniały się telefony i wszyscy lecieli na bazar, żeby go bronić. Małgosia, kupie Dzwonili, że coś się dzieje, zostawiało się kolację, wszystko i w samochód albo w taksówkę i jak najszybciej na bazar. Najgroźniej było w listopadzie. To była noc z niedzieli na poniedziałek, (20/21 listopada). Zadzwonili do mnie ludzie z Targowej i poinformowali, że znowu coś się dzieje. Jak przyjechałam, to na Brzeskiej był już tłum ludzi. Policja przed bramą. Brama zamknięta. Rozm. Piotr Kulesza, LR Pan Jerzy, kupiec Chcieliśmy dostać się do naszego biura, chcieliśmy zabrać dokumenty księgowe. Tam były dowody na to, co Włodarski zrobił z pieniędzmi kupców. Były też teczki osobowe wszystkich członków Spółdzielni, z których jasno wynika, kto płacił czynsz a kto nie. Komu była na rękę zawierucha na Bazarze, kto na tym zarabiał. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Przekupili naszą ochronę. I ta po prostu zniknęła. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Zapłacili ciężką forsę, żeby zeszła. I ci jak poszli, to już więcej nie wrócili. A to był taki czas, że jak potrzebowaliśmy znaleźć jakąś ochronę, żeby pilnowała bazaru, to nikt nie chciał się podjąć. Każdy kto usłyszał: „Bazar Różyckiego”, to uciekał, bo mafia, bo Wołomin. Sami musieliśmy go bronić. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR SOLID zeszła z obiektu. Jeden z tych mafiosów przyznał mi się, że dał ochraniającej teren agencji 6 tysięcy dolarów, żeby zeszła z dnia na dzień. Z drugiej strony ten sam mafiozo proponował mi jakieś „haki” na panią Chodynę. Ale ja nie chciałem, bo to zaraz jakieś zobowiązanie, a po co mi to? Bandyci wjechali samochodami na teren, policja go obstawiła, a członkowie zarządu Chodyny otworzyli biuro i zaczęli wynosić dokumenty. Zauważyli to kupcy, którzy tu niedaleko mieszkają, zadzwonili do innych i szybko byliśmy na bazarze. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Była już noc. Przecięli łańcuchy, rozwalili drzwi i zanim dotarliśmy na miejsce, to oni już wynosili te swoje dokumenty. Cały bazar był otoczony policją. Nie chciano nas wpuścić do środka. Byli ich adwokaci. Kazali policji nas legitymować. Byliśmy bardzo wystraszeni. Co się dzieje? Dlaczego nas nie chcą wpuszczać? Co tu jest szykowane? Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Przyjeżdżam, a tu bramy już na łańcuchy zamknięte. Na ulicy zebrało się mnóstwo ludzi. Nie chciano nas wpuścić na nasz bazar. Policja obstawiła wszystkie bramy. A od ulicy Brzeskiej ochrona Misztala – pierwszy kordon, Policja – drugi i mafia – trzeci. Rozm. Marcin Komar, LR Pan Jerzy, kupiec Jacek Łukasik, członek zarządu, wszystko przygotowywał. Musieliśmy się liczyć, że jak zwykle będą trudności z wejściem. Miała być Policja i 130 osób ochrony z firmy pana Misztala. A potem okazało się, że jest 30 osób ochrony i te typy. Jak przyjechałem samochodem, to na ulicy był już tłum. Nie dali mi wjechać samochodem na teren bazaru. I wtedy pan Misztal wprowadzał mnie do środka. I pamiętam, że zwrócił uwagę na tych ludzi. I spytał mnie: „ a te łobuzy, to co tu robią?” I Szprejer mi też mówił, że za bramą na Brzeskiej stało jakieś nieciekawe towarzystwo. A zastępca komendanta, który przyjechał, pytał go, kto to tam stoi, czy to są jego ludzie. I Szprejer powiedział, że ich w ogóle nie zna. I policja ich wylegitymowała. Rozm. Piotr Kulesza, LR ~70~ Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Poprzecinali nasze kłódki. Przywieźli łańcuchy, wszystko pozamykali na swoje zamki. A widzieliśmy, że oni są w środku. Jeżeli przyjechali tylko zabrać dokumenty, to po co zamykają cały bazar i co tam robią na placu, biuro jest przecież przy samej bramie. Małgosia, kupiec Podejrzewaliśmy, że oni chcieli wyprowadzić nam towar. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Wszyscy bali się, że oni chcą nas po prostu wyrzucić, że jak już otworzą te bramy, to tam będzie fundament pod ich supermarket. A po nas ani śladu. Tereska, kupiec Baliśmy się o nasze budki, o towar, Baliśmy się, że go wywiozą albo rozkradną, albo to i to. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Powiedzieli nam, że trzeba bazar zamknąć, bo budynek obok grozi zawaleniem. Nikt w to nie wierzył. Nagle budynek, który stał tyle lat, zaczął być niebezpieczny. Nie wiedzieliśmy, co robić. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Było czarno od tych misztalowców, od policji. Nie pozwalali nam wejść. Rozm. Piotr Kulesza, LR Małgosia, kupiec Te typy w czarnych kominiarkach. Policja to też była jakaś brygada specjalna, też w kominiarkach. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Oni przyjechali zabrać z biura dokumenty, mieli nakaz rewizji wystawiony przez prokuraturę. Rozm. Piotr Kulesza, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Chcieliśmy się dostać do środka, sprawdzić co tam się dzieje. Najpierw doszło do szarpaniny, a potem do regularnej bitwy. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Ludzie stali przy bramie, gdy próbowali wejść, to ochraniarze zaczęli ich bić. Ludzie też się nie cackali. Rozm. Piotr Kulesza, LR Małgosia, kupiec Nie było jakiś strasznych obrażeń. Ale wielu ludzi zostało poturbowanych. Jeden miał głowę rozbitą, inny wybite zęby. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Zaczęto nas normalnie lać. Dziś już ciężko powiedzieć, kto pierwszy uderzył, ludzie chcieli wejść, tamci nie dawali. I w pewnej chwili pojawiła się krew. Ten główny szef tych z Wołomina też dostał. Wpadł w szał, złapał szuflę i rzucił się – jak w amoku – na ludzi. Do tej bitwy włączyli się ludzie z Brzeskiej. Wszyscy wylegli na ulicę. A oni za policją nie przepadają. Zdemolowali trzy radiowozy. Całe szczęście, że pojawiła się telewizja. Jak zaczęła kręcić, to oni wszyscy ponaciągali te swoje kominiarki na twarze i wycofali się. Ale dalej nie mogliśmy wejść do środka. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec ~71~ Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR I wtedy pomogły nam dzieciaki z Brzeskiej, pokazały nam przejście podwórkami, a potem po dachach naszych stoisk na bazar. Elżbieta Ciechońska, kupiec Złodzieje z Brzeskiej pokazali nam sekretne przejścia od strony Ząbkowskiej i Targowej. I ludzie piwnicami, korytarzami, podziemiami dostali się na Bazar. Była z nami ekipa telewizyjna. [jaka?] Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Właziliśmy przez płoty, po nocy. Jak jest brama od Ząbkowskiej, to tam był wtedy płot i od podwórka stały ubikacje, i mieszkańcy rozwalili nam te ubikacje. Wywalili ściany, położyli dechy i my przez te kible, przez te wykopy, potem przez płot, właziliśmy na budki, skakaliśmy z tych budek na ziemię. A oni przy bramie nic nie słyszeli. Inaczej byśmy tu w życiu nie weszli. Pomogła nam solidarność tych ludzi co tu mieszkali. Rozm. Piotr Kulesza, LR Małgosia, kupiec Weszłam na te pawilony, ale bałam się skakać. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Sporo ludzi zaczęło przechodzić po dachach. A potem udało się przerwać kordon od Brzeskiej i reszta wdarła się tamtędy. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Ja dostałem się na bazar po dachach. Potem zeskoczyłem i już byłem w środku. Usłyszałem ich tupot, jak biegli w moją stronę. Musieli mnie zauważyć i usłyszałem jak na zewnątrz policja nadaje komunikat. „Bierzcie z tej strony, bo przedarli się już na bazar”. Ja dobiegłem do naszego biura, ręce mi się trzęsły, nie mogłem otworzyć kłódki, wskoczyłem do środka i w ostatniej chwili zamknąłem się, jak oni byli tuż, tuż. Postanowiłem uruchomić nasz radiowęzeł. Wtedy okazało się, że mamy przecięte kable i to zarówno te od radiowęzła, jak i telefoniczne. Ale szczęśliwie oni je przecięli tuż przy biurze. Poczekałem, aż odeszli, i nie otwierając kraty, sięgnąłem do tych kabli i je połączyłem. Włączyłem radiowęzeł i z głośników powiedziałem do ludzi, że jesteśmy już w środku. Powiedziałem: „ludzie nie stójcie pod tymi bramami, wchodźcie do środka, bo bazar nam chcą zabrać!” I akurat był taki moment, że oni na chwilę uchylili bramę, bo wpuszczali kogoś od siebie i ludzie rzucili się do przodu i wdarli się na bazar. Tereska, kupiec Gdy udało się przerwać kordon od Brzeskiej, to reszta wdarła się tamtędy. Rozm. Piotr Kulesza, LR Pan Jerzy, kupiec Gdy weszliśmy do biura, to po jakiejś pół godzinie przyszedł zastępca komendanta z komendy Cyryla i Metodego. Zabroniono nam cokolwiek zabierać. Wszystko musieliśmy zostawić. Policja założyła swoje plomby. Nam nie było dane wyjść z tego biura. Rzucano w nas jakimiś petardami. Jak policja prowadziła mnie do samochodu, to ta hołota mnie kopała. Jak wsiadłem do radiowozu, to waliła w samochód i nie dawała mu odjechać. Rozm. Piotr Kulesza, LR BRAK AUTORA!!!! W nocy z niedzieli na poniedziałek po raz kolejny doszło do bójek na Bazarze Różyckiego. Kupcy najpierw bili się między sobą, później bili się z policjantami. Dwie osoby zostały ranne, uszkodzono dwa policyjne radiowozy. Rano kupcy poszli po pomoc do prezydenta (...). Zaczęła się regularna bójka, w której udział wzięli kupcy, członkowie zarządu, policjanci. Walczono czym się dało. Używano nie tylko własnych rąk, ale też desek, kamieni, a nawet łopat. Policjanci użyli pałek i gazu Bitwa w nocy, „Życie Warszawy” 23.11.99 ~72~ Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Marcin Komar, LR łzawiącego. – Funkcjonariusze zostali zaatakowani przez kupców – wyjaśnia mł. insp. Jerzy Piątkowski, komendant praskiego komisariatu policji. – Kilku policjantów odniosło obrażenia, uszkodzone zostały dwa radiowozy. – Policja biła ludzi jak bydło, sikała w twarze gazem łzawiącym. Mnie jeden z członków zarządu uderzył szpadlem w plecy – mówi Bożena M., jedna z handlarek. Walka na Różycu zakończyła się późno w nocy. Byli ranni i pobici, nikt jednak nie zgłosił się do pogotowia na obdukcję (...). Elżbieta Ciechońska, kupiec Bazar był uratowany. Zarząd wywiózł jednak całą dokumentację. Prosiliśmy komendanta policji, żeby zabezpieczyła te materiały, co oni wynoszą. Mówiliśmy, że tam są ważne dowody na powiązania tego zarządu. Zero reakcji. Pozwolili wszystko im zabrać. Wszystko. A kupcy i tak jeszcze jakiś czas trzymali w nocy dyżury na bazarze. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Gdyby oni zdążyli wcześniej opróżnić biuro, to tu nie było by tych wszystkich horrorów, oni po prostu nie zdążyli wziąć pewnych bardzo ważnych dokumentów, musieli wejść do tego biura, za wszelką cenę. Musieli zniszczyć te kompromitujące ich dokumenty. I tak było. Kiedy wtedy w nocy weszli, zabrali te papiery, to powiedzieli „ a teraz róbta se co chceta”. I od tamtej pory już się nie pokazali. I był spokój. My sami nie chcieliśmy wchodzić do biura. Było oplombowane. Gdybyśmy się włamali, można byłoby nas oskarżyć o wszystko, można byłoby stwierdzić, że były tam miliony, że była tam np. kasa po Włodarskim, dlaczego nie? Stąd baliśmy się sami to ruszyć. Kto tu tego nie przeżył, to nie zrozumie, jaka tu była groza i jaka determinacja. Ten bazar istnieje tylko dzięki tym ludziom, tylko dzięki nim. Bo oni walczyli o wszystko, bo to miejsce było dla nich wszystkim. Rozm. Piotr Kulesza, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Potem miałem od tych „mafiozów” jeszcze jedną propozycję. „Wszystko możemy wam załatwić. Wyrzucimy Chodynę, dostaniecie ten swój teren, tylko będzie was to drogo kosztowało”. Powiedzieli mi, że oni włożyli w to określone pieniądze i muszą je odzyskać. Wszystko mogą załatwić, tylko kto da więcej. Nawet potem, jak założyliśmy swoje stowarzyszenie, jak staraliśmy się o dzierżawę, to też mi proponowali: nie ma sprawy, chcecie dzierżawę, możemy wam to od ręki załatwić, wszystko możemy wam załatwić. Takie układy mamy – mówią – że wszystko wam możemy załatwić. Ale ja nie chciałem tak. Nie mieliśmy takich pieniędzy. I chciałem, żeby to było załatwione normalnie. Rozm. Marcin Komar, LR Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Jeżeli mówiłem o bandytach lub mafii, to pan burmistrz nie chciał rozmawiać. Mówi, że to są wielkie słowa. Boi się czegoś? Czego się boi? Przecież to temat otwarty – wszyscy się boją. Ja się nie boję? Bałem się, to jest normalne – każdy człowiek się boi. Bałem się – w lusterko patrzyłem, czy za mną nie jadą. Bo, kto ja jestem – do tej pory na tapecie, że to ja. Spółdzielnię wykończyłem. Nie ja – to kupców zasługa. Kiedy mafia zobaczyła, że my wystąpiliśmy przeciw Spółdzielni, że sama Spółdzielnia i kolejna zarządy zaczęły tracić poparcie, a niezadowolonych przybywało, to mafia zaproponowała nam układ: kontrola nad targowiskiem za dzierżawę i wie pan, co odpowiedziałem? Nie! Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 189. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Na bazarze więcej się nie pojawili. Przestali też grozić. Powstrzymało ich chyba to, że było nas dużo. To była siła ludzi. ~73~ Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Staraliśmy się zainteresować jakieś władze tym, co tu się wyrabia. Zaczęłam chodzić na sesje rady, opowiadać, wyjaśniać. Chodziłam na wizyty do dyrektora dzielnicy, do radnych, do prezydenta Warszawy. Pisałam pisma. Robiliśmy demonstracje, z transparentami, żeby zwrócić uwagę tych urzędników na krzywdę, która się dzieje. Ale trafialiśmy na mur obojętności, albo na wrogość. Czasami tylko ktoś wykazywał zainteresowanie, np. pan Łopuszański, który interweniował w ministerstwie spraw wewnętrznych, żeby zwrócili uwagę na to, co tu się wyrabia. I wiem od komendanta, że którejś listopadowej nocy pan minister przyjechał na taką inspekcję i prosił, żeby go obwieźć dokoła. Mieliśmy bardzo duże poczucie osamotnienia. To było bardzo odczuwalne. Rozm. Piotr Kulesza, LR Artur Pawlak, dziennikarz Kamieniami w takich zdrajców, powiesić ich jak psy – krzyczeli kupcy w stronę przedstawicieli zarządu spółdzielni Bazaru Różyckiego. Ponad 300 handlarzy zebrało się wczoraj na korytarzu urzędu dzielnicy Praga-Północ. Protestowali przeciw budowie nowoczesnej hali targowej. Ktoś z tłumu groził, że prezes spółdzielni Bazar Różyckiego Jolanta Chodyna „za wyrolowanie kupców słono zapłaci”. – Co za motłoch – oburzała się jedna z urzędniczek. Awantura w urzędzie. Spółdzielcy z Różyckiego nie wierzą swojej spółdzielni. Vanessa Nachabe, „Życie Warszawy” 17.03.99 Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Ja już momentami byłem bliski zrezygnowania. Nic nie można wywalczyć, nic nie można załatwić, człowiek czuje się bezsilny. Rozm. Marcin Komar, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Mało tego, jeszcze wszędzie te ironiczne spojrzenia i to uczucie, jakby przed nami był już tu ktoś inny, ktoś kto zamykał przed nami wszystkie drzwi, do których pukaliśmy. Gdzie byśmy nie poszli, na policji, w sądach, w prokuraturze, w urzędach... Ale nie mogliśmy się poddać. To były nasze miejsca pracy, mogliśmy wszystko stracić. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Przecież zdawałem sobie sprawę, że nie jestem już młodym człowiekiem, że jeżeli stracę to stoisko na bazarze, to gdzie ja pójdę, kto mi da pracę? Ale kiedy potem przyszło to poczucie zagrożenia, kiedy człowiek zaczął się bać o własne życie, to lepiej byłoby rzucić to wszystko, nie ryzykować. Gdy jednak przychodziło się tu codziennie, gdy widziało się tych ludzi, ich strach, że wszystko stracą... Gdy widziało się ich bezradność... Krzyczeć każdy potrafi, ale pójść coś załatwić, coś zrobić, oni tego nie potrafili. Cały czas patrzyli, żeby ktoś to za nich zrobił. Żebyśmy my to za nich zrobili. Elżbieta Ciechońska, kupiec Tak, dokładnie tak było. Raz, to paraliżujące poczucie strachu, dwa to ta bezradność, oni byli kupcami, ale nie wiedzieli, jak walczyć o swoje... Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Kiedy mieliśmy któreś najście Chodyny i weszło ze czterdziestu ochroniarzy i bandytów, a ludzie stali i nic nie robili. Stali i patrzyli. Wybiegłem do nich i zacząłem krzyczeć: „Ludzie, czego stoicie, na co czekacie, czekacie żeby was wyrzucili?!” Elżbieta Ciechońska, kupiec Paraliż, paraliż… Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR ~74~ Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR „Weźcie, brońcie swego!” I dopiero wszyscy ruszyli. Elżbieta Ciechońska, kupiec Oni potrzebowali kogoś, kto ich będzie prowadził i kto będzie dla nich w tej sytuacji oparciem. Byli tacy niezorganizowani. Rozm. Piotr Kulesza, LR Tereska, kupiec Zawsze jest potrzebny wódz. Obojętnie czy będzie setka ludzi czy trzy setki, to bez przywódcy nic nie zrobią. Ale jak mają przywódcę, to zrobią wszystko. Rozm. Piotr Kulesza, LR Nie chcą złotych klamek, COP, GW 1999(8)-05-22/23 <COŚ TRZEBA Z TYM ZROBIĆ!!!> My stąd nie wyjdziemy. Położymy się i będziemy leżeć do skutku. Jak Papież przyjedzie do katedry praskiej, to list Ojcu Świętemu wręczymy, niech nam pomoże, skoro nikt nie chce. Narrator W maju 2001 roku Elżbieta Ciechońska i Zenon Jędra podpisali w imieniu Stowarzyszenia Kupców Bazaru Różyckiego umowę dzierżawy terenu bazaru na okres trzech lat. Elżbieta Ciechońska, kupiec Przeciwko nam wielkie pieniądze, nieuczciwi politycy, mafia, cwani adwokaci… A mimo to udało się, dopięliśmy swego. Może to duch Różyckiego czuwał nad nami. Rozm. Piotr Kulesza, LR Jacek Kurczewski, socjolog Zgodnie z takim właśnie scenariuszem przebiegały pierwsze zatargi między niezadowolonymi kupcami (jeszcze niezorganizowanymi) a Spółdzielnią. Sprawą kluczową dla kupców stał się w tym momencie nie sam problem modernizacji targowiska, lecz działania organizacji, która została powołana w celu przeprowadzenia owej modernizacji. Najdramatyczniejsze wydarzenia z 1999 roku, kiedy doszło do okupacji targowiska, blokad dróg czy wręcz użycia siły, nie dotyczyły już kwestii pierwotnej (unowocześnienia), lecz walki z organizacją, która została stworzona przez teraz walczących z nią kupców. Na żadnym etapie walka kupców o unowocześnienie targowiska nie była prowadzona z takim poświęceniem i determinacją, jak walka ze Spółdzielnią. Rzecz jasna, podjęcie działań przeciw niechcianej organizacji nie oznaczało zerwania z podstawowym problemem, lecz nie był on już motywem przewodnim, a jedynie tłem. Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 197. Elżebieta Cichońska, kupiec Zajścia te stały się nową legendą bazaru, istotną nie tylko dla ich uczestników, ale stanowiącą krzepiący przykład także dla innych handlarzy. Tak narodziła się legenda o tym, jak mały i słaby może pokonać silniejszego przeciwnika dzięki swej determinacji i poświęcieniu: „To nie jest tylko zwycięstwo słabeuszy, którzy przeciwstawili się silniejszym. O naszym sukcesie zdecydowały determinacja i solidna postawa. Byliśmy przekonani o słuszności naszej walki mającej na celu zachowanie miejsc pracy”. Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 190. (HUW 2001) Jacek Kurczewski, socjolog Faktem jest, że legenda bazaru wciąż pozostaje żywa w pamięci okolicznych mieszkańców i stanowi zachętę do podejmowania trudu pozornie nieosiągalnych wyzwań: „Tu jest, wie pan, jak w rodzinie, po tej całej walce o bazar z tymi bandziorami, z tą Spółdzielnią, to tak jakoś tu się wszyscy zżyli, zapoznali. Wcześniej to każdy, wie pan, leciał i dzień ~75~ Rozm. Marcin Komar, LR Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 190. dobry, dzień dobry i nie wiedział, kto to jest. Ludzie się nie znali, może w najbliższym gronie. Jak tu zaczęliśmy siedzieć ze sobą, rozmawiać – wtedy poznałem ludzi. Przecież my tak naprawdę toczyliśmy wojnę. Tyle się mówi o wojnie Pruszkowa z Wołominem, ale tamto to były porachunki… krwawe, owszem… wojna była tu, gdzie stanęliśmy do walki twarzą w twarz…”. Ewa Ornacka, dziennikarz Zupełnie inaczej swoją rolę w tym okresie postrzega przywódca mafii wołomińskiej – „Dziad”: - Naraził się pan komuś ważnemu? - No, oczywiście, i to wielu. Dużo wyższym niż samorządowcom. Bazar Różyckiego miałem modernizować, budki eleganckie ze szkłem stawiać „Lutek” [jeden z domniemanych współpracowników mafii wołomińskiej, zastrzelony w 1999 r.] od strony Targowej miał budować piękny salon samochodowy i biura. Zacząłem inwestować i w tym momencie po mnie przyjechali. To nie był przypadek” (Ornacka 2007: 10-11). Wygrać bitwę o polski handel. Wielki dzień Bazaru Różyckiego. AI „200 lat Bazaru Różyckiego”, „Bazar był, jest i będzie” – tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzyszącą podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego. (…) “200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego; źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza ~76~ „Kulki dla tych, którzy ze mną zadrą”, wywiad z Henrykiem Niewiadomskim, „Super Express”, 20 lipca 2007, s. 10-11. “200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego; źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza “200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego; źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza “200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego; źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza ~77~ “200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego; źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza Było więc prawdziwie majowo, radośnie i serdecznie. Pod rozstawionymi parasolami goście raczyli się dobrym polskim piwem i kiełbaskami. Smakowali słynne pyzy i flaki, które od kilkudziesięciu lat przygotowują i sprzedają na bazarze te same panie. Miejsce dające utrzymanie kilku tysiącom rodzin (nie tylko handlowcom, ale i producentom) poświęcił i pobłogosławił duchowny opiekun i przyjaciel rodzimych środowisk kupieckich ksiądz biskup Zbigniew Kraszewski. Wśród gości obecnych na uroczystości było wielu wiernych przyjaciół bazaru, nawet z parlamentu. Przybyli reprezentanci polskich środowisk kupieckich oraz przedstawiciele władz samorządowych. Z programem artystycznym wystąpiła Warszawska Kapela Staśka Wielanka, która akurat obchodzi swoje pięćdziesięciolecie. ~78~ Sylwester Kozera, muzyk Graliśmy na stulecie Bazaru Różyckiego. My i Kapela Czerniakowska. Pan Prezes zapytał mnie wtedy, czy chciałbym, żeby tu, przy Bazarze powstał zespół? – Naturalnie – mówię. I wpadłem na taki pomysł, żeby grać na samych „drutach”; żeby była bandżolka, bandżo tenor, bandżo gitarowe, kontrabas, skrzypeczki… i inne instrumenty bez akordeonu, tak żeby to się odróżniało. Chciałem, żeby były jeszcze organki, jako instrument melodyjny. Ważne żeby muzyka była pod nogę, zrozumiała i żeby ludzie ją chwytali. Ja po prostu chciałem, żeby Różyc Orchestra grał bardzo prosto. Żeby się nie silił na żadne jak to się mówi „popisówki”. Chciałem, żebyśmy grali jak najprościej, żeby efekt końcowy osiągnąć bardzo prostymi środkami. Bo na tym to granie polega. To nie chodzi o filharmonię, tylko idzie o to, żeby był nastrój, żeby była zabawa, żeby zagrać prościutko, składnie, elegancko. I w tym był cały urok. Prostota. Bo wie pan, w Kapeli Czerniakowskiej już od nas wymagają czegoś innego. To było ważne tym bardziej, że w Różyc Orchestra zaczynaliśmy z muzykami, którzy nie mieli za sobą praktyki. Każdy się chciał, jak to się mówi, wyrywać, popisywać. Ja mówię: - Chłopaki, to nie na tym polega. Można zagrać jeden dźwięk. I jeśli on jest zagrany w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, to daje brzmienie i efekt, jakiego nie da ileś tam dodatkowych dźwięków. Jak będziesz grał mono, to nic z tego nie wyjdzie. Tu trzeba quadro, albo jeszcze więcej. – Tylko, że to jest bardzo trudne, żeby w ryzach utrzymać parę osób w zespole. Na początku prób, jak ktoś się dostał do mikrofonu, to wie pan, posunął nie wąsko, jak to się mówi, szarpnął w te druty, aż głośniki się rozwaliły (śmiech). Prezes Zenon Jędra poprosił, żeby tu na Bazarze zespół pod egidą Stowarzyszenia Kupców. Pomysł polegał na tym, że jak tu będą „dechy” - podest drewniany, miejsce do tańca przy muzyce granej na żywo to będziemy tam grali. Będziemy zapraszać inne grupy, ale Różyc Orchestra będzie nad tym wszystkim trzymała pieczę. Tylko, że później zaczęły się schody, jak to zawsze. A tu nie ma zezwolenia, a tu czegoś innego. Jak nie ma imprez chociaż raz na miesiąc to nie ma motywacji do grania. Dawałem melodie, pomysły, repertuar. Nawet miałem teksty o Bazarze. Dopóki będę żył to będziemy grać. Bo zabili mi syna w tamtym roku [data]… i to wie pan, za to, że on grał w Kapeli. Przypadków nie ma. Chłopak był grzeczny, spokojny, uczynny, uśmiechnięty, zawsze otwarty, nie miał długów. A że czasami sobie golnął, każdy sobie czasem drinka wypije. I za to przecież się nie bije. - Na początku wszyscy chcieli o tym pisać. Że się upił, że spadł ze schodów… a to nieprawda. Jak ciągnąłem temat, to wszyscy nagle umilkli. I nie chcą już pisać. No trudno, trzeba z tym żyć. Człowiek był bardzo obiecujący, grał na bębenku w pierwszym składzie „Różyc Orchestra”. Wszystkim go teraz brakuje. Robiliśmy Bazarowi Różyckiego ostatnie zdjęcia filmowe. Film nazywał się „Nasz kumpel Felek”. Było puściutko, tak smutno – bazar w stanie kompletnego upadku. Jak Stadion już zamknęli, to tutaj powstały nowe budy. Na filmie utrwaliliśmy stan jeszcze przed ich postawieniem. To był ostatni moment, żeby utrwalić ten stary Bazar. Filmowaliśmy z dachu na ul. Ząbkowskiej 6. Kupiłem trzy czwarte cieciowi, a on pozwolił nam wejść na dach . *** ~79~ Rozm. Maciej Łopuszyński, LR Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Gdybym chciała zostać, to pewnie bym została. Ale to nigdy nie był mój cel. Prezesem zostałam przez przypadek. Nie było nikogo innego i wybrali mnie. Ale nigdy nie planowałam, że zostanę prezesem. Owszem miałam wcześniej swoją firmę, bo u nas wszystkie kobiety w rodzinie mają swoje firmy. Wciąż więc zastanawiam się i dochodzę do tego, jak to się naprawdę stało, że powołano mnie na tego prezesa? Kto mnie powołał? Żałuję bardzo, że nie powiedziałem wtedy: nie. Bo przecież mogłam. Wahałam się, ale nie było innego wyjścia. Gdybym jeszcze raz mogła zadecydować, to odmówiłabym i to nie tylko w wypadku tej firmy, ale i każdej innej. Po prostu nie interesuje mnie i nie bawi bycie prezesem gdziekolwiek. W każdej firmie są zawsze jakieś kłopoty, nigdzie nie jest słodko. Mam zasadę: białe to białe, czarne to czarne i nic pośrodku. Bycie prezesem to ciężki kawałek chleba . Bo to jest tak, jak firma prosperuje i jest dobrze, to jest się na świeczniku. Ale jak się, nie daj Boże, cokolwiek stanie, niekoniecznie z winy prezesa, dyrektora czy zarządu, to już wtedy spada się ze świecznika. I to jest duży szok. Nie każdy jest to w stanie wytrzymać. Ja też miałam z tym kłopoty. Uważam, że nie ma takich pieniędzy, które są tego warte. Lepiej jeść chleb z masłem. A kobiecie jest jeszcze ciężej. Jak zostałam prezesem i szłam do urzędu gminy czy gdziekolwiek, to najpierw były śmiechy, później byłam ja. Ale nie należę do osób, które się cofają i dosyć dobrze sobie z tym radziłam. Później było tak, że jak ja wchodziłam, to wszyscy wstawali. Zawsze szanowałam wszystkich pracowników i nigdy nie dzieliłam ich na kobiety i mężczyzn. Każdy musi się wywiązywać ze swoich zadań. Wszyscy są równi. Najgorzej jest, gdy wykorzystywane zostają różne tarcia. Albo gdy po drugiej stronie jest mężczyzna, który aby przeforsować swoje zdanie próbuje huknąć, tupnąć nogą. Ale ja w takim momencie tupię dwa razy głośniej. Chyba, że nie mam racji, to wtedy wycofuję się i sprawdzam, czy być może to ja się mylę, skonsultuję to z kilkoma innymi osobami, również z prawnikami. Zabezpieczam się z każdej strony i wtedy ruszam do ataku. Dzisiaj wiem, że w tym konflikcie była jeszcze trzecia, ukryta strona. Ta trzecia strona chciała na tym wszystkim zarobić dobry interes. Straszono mnie wielokrotnie, w różny sposób. Mam ponagrywane kasety z takimi pogróżkami. Napisałam wszystko, co wiem, i to oświadczenie razem z oświadczeniem jeszcze jednej osoby i kasetami z nagraniami z różnych ciekawych rozmów złożyłam w dwóch kancelariach adwokackich. Na wypadek gdyby mi się coś stało. Ja chcę to skończyć i udowodnić wszystkim, że my nie poszliśmy do tego zarządu po to, żeby kraść, tylko żeby pomóc sobie i ludziom z bazaru. Gdybym wtedy, wchodząc do tego zarządu wiedziała, że tam jest taki pasztet… Naprawdę żałuję że w ogóle w to weszłam. Rozm. Irena Gruca, LR Elżbieta Ciechońska, kupiec Myślę, że moja rola tutaj się kończy, czas, żebym już stad odeszła. Te dwa lata nie były stracone. Ta cała historia pokazała, że można coś zrobić dla innych. Poznałam wielu ciekawych ludzi. Dziennikarzy, polityków. Pomagałam w kampanii prezydenckiej, brałam udział w wyborach samorządowych. Przegrałam, ale to nic. Mam nadzieję, że niektórzy z kupców mają poczucie, iż właściwie istnienie tego bazaru zawdzięczają dwóm osobom. My we dwójkę świetnie uzupełnialiśmy się w tej działalności. Bo wiele rzeczy, które on potrafił, dla mnie były obce i odwrotnie. Przez te dwa lata zaprzyjaźniliśmy się i nabraliśmy do siebie zaufania. Rozm. Piotr Kulesza, LR ~80~ Jolanta Chodyna, kupiec, prezes Spółdzielni BKR Mąż pracował w banku, teraz ma swoją firmę. Zdecydowanie odcina się od wszystkiego, co jest związane z bazarem i handlem. Nie chce ze mną rozmawiać na te tematy. W tych ciężkich momentach było mi bardzo źle, nie miałam się do kogo zwrócić. W momencie, gdy dowiedział się, że zostałam prezesem, to machnął ręką i powiedział: „Albo rezygnujesz, albo więcej nie będziemy ze sobą rozmawiać. Będziesz musiała sobie sama poradzić, jeśli się zdecydujesz. Na moja pomoc nie masz co liczyć”. No i od tamtej pory w naszym domu nie rozmawia się ani o bazarze, ani o handlu. Nigdy nie mogłam się wyżalić i wypłakać mężowi. Musiałam zrobić się bardzo twarda. Moja siostra stwierdziła nawet, że ja mam serce z kamienia. Może i tak jest? Na pewno się uodporniłam. Ale twardy jest każdy tylko do pewnego momentu. Czasami człowieka tak zwali z nóg, że przez dwa dni nie może sobie w ogóle poradzić. Wtedy zamykam się w domu, zamykam drzwi, wyłączam telefony, dzwonki i muszę odreagować, z nikim nie rozmawiam. Muszę być sama. No i mi przechodzi. Najgorszy taki okres trwał 7 dni. To były te komplikacje na bazarze. Ale w pewnym momencie musiałam wyjść na światło dzienne. I wyszłam. Najgorsze są sytuacje, których nie sposób ogarnąć. No a mąż mi w tym nie pomoże. Teraz się już śmieję, bo się uodporniłam. Nie, to nie. Nigdy mi nie doradził, nie pomógł. W ogóle go to nie interesuje, tak jakby nie było tematu. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Możemy się cieszyć z tego, że zaczęliśmy tę walkę, poradziliśmy sobie sami i w końcu wygraliśmy. Tylko pytanie jest takie: Co dalej? Co dalej? Kupcy raz oszukani, drugi raz oszukani, namówić ich teraz na jakąś inwestycję jest strasznie trudno. No i pieniędzy mniej. Widoki marne. Tak że nasza sytuacja wcale nie jest taka dobra. Elżbieta Ciechońska, kupiec Ale nie jest beznadziejna. Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR Ja widzę to beznadziejnie w tej chwili. Na dzień dzisiejszy jest tak, że handlu nie ma, płatności są ogromne. Kupcy zarabiają tak mało, że nie mają na płacenie czynszu. A jak nie będziemy płacić czynszu, to nie mamy żadnych szans na przedłużenie dzierżawy. Jedynym naszym ratunkiem byłaby modernizacja. Ale kto zainwestuje pieniądze na dwa lata, na dwa lata, bo tyle jeszcze dzierżawy zostało. Ale nawet jeżeli nam przedłużą i znowu na trzy lata, to znowu jak inwestować jeżeli to tylko trzy lata. Dziś przychodzą do nas tylko ci najbiedniejsi, no bo kupować w takich warunkach… Ale jeszcze trochę i oni do nas nie przyjdą. Gdyby ta dzierżawa była dłuższa… Można by przecież ubiegać się o kredyt, znaleźć inwestora, wszystko to zmodernizować, zrobić nie supermarket, zrobić bazar, tylko taki 2001 roku. Przyszliby nowi kupcy, wszystko mogłoby ruszyć, ale na trzy lata? Na trzy lata nie ma takiej możliwości. Gdyby nie było tej przewały na tym zebraniu, wszystko mogło się p[otoczyć inaczej. Była przecież umowa dzierżawy na 30 lat. I wszyscy chcieli dać pieniądze na modernizację bazaru. Ale nikt nie chciał być oszukany. Rozm. Irena Gruca, LR Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR ~81~ Rozm. Marcin Komar, LR FILM, FRAGMENT 24 Sekwencja: „Zmierzch na Brzeskiej”, PKF 94/06, z roku 1994, realizacja Bogdan Saganowski, tekst Edward Mikołajczyk, opracowanie dźwięku Tatiana Kamińska, montaż Grażyna Tormanowska, zdjęcia Stanisław Plewa, dźwięk Spas Christow, lektor Tomasz Knapik, produkcja Kronika SF, scenki z życia Bazaru Różyckiego, wypowiedzi handlarzy z Bazaru Różyckiego Źródło: kronikarp.pl ~82~ POSŁOWIE ~83~ Bazar Wczoraj Baraz Dziś; 2012; Poszukujemy dokładnego źródła tej fotografii. Policjant Byłem na Różycu niedawno. Z twarzy które znałem, ani sztuki. Z bazaru zostały resztki. Jedną kobietę spotkałem. Pamiętałem ją. Była taka ruchliwa, energiczna. Zdawałoby się, że to tak niedawno. Teraz taka siwa babunia. Popatrzyliśmy na siebie. – To były czasy – westchnęła. – Bało się, ale zarabiało się. A teraz… Zygmunt Pągowski, kupiec Przetrzymałem obóz w Mauthausen. Przyjechałem do Polski w 1945 roku. Nie było roboty, to wziąłem się za handel. Kilka razy mnie aresztowali, bo miałem w budce za duże kapoty. Trzymali mnie rok czasu. W 1952 roku to było. Siedziałem na Służewcu, aż Stalin zdechł, to dopiero mnie zwolnili. Dwa obozy przeżyłem, raz mnie złapali Niemcy, raz Polacy. Nawet nie chcę tego wspominać. Teraz jest spokój, ale to znowu ludzie pieniędzy nie mają. Rozm. Andrzej Rudnicki, LR Stefan Kłyszewski, kupiec Ważne, żeby chcieć się uczyć. Jak ja o tym mówię, to nikt tutaj nie rozumie. Mówią tylko, że Stefan ma pieniądze. To nie wszystko, nie wszystko. Dużo było takich jak ja, co mieli pieniądze, ale nie chcieli się uczyć. Ledwie powszechną szkołę skończyli. Nawet matur nie zrobili. Ja uczyłem się za krawca, kuśnierza. Różne kursy porobiłem. Tu gdzie teraz na bazarze biuro, to był mój pierwszy sklep z futrami, na górze antresolę miałem zrobić. Na górze mieli szyć krawcy, a na dole miałem sprzedawać. Ale wtedy była nagonka, że nie chcieli mi dać pozwolenia na przerób i sprzedaż. Najlepszy handel był za Gierka. Ja powiedziałem nie raz, że Polacy powinni mu pomnik postawić, mimo że to komunista, ale gospodarz był dobry. Te autostrady, to wszystko. On pożyczał, ręczę Pani, że nie dużo, i on by wszystko oddał. Fabryk nie likwidował, bezrobocia nie było. Jaruzelski dobry był, ale od wojska, gospodarz żaden. Gomułka jeszcze jako tako, ale najlepszy Gierek. Gdyby nastąpiły czasy jak teraz, taka swoboda to za taki handel to każdy by sobie kamienicę sobie kupił. Teraz jest swoboda nie z tej ziemi tylko… Renciści królują na bazarze. 500-600 złotych mają na miesiąc. Ludzie mało zarabiają, bezrobocie, każdy trzyma pieniądze, żeby na życie było. A łachy? Każdy chodzi w tym, co ma. Zaczyna być ciężka złotówka i najgorzej jest, że ci młodzi ludzie pracy nie mają. Ja mam syna Rozm. LR ~84~ Rozm. Piotr Kulesza, LR lekarza, otworzył gabinet. W dawnych czasach to on w tym gabinecie kolejki miał, a teraz jedna osoba przyjdzie na tydzień za 50 złotych, a słynny jest lekarz. Dobry lekarz, ale nie zarabia i teraz bankrutuje. Wiele przypuszczałem, ale taka nędza jak teraz na bazarze, to nigdy nie przypuszczałem, że nastąpi. Ja potrafiłem przez ostatnie dwa miesiące bez utargu stać. Nikt futra nie kupił. A komorne cały czas trzeba płacić… ja nie zalegam. Ja lubię być solidny. Cały czas płacę. No i teraz nie wiem, jak to będzie dalej, tę swoją budkę dałem tej, co tam teraz stoi. Też jej tam nie bardzo idzie i też mówi, że nie daje rady. Ona 30 lat u mnie pracowała jako ekspedientka. Teraz z biustonoszami stoi i marznie. Oddałem jej tę swoją budkę, ale ona jej nie otwiera, bo mówi, że nie ma po co otwierać, nie da rady 500 złotych płacić komorne. Mówi, że po 2 biustonosiki sprzedaje i ma po 5, 10 złotych na dzień. Bazar Rozyckiego na Pradze . Kiedys miejsce tetniace zyciem gdzie mozna bylo kupic doslownie wszystko , obecnie pozostal jedynie symbolem poprzedniego systemu; 2000; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News / REPORTER Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora ~85~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora ~86~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora ~87~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora ~88~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Rozyckiego na Pradze . Kiedys miejsce tetniace zyciem gdzie mozna bylo kupic doslownie wszystko , obecnie pozostal jedynie symbolem poprzedniego systemu; 2000; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News / REPORTER ~89~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora ~90~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora ~91~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Katarzyna, kupiec Na bazarze zmienili się ludzie. Przestali to być rdzenni prażanie, tylko powstały biznesy. Zmieniały się twarze. Zamiast czerstwych, ogorzałych od stania w każdą pogodę na dworze, pojawiły się lalusiowate. I to już nie jest to. Czuło się, że handlują z chęci dorobienia, chcą się odbić i wyjść dalej, a nie że tu jest ich miejsce, że tu żyją, pracują do końca swoich dni, amen. Sprzedawcy przestali zajmować się klientem, a w momencie, kiedy pojawił się towar na rynku, kupowanie na bazarze stało się wstydliwe. Rozm. Jakub Bielikowski, LR Pan Grzegorz, kupiec Otworzyli Carrefoura, ale paradoksalnie trochę to handlarzom z bazaru pomaga. Ludzie jak przyjeżdżają na zakupy do centrum handlowego, odwiedzają również bazar. Wiosną to więcej też takich, co idą do szpitala na rehabilitację. Przechodzą przez bazar dla urozmaicenia, ale jak idą tędy, to czasem też coś kupią. Niektórzy mówią z góry, że mogą kupić za kilka dni, jak renta przyjdzie. Rozm. Patrycja Macierewicz, LR Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora ~92~ Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora Zenon Jędra, kupiec, prezes Stowarzyszenia BKR – Jest nas tu około 350, 400 osób, ale do ponad 60 procent z tej liczby listonosze pukają co miesiąc. I oni tylko dorabiają tu do tych swoich rent czy emerytur. Nie zależy im tak bardzo, czy będą handlować, czy nie. Są co prawda i tacy jak pan Stefan, który jest tu od 40 lat. Od dwóch lat nie sprzedał ani jednego kożucha, ale tu siedzi – bo on tym żyje. Sprzedał działkę, więc ma z czego żyć i siedzi na bazarze, żeby nie siedzieć w domu. Przyjdzie, porozmawia, to nie myśli o chorobach. Bo jak człowiek usiądzie w domu, to się szybko starzeje i choruje, bo sam sobie te choroby wymyśla. Tylko siłami emerytów nie damy rady bazaru uratować. Bo ile oni mogą zainwestować? „Tadek” Nie daj Boże jak by tego bazaru nie było. Gdzie ja pójdę te parę groszy zarobić. Stary jestem, kto mnie do roboty przyjmie? Z czego ja będę żyć? Jak zabiorą te bazary, to ja z głodu umrę. Ja to wiem… ~93~ Rozm. Marcin Komar, LR Rozm. Piotr Kulesza, LR Zygmunt Pągowski, kupiec Zostanie bazar dla biedaków. Co teraz zostało? Szczątki. Wspomnienie. Tam gdzie to puste pole, to tam same budki stały. Mieli stawiać, nowe pawilony, fundamenty położyli i zasypali. Ja myślę, że ten bazar się już nie utrzyma. Patrz pan ile tu jest straganów, ile stoisk, na 20, 4 czy 5 budek otwartych, a o klientach to już się nie mówi. A gdzie ja pójdę w tym wieku. No ale siedź pan w domu, to pan kota dostaniesz. Zostało nas paru. Widzi pan? Stoi pan godzinę, żeby ktoś przeszedł. Pusto, nikogo nie ma. Pan Zdzierski, kupiec Tu normalnie można sobie jeździć niedużym samochodzikiem między straganami i na pewno się nikogo nie potrąci. A kiedyś ciężko było tu przejść. Rozm. Andrzej Rudnicki, LR Rozm. Olga Kowalska, LR Kiedyś o tej godzinie to był ruch. Przyjeżdżała cała Europa.; 2009; fot. M. Cichomski; źródło Wielkie Bazary Warszawskie, Jacek Kurczewski, 2010 wyd. TRIO Zygmunt Pągowski, kupiec Kiedyś o tej godzinie to był ruch. Przyjeżdżała cała Europa. Rozm. Andrzej Rudnicki, LR Pan Franciszek, kupiec Trudno było się przecisnąć. Jak się weszło to trudno było wyjść, żeby czegoś nie kupić. A teraz? Idą i wychodzą. Kiedyś proszę Pana, to jak się handlowało w sobotę, to narzeczona całą niedzielę liczyła pieniądze. A człowiek, jak panisko odpoczywał i balował. A teraz? Żeby na budę zarobić i na życie trudno. Same straty. Wie pan, wszystko pada na ryj. Rozm. Marek Szymaniak, LR Zygmunt Pągowski, kupiec Szkoda tego placu. Jest jeszcze paru takich jak ja. Jeden ma nawet 90 lat, ale w tym roku już nie przychodzi. W zeszłym jeszcze handlował. Jest też jedna pani co ma 90 lat, ale jest zimno i nie przychodzi. Ona już przede mną z 56 lat handlowała. Miała przed wojną stragan. A tak, to już nie ma nikogo. Kiedyś to było tysiąc parę budek – za komunistów. Jak jest zarobek, to ludzie przychodzą, jak nie ma, to po co mają przychodzić. Rozm. Andrzej Rudnicki, LR Pani Irena, kupiec Dzisiaj klimat bazaru to przede wszystkim czekanie. Ten bazar oddycha oczekiwaniem. Czeka się tu na klienta, którego zabierają markety. A Różyc to był zupełnie inny element ludzki, zupełnie inny nastrój, zupełnie inny towar. Wyczuwa się więc to bezpośrednie oczekiwanie i prośbę „Przyjdźcie”. Pamiętam film, na którym byłam z rodzicami w kinie tuż po okupacji. Było w nim dwoje dzieci i rodzice, którzy się strasznie kłócili. W pewnym momencie pokazano te dzieci siedzące w kąciku, z zaciśniętymi nerwowo Rozm. Izabela Smoleńska, LR ~94~ piąstkami. One tak bardzo chciały, żeby rodzicie przestali się kłócić. I właśnie ten nastrój widać dzisiaj na bazarze. Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora ~95~ Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora ~96~ Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora ~97~ Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora Jadwiga Wierzbicka, kupiec Zbliżam się do 80-tki. Ja nie lubię być bezczynną, bo starszy człowiek w domu, to jemu się wydaje, że on musi tylko leżeć w łóżku, że on po śniadaniu musi się położyć, że on nie musi zjeść obiadu, że on może leżeć. Ja mam kręgosłup chory z czasów wojny. To było pod Puławami, leciał pocisk, uderzył w ziemię i mnie ta ziemia przysypała i ten kręgosłup mam taki chory od tej ziemi. Będę tęsknić za bazarem, za powietrzem, za ludźmi, ja nie będę w domu szczęśliwa. ~98~ Rozm. Joanna Wilczewska, LR Stefan Kłyszewski, kupiec Domek mam na Grochowie, parterowy, koło kościoła. I w tym domku jestem sam, sam muszę centralne palić, sam muszę gotować. Bo jak się zarabiało, to każdy przyszedł i Panu zrobił, a teraz z tej emerytury nie można niczego opłacić. To jest mi już trochę ciężko. Ja taką zaprawę mam od dziecinnych lat i dlatego sobie radę daję. I gotować potrafię… Pan Bóg w życiu dawał mi pieniędzy, tylko miłości nie. Bo mi żona wcześnie umarła, a rodziców nie miałem. Byłem znaleziony. Szczęście do pieniędzy w życiu to miałem. Byłem kilka razy bardzo bogaty, ale sieroctwa miałem za dużo. Wpierw rodziców nie było, a żona taka dobra była, że żyliśmy 45 lat! Już 20 lat nie żyje ! Bo jak ja żyję to i ona mogła jeszcze żyć. U mnie serce, nerki jak u osiemnastolatka, ja nadal pełen życia jestem, tylko te nogi. W domu to nieraz trzeba przy kuchni cztery godziny stać i pilnować, bo się przypali. Już nieraz odszedłem i się nadpaliło. Ja już w życiu miałem w alejach za okupacji restaurację, to ja mam pojęcie o gotowaniu. Ja umiem gotować. Tylko teraz mam już trochę dosyć. Chciałbym, żeby mi kto podał… Myśmy z żoną bardzo skromne życie prowadzili. Nie jakieś tam zabawy po restauracjach. Prawie tak jak najbiedniejszy człowiek, proste jedzenie. Żona z Żyrardowa pochodziła, znała biedę jak i ja. Raczej oszczędzaliśmy. Na jedzeniu nie oszczędzaliśmy, ale nie jakieś frykasy – proste jedzenie. Żyliśmy skromnie bez obaw. Żonę z dzieckiem wywoziłem do Sopotu czy gdzieś, ale na trzy dni, nigdy tak, żeby miesiąc na urlopie być. Tu mnie ciągnęło na bazar, bo tu dobry pieniądz był. Nie to, co teraz. *** Sergiusz Grudkowski, malarz Nie lubię w życiu monotonii. Nie lubię siedzieć z założonymi rękami. Przyroda jest tak piękna, że trzeba ją utrwalać. Kiedy jadę nad Niemen czy nad Bug, to w tych nadniemeńskich łąkach człowiek słyszy koncert żabi. Specjalnie chodzę nad rzekę, żeby ten koncert usłyszeć. Bazar Różyckiego ginie, bo nie ma już koncertu. Nie słychać kobiet nawołujących, nie słychać katarynki. Cisza. Rozm. Katarzyna Michałowska, LR Marek Nowakowski, pisarz – Dziś już nie przychodzę na bazar, po co chodzić na cmentarz? – Kiedyś to było centrum Pragi, centrum Warszawy, jedyne takie miejsce w tej części Europy, kwitło życie, kapitalistyczna wyspa w PRL-u – ale teraz? Dziś się już tym nie zajmuję, po co, jak nic nie ma. Było życie, znałem wielu ludzi, teraz tam pustki. Nawet wspomnienia po tym, co było, nie ma. Opisywałem to wszystko, bo to był mój świat. Pisałem tak, jak chciałem – bo to był sposób na wolność, a wcale nie chciałem być zawodowym pisarzem. Pierwsze opowiadanie dałem do przepisania w biurze przepisywania podań. I przepisali to bez dialogów, jak leciało, bo nie umieli. Potoczyło się lawinowo. Żyłem i pisałem, nie miałem dużych potrzeb. Pisanie jako obrona. Odpowiedź na atak. Strefa wolności. Tylko moje. – Nie chcę o tym gadać. Tego już nie ma. Co było, jest opisane. Rozm. Marek Pikuła, LR Ola, kupiec z Białorusi Gdy po raz pierwszy zobaczyłam Warszawę na początku lat 90. to nie było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Była to zwykła, szara stolica, postkomunistycznego państwa. Wjeżdżając wtedy do Polski, nie odczuwało się że to ‘zagranica”. Natomiast ludzie, Polacy, myśleli inaczej niż my. Prosty, otwarty, gościnny, dobry naród. Nie czułam wtedy w Polsce sowieckiego lęku – co o mnie powiedzą. Każdy ubierał się tak jak chciał, robił co chciał, mówił tak jak uważał. U nas sytuacja wyglądała zupełnie inaczej i wygląda Rozm. Ruslan Soszyn, LR ~99~ niestety do dziś. Wjeżdżając do Polski po dwudziestu latach, zobaczyłam zupełnie inny, nowy kraj. Warszawa nie jest już szarym miastem, lecz wybitną europejską stolicą. Niesamowicie, minęło 20 lat. Polska dziś to daleka „zagranica” i nie każdy może tą granicę przekroczyć. Pan Grześ, stoisko z antykami, kupiec Gdzie pojadę to kombinuję, gdzie jest bazar, żeby zobaczyć, połazić, jak jest w innych miastach, na innych bazarach. No wszędzie, czy w Turcji, czy w Holandii, czy w Tunezji, to wszędzie musiałem iść na bazar. Ale w takich krajach to mają inny styl niż u nas na Różycu, tam to dopiero trzeba się umiec targować, a nachalni tacy, za moją wnuczkę to chcieli mi dać kiedyś sto wielbłądów. Rozm. Barbara Kaczmarczyk, LR Czesław Soszyński, kupiec Żeby w życiu coś osiągnąć, to trzeba się napracować, bo inaczej człowiek się upodabnia do tych, co stoją pod blokiem i patrzą, żeby kogoś okraść, albo komuś przyłożyć. Zostałem kupcem i nie narzekam. Nigdy nie chciałem tego zmienić, bo stać mnie było na wiele i miałem zapewnioną stabilizację. Człowiek nie żyje 500 lat i powinien cieszyć się tym, co ma i tym, kim jest. Trzeba wykorzystywać każdą chwilę, żeby być szczęśliwym. Ja przez cały rok stałem na bazarze, także w lecie. Ale i urlopy się brało, wyjeżdżało się za granicę. Trochę świata poznałem. Dwa lata temu byłem w Tajlandii, bardzo mili ludzie, weseli. To jest zupełnie inna mentalność niż tu w Europie. Dużo zwiedzaliśmy, byliśmy na rzece Kwai, na moście, gdzie nagrywano film. A te ich świątynie aż kapią od złota. Klimat nie sprawiał mi problemu. Tajlandię wybraliśmy z folderu, Europę to już się znało. Ja nigdy nie jeździłem po towar za granicę i nigdy nie przywiozłem towaru na handel. Jak jechałem to tylko na zwiedzanie, na odprężenie, na wypoczynek. Bo jak już się na takie coś wyjeżdża, to trzeba się izolować od codziennego życia. A jechać gdzieś i gonić za czymś to nie wypoczynek. Dopiero jak się komuna skończyła, to można było sobie gdzieś dalej pojechać, a choćby na Majorkę. Jak człowiek jest młody, to go wszystko interesuje, ale teraz już jest inaczej. Jeżdżę na działkę. A wcześniej to miałem do zwiedzania całą Polskę. Zacząłem od Suwalszczyzny, przez Bieszczady, Krakowskie, Dolny Śląsk do Pomorza. Nie miałem zwyczaju planować, jechało się na „żywioł”. Jeździliśmy z miejsca na miejsce. Zawsze samochód miałem i tak jeździliśmy. W Europie to nie byłem we Francji i we Włoszech. Ale zwiedziłem Dominikanę, Tajlandię, Tunezję, Teneryfę, Egipt. Te podróże to było oderwanie od rzeczywistości. Nie wyjeżdżam częściej jak raz do roku. Na więcej nie byłoby mnie stać. Lubię czynny wypoczynek i ryzyko. Jak trochę adrenaliny jest we krwi, to człowiek czuje się lepiej. Skakałem na bandżi, jeździłem skuterem za balonem. Mam 75 lat i staram się jakoś trzymać. Rozm. Renata Fabiańska, LR Stefan Kłyszewski, kupiec Na bazarze bywało, że chodzili złodzieje i sprzedawali futra. Ale ja byłem bardzo ostrożny. Raz jeden przyniósł popielice. Otworzył walizkę, a ja pytam „ile?”. A on „tyle” – jedna czwarta wartości. Powiedziałem, że nie kupuję bo za tanio. Zapytałem o dowód a on ich z pięć wyjął. „Który pan chce?” zapytał. Powiedziałem „Dobrze, to ja kupię na jeden z tych dowodów. Można dzielnicowego wezwać?” – „Coś pan głupi?”. Zabrał tę walizkę i poszedł sobie. Tu był taki komendant, który raz do mnie przyszedł: „Panie Kłyszewski, tu tyle paserów, a pana nigdy nie można złapać”. Byłem bardzo ostrożny, nigdy nic nie kupiłem, jak czułem, że towar trefny. I dlatego jestem tu szanowany. Jak przyjdę na bazar to miło jest, bo mówią „To Rozm. LR ~100~ porządny człowiek”. I jak widać bez rodziców chowany. A syna na lekarza wykształciłem. Nie łatwo było. Trzeba było trzymać korepetytorów. Jeden rok się nie dostał, bo ja bazarnik byłem, a miał zamiłowanie na lekarza. Na politechnikę to by nie miał problemów, bo chrzestną była córka rektora. Ale na inżyniera on nie chciał, tylko na lekarza. No to jak pierwszy rok nie dostał się, to poszukałem tych, co byli na egzaminach i z tych czterech, pięciu przedmiotów uczyli go. A ja pieniądze miałem. A jak syn poszedł na egzamin to pięć piątek zrobił i musieli przyjąć. Taki grzeczny chłopak był. Po tych egzaminach to ja przyjęcie w Bristolu zrobiłem, wszyscy profesorowie byli. Nikt już nic nie miał do gadania. Musieli wziąć nawet takiego od bazarnika. Takie czasy były. Najpierw to syn miał iść na księdza, ale zakochał się w dziewczynie, a teraz żyją w separacji, pod jednym dachem. To była jedna z najpiękniejszych dziewcząt. A teraz zakochała się w kimś innym i tyle. Inni się żenią, ale ja… Ja żeniaczki nie lubiłem, ja lubiłem swobodę. O żeniaczce zawsze mówiłem, że to są kajdany. Żona była taka przywiązana, ale ja nie bardzo chętnie się żeniłem. A teraz sam gotuję, sam sprzątam, wszystko sam robię. A to trochę też z zawodu miłosnego. Na Żoliborzu taką manikiurzystkę miałem. Taka ładna dziewczyna była. Ja zacząłem z nią trochę chodzić, ale ona zaczęła ode mnie wyciągać pieniądze, a kierownik tego salonu jej kochankiem był. Później gosposia ją wydała. Ja jej nawet nie pocałowałem, a ona kręciła ze mną, wyciągała pieniądze, a tamtemu dawała. A taka gosposia przyszła do mnie „Panie Stefanie, oni u mnie odnajmują pokój, czemu Pan głupi taki, wydaje Pan pieniądze, a to jej kochanek jest”. I od tej pory trochę się zraziłem do kobiet. I takie moje życie-przeżycie było. „Agat”, sprzedawca męskich ubrań, kupiec KONKURS BRAKUJE ZDJĘĆ ZNANYCH LUDZI ODWIEDZAJĄCYCH BAZAR -Czy kupowały u pana jakieś słynne osoby? -Kiedyś…Zaraz. Kto był w PiS-ie premierem? To on kupił szalik. Akurat przechodził. To był, ten, Marcinkiewicz. Była nawet, ta, Rokity żona, jak ona się nazywa. -Nelly. -Ot, to! Pan Grzegorz, kupiec Nina Andrycz regularnie kupowała tu materiały i firanki, jeszcze dwa lata temu przyjeżdżała. Wojciech Młynarski kupował ryby. I wcale gdzieś tu blisko nie mieszkali – po prostu z sympatii. „Agat”, sprzedawca męskich ubrań, kupiec No kiedyś na bazarze byli wszyscy. I porządni i nieporządni, bo już nie powiem, że i złodziej i z dużej litery k. Wszyscy tu byli, i cinkciarze i ci co w lusterko grali. Tu byli wszyscy. Tu było wszystko. I kaprony, i nylony. ~101~ Rozm. LR Rozm. Patrycja Macierewicz, LR Andrzej Newelski, malarz, autor projektu „Warszawska Praga w malarstwie współczesnym” Bazar był miejscem bardzo żywym i wesołym, wielkim miejscem spotkań, jakich w Warszawie brakowało. Tam nabierano obycia. Wtedy ludzie byli większej kultury, nawet bandyci i złodzieje. Dzisiaj każdy jako przecinka używa słowa kurwa – kiedyś tak nie było. Ci, co wojnę przeżyli i tam mieszkali, to byli jeszcze prawdziwymi, porządnymi warszawiakami. Gerard, 44 lata, kupiec Myślę, że ci wszyscy ludzie żyli ze sobą w zgodzie, była między nimi duża więź, każdy znał każdego i w razie potrzeby sobie pomogli. Wie pani, nic nie jednoczy ludzi tak jak wspólny interes. Bazar to miejsce magiczne, które łączy pokolenia. Silne więzy istnieją tu od lat, przetrwawszy kryzysy, najtrudniejsze nasze okresy. I myślę, że dalej przetrwa. Pan Zdzierski, kupiec My tego bazaru będziemy bronić jak niepodległości. Moja zona broniła go nawet w latach dziewięćdziesiątych, jak pani Chodyna, po panu Włodarskim i całych zawirowaniach, groziła, że wpadnie ze swoimi ochroniarzami i zajmie biuro. Pamiętam, że żona na półce się położyła i spadła, bo chyba masywniejsza od tej półki była. Życzymy sobie, aby ten symbol Pragi nigdy nie przestał istnieć. Kupiec O „Różycu” nal;eżałoby powiedzieć tak jak Norwid o Mickiewiczu: „My wszyscy z niego” (Czarnecki-Babicki b.r.) Kim są owi wszyscy?... kupcami, przedsiębiorcami, ale i przestępcami, inni – miłośnikami historii, poszukiwaczami dawnej atmosfery, artystami… tymi, którzy ów dawny klimat tworzą, tymi, którzy czerpiąc z tego klimatu, tworzą coś nowego i tymi, którzy po prostu chcą dostrzec w nim żywe świadectwo przeszłości. Jak opowiada jeden z indagowanych bazarowych klientów: „Zachowanie targowiska jest kluczem do zachowania całej Warszawy. Gdzie ocalała dawna atmosfera? W zniszczonym w czasie wojny centrum? W innych zabudowanych blokami dzielnicach? Zresztą, bazar to nie tylko teren, ale też ludzie, którzy na nim pracują. Ilu w Warszawie jest warszawiaków? Wszyscy napływowi, kursujący między domem, pracą, kilkoma restauracjami i sklepami. Wszystko „warszawiacy”… „stolyca”, jak z koziej dupy trąba. Prawdziwa, stara Warszawa to Praga. Dziś obcy rzadko się tu zapuszczają, czegoś się boją, ale nie wiedzą czego, sami rozgłaszają, że tu jest niebezpiecznie i tak dalej. Od paru lat jest zainteresowanie dzielnicą… przyjeżdżają i starają się organizować różne przedsięwzięcia, otwierać lokale. Bardzo dobrze, tylko oni starają się budować Pragę nie w oparciu o prażan, a o to, jak im się wydaje, że Praga wyglądała. W zasięgu ręki są jeszcze ludzie tworzący ten zanikający świat, ale nie robi się nic, by im pomóc, by dać szansę na przetrwanie, nie handlarzy, bo ci sobie poradzą, ale właśnie atmosfery starej Warszawy. To jest walka z wiatrakami, z niechęcią, obłudą. A najgorsze jest to, że pan, pisząc kolejne pismo z całkiem sensownym i realnym projektem, wie, że nic z tego nie będzie. Że marnuje pan papier, tusz w drukarce… że w końcu przeczyta to jakiś marginalny urzędnik i nic z tego nie będzie. Ale z drugiej strony, mimo tego całego bezsensu, nie jest pan w stanie siedzieć z założonymi rękoma. Jakbym walczył tylko o swoje, to bym to w diabły rzucił, ale przecież walczy się też o innych kupców i o zachowanie tradycji, cząstki życia wielu pokoleń, którą ktoś swoją bezmyślnością, niezrozumieniem rozbja. Widzi pan, że wszystko wokół umiera, że pewnie nie uda się pani niczego uratować, ale przecież lepiej zginąć w walce niż czekać…”. ~102~ Rozm. „Grankar”, rzeczoznawca techniczny Jacek Kurczewski, Mariusz Cichowski, Krzysztof Wiliński, „Wielkie bazary warszawskie”, Wyd. Trio, Warszawa 2010, s. 236 i 124. Paweł Elsztein, dziennikarz, fotograf Ja się bazarem nigdy nie interesowałem. Nie rozumiem tej fascynacji. Wszyscy wspominają pyzy, a teraz jakby je zobaczyli w tych brudnych kubłach, owinięte brudnymi szmatami, to by nie chcieli ich jeść. Tam zawsze był brud, smród, ubóstwo. Przed wojną to mi mama zabraniała tam chodzić, bo by mnie pobili i okradli. Wtedy jak komuś rower zginął, to szło się na 15 komisariat na Jagiellońską i tam wysyłali zwiadowcę na bazar i on z tym rowerem wracał, bo po 15 minutach rower był już do kupienia na bazarze. Ten bazar przed wojną nazywano Starym Bazarem. Dopiero jak wróciłem z wojennej tułaczki dowiedziałem się, że nadano mi imię Różyckiego. I to jest w ogóle wielkie nieporozumienie z tym Różyckim, proszę sprawdzić w prasie z tamtego okresu. Przed wojną Różycki się bazaru nawet nie przyznawał, bo jak szanowany przedsiębiorca mógłby się przyznawać do takiego miejsca, miał jakichś żydowskich zarządców, którzy znali się na handlu i tyle. Marek Przybilik, dziennikarz Bazar Różyckiego to kandydat do likwidacji. Powiedzmy sobie szczerze: ani korzyści nam nie przynosi, ani powodów do chwały. Rozsada brudu fizycznego i moralnej zgnilizny, rozwija niezdrowe zainteresowanie mamoną. Stał już wystarczająco długo i trzeba ten wrzód na zdrowym ciele miasta przeciąć. Praga to, co prawda, prawo – a nie lewobrzeżna stolica, ale i tam porządek być musi. Na miejscu bazaru dom handlowy trzeba postawić, oszklony, wielopiętrowy, reprezentacyjny i estetyczny. Trzeba iść z duchem czasu (Przybilik 2009: 130). Sergiusz Grudkowski, malarz Ja się bazarem zawsze interesowałem. Mam krzesełko, na którym, siedząc, maluję. Mam je od 1952 r. Przyjechał do Polski z Budapesztu malarz, też akwarelista. Łaziliśmy razem po całej Warszawie. Ofiarował mi to krzesełko. Złamała się kiedyś jedna noga, więc musiałem ją wymienić. Ono zaczęło się psuć. Łatki szykowali mi znajomi rymarze. Jest tu na przykład łatka wycięta ze starego siodła. Bez tego krzesełka nie ruszałem się w żaden plener. Miałem je w Północnej Afryce, w Indiach. Z nim zawsze chodziłem i zwiedzałem. Na nim też siadałem między straganami. Na Różyckim byłem z tym krzesełkiem ostatni raz jakieś dziesięć lat temu. Patrzyłem na bazar jak na teatr. Nigdy nic nie sprzedałem. Któregoś dnia rozstawiłem się od strony Brzeskiej. Tam stały babcie, które skubały kury. Kury skubią – jaka to wspaniała rzecz, pióra lecą, wszędzie, we włosy, w uszy, w ubrania. Dyskretnie wyjmowałem krzesełko i szkicownik. Szkicowałem. Jedna taka, co sprzedawała grzybki, mówi do mnie: „Panie malarzu. Pan zobaczy. Tam idzie ta flądra, która cały czas majtki moczy. Jakie ona ma krzywe nogi!”„Flądra” miała na imię Lusia. W latach pięćdziesiątych miała stoisko z plecionymi koszykami z łozy. Okazało się, że rzeczywiście miała kłopoty z moczem. Nie mogła przetrzymać moczu. A na bazarze funkcjonował weterynarz. Nazywał się Lolo Bławatek. Był weterynarzem w wojsku, przy koniach. Jak nie leczył psów, to prowadzili do niego ludzi. Leczył na poczekaniu. Trzeba było za budkę zajść, kotarę zasłaniali, zdejmowali ubranie, a felczer rysował rysunki na ciele. Lolo miał wąsik i brylantyną smarowane włosy przyklepywane na dwie strony. O Lusi krążyła plotka, że była „namiętną” klientką z ulicy Stalowej, która co tydzień miała kłopoty z moczem. Mówili, że sikała strumieniem czterostronnym. Lekarz szczególnie zabraniał skoków męskich z kaflowego pieca na tapczan zielony ukochanej Lusi. Poszła do weterynarza i powiada, że ma kłopoty. On zaczął ją badać i wyciąga guzik z rodnych miejsc. No więc kłopot. A ona mówi: to guzik mojego męża albo sąsiada, nie wiadomo. Ten lekarz specjalista pod koniec roku przed Bożym Narodzeniem robił podobno ~103~ Rozm. Leszek Nurzyński, LR Rozm. Katarzyna Michałowska, LR kolekcję guzików, które wyjmował. Nawet w gabinecie lekarskim w gablocie urządził wystawę z ekstrawaganckich miłości. Pan Jerzy (ur.1932), Opowieści Prażan, mieszkaniec Pragi Krępuję się mówić, bo to jest nie do wiary! Otóż, jeden facet miał na bazarze skrzynię, dwa i pół metra długa, z metr szeroką, obitą blachą. On tę skrzynię na zimę gdzieś wywoził, bo za zimno widocznie gadowi było. On czasami mówił: „No to pokrzycz tam!”. To krzyczało się: „Do krokodyla! Do krokodyla!”. I on. Jak zebrało się przy tej skrzyni z dziesięć osób, to otwierał ją i wołał: „No rusz się!”. Para buchała i krokodyl gębę rozdziawiał. Nieduży był. Taki krokodylek! On go widocznie nabył w ZOO. Wołał: „No pokaż się!”. Dawał mu coś do jedzenia i krokodyl pokazywał gębę, rozdziawiał ją i ten właściciel wsadzał mu wtedy specjalny kijek i krokodyl nie mógł tej gęby zamknąć. A on mówił: „No patrzcie jakie zęby ma”. Potem zamykał skrzynię i koniec. AHMMWPOMW Likwidacja bazaru Różyckiego; 1998; rys. S. Grudkowski; źródło materiały własne autora Pani Irena, kupiec Wie pani co? Jedno z najpiękniejszych zdjęć, jakie zrobiłam, to zdjęcie właśnie na bazarze Różyckiego. Jak jest alejka – przejście, to poszczególne boksy łączą się daszkami, żeby nie padało na głowy. Ale są też przejścia, w których pomiędzy budami nie ma zadaszenia. Kiedyś idę, a była odwilż. Proszę sobie wyobrazić, że na takiej prostej linii – lekko sfalowanej, bo to było stare drewno – utworzyły się sople. Ale nie pojedyncze, ale koronka. Coś niesamowitego. To było urokliwe. Następnego dnia, jak przyszłam, już nic nie było. Bo w życiu, tak to jest, że wszystko to chwila, że wszystko znika. ~104~ Rozm. Izabela Smoleńska, LR FILM, FRAGMENT 25 Sekwencja: 350 lat warszawskiej Pragi, Notacja 1998/017, widok na Bazar Różyckiego, wypowiedź handlarki z Bazaru, sceny z życia Bazaru, opowieści o Pradze i o Bazarze Źródło: kronikarp.pl Informacje dodatkowe na stronie 110 ~105~ KONIEC ~106~ Informacje dodatkowe Sylwester Kozera, muzyk Ostatni raz grałem „na blokach” – podwórkach w dziewięćdziesiątym chyba siódmym roku. Potem niebezpiecznie się zrobiło i nie było już po co. Młodzież sobie żarty robiła. Nastało takie rozwydrzenie, wie pan, „róbta co chceta”. Podchodził taki jeden z drugim, zaczepiał, a ja im mówiłem: - Ty, gówniarzu, odejdź, bo jak ci splunę w oko! Jeszcze Kolumb Ameryki nie odkrył, ty kmiotku, a my w Warszawie country graliśmy! A tutaj tej wiochy swojej się wstydzisz? A amerykańską to chwalisz? Co to jest? – Przed drugą wojną światową ludzie poszli grać na ulicę kiedy w latach dwudziestych nastał kryzys. Trzeba było z czegoś żyć. Wtedy doszło nawet do tego, że na bramach wisiały napisy „Psom i muzykantom wstęp wzbroniony”. Co prawda cieć czasami wpuszczał. Ja znam to z opowieści od Jaworskiego, który prowadził Orkiestrę z Chmielnej. Były grupy, które się spotykały w Ogrodzie Saskim i tam się umawiały: - My idziemy na Mokotów, a wy na Pragę – Żeby sobie nie wchodzić w paradę. Później była okupacja. To już pan wie nawet z „Zakazanych piosenek”, że nawet muzycy z filharmonii grali na ulicy. Niektórzy z nich wtedy byli bardzo wykształceni. Jak pan posłucha Chmielnej, to słychać, że to były głosy szkolone. Słychać to. I ci ludzie grali zawodowo. Ja ich znałem. Kompozytorzy dawali im nutki jakiegoś przeboju, oni się uczyli, szli na ulicę i grali. Po wojnie też takie grupy istniały. W roku ’59, jak moja matka jeszcze żyła, kiedy podeszła Orkiestra z Chmielnej pod blok, to grała w dużym składzie, w dwanaście osób nawet… i ludzie tego słuchali. Moja matka to z czwartego piętra szła i dawała im pieniądze osobiście, nie rzucała z okna, bo to nie wypadało. Później, w latach ’90, też nie było co robić, nie miałem pracy, zmontowaliśmy grupę, chodziliśmy „na bloki” i tam to dopiero były zabawy. Jak się szło na Wolumen, jak ustawiliśmy wzmacniaczyk w niedzielę o 10 rano, jak zagraliśmy, okna się otwierały, biało się robiło, karteczki leciały z okien, a to „niech panowie to zagrają”, a to „panowie tamto”, zamówienia szły przez mikrofon. „Od tego pana z czwartego piętra, dla tej sąsiadki z ósmego”, „żebyś ty wiedziała jak mi się chce”, takie numery się robiło. To była zabawa. A później, jak się poszło na Orlik w dziewięćdziesiątym szóstym, to wyludnione miasto, nie było już nikogo, pusto, słońce świeci, my gramy, a tam żywej duszy. A repertuar nasz był szeroki, grało się nowe utwory. A później to już był rok ’97 i nie było co grać, bo już było niebezpiecznie. ~107~ Rozm. Maciej Łopuszyński, czerwiec 2012 r. Informacje dodatkowe Sylwester Kozera, muzyk Byłem ze trzy miesiące temu w szkole na Żoliborzu, gdzie odbywało się spotkanie i rozmowa na temat folkloru. Przecież folklor warszawski to był kocioł różnych słów, i żydowskich, i rosyjskich. I te słowa się mieszały. W tej chwili, w języku też używane są zwroty angielskie, francuskie, jest czasem nawet używana chińszczyzna z Bazaru. I ten folklor cały czas żyje. Dopóki Warszawa będzie istniała, to będzie folklor. To wszystko się cały czas rozwija. Folklor warszawski nie zakończył się na Grzesiuku. Nowe pokolenie będzie znowu ten folklor przetwarzało na swój sposób. Mogą być inne bloki, mogą być inne samochody, mogą być inne zabawy, mogą być inne trendy, ale to cały czas będzie folklor, miejski folklor. Przecież w tej chwili np. ci, co pracują w biurach mają swój żargon, bankowcy mają swój, itd. Czasami jak się spotkają takie grupy to się nie rozumieją nawzajem. Młodzież na przykład to poszła już na takie skróty, że czasami ciężko zrozumieć, o czym oni mówią. ~108~ Rozm. Maciej Łopuszyński, czerwiec 2012 r. Informacje dodatkowe Sasza Mar, dziennikarz Duże brawa dostał ślusarz, który wyważył drzwi do biura spółdzielni kupców Bazaru Różyckiego. We wtorek walne zgromadzenie jej członków odwołało radę nadzorczą. Wczoraj nowe władze przeglądały w biurze zarządu dokumenty spółdzielni. Jednak najpierw trzeba było sforsować zamki i kraty. – Proszę, jak mu ciężko oderwać się od dojnej krowy – mówią o byłym prezesie spółdzielni handlarki z bazaru, które razem z członkami nowego zarządu czekają na otwarcie drzwi do biura. Czas mija, prezes nie przychodzi. Od wtorku, kiedy kupcy wybrali nowe władze biuro na Różyckim jest zamknięte. Nowy zarząd obraduje w „Barrakudzie” – bazarowym barze sąsiadującym z siedzibą zarządu. (…). Zbliża się godz. 11. W barze nerwowa atmosfera. Do 11 Krzysztof Włodarski, były prezes spółdzielni, dostał ultimatum. Odda klucze albo zamki w drzwiach będą wyłamane. – Wszystko jest zgodne z prawem. Wysłaliśmy dwa telegramy do byłego prezesa. Bez echa. O przystąpieniu do komisyjnego otwarcia biura powiadomiliśmy policję. Mam nadzieję, że przyjdą – denerwuje się Jolanta Chodyna, nowy prezes spółdzielni (…). Jest już 11.15, pojawiają się policjanci. Ślusarz z włączoną piłą podchodzi do zamków. Kiedy drzwi ustępują słychać brawa. Do zdobycia została już tylko krata na schodach (…). ~109~ LR „Nerwowo w Barrakudzie”., , Życie Warszawy 17.09.98 Informacje dodatkowe PS. POSTBAZAROWICZE ZAKŁADKA ZOBACZ WIĘCEJ Aldona: lat 38, dwoje dzieci, rozwiedziona. \Kasia: lat 21, bezdzietna, w stałym związku od pół roku. Matylda: lat 48, troje dzieci, niezamężna. Kamil: lat 29, kawaler Aldona przerwała studia na drugim roku. Nie musiała dalej się uczyć. Nie chciała. Mąż, pracownik firmy konsultingowej, mógł samodzielnie utrzymać rodzinę. Była wtedy w czwartym miesiącu ciąży. Kasia marzy o tym, by zdać na studia. Wybrała prawo. Nie chce pracować tak jak jej matka i babka. Facetów traktuje instrumentalnie. Pozostaje w stałym związku od pół roku. Ale wciąż szuka. Narzeczony o nic nie pyta. Matylda zawsze chciała mieć dużo dzieci. Pięcioro. Zresztą cyfra pięć zawsze przynosiła jej szczęście. Piątego października urodziła swoje pierwsze dziecko. Piątego czerwca wyjechała po raz pierwszy za granicę. Piątego lutego poznała Romana – miłość swojego życia. Kamil nie przepada za kobietami. Nie chce zakładać rodziny. Pragnie spotkać faceta w swoim typie. Najlepiej niewysokiego bruneta, ale wygląd nie ma znaczenia. Najważniejsze by był to domator. Który lubi zwierzęta. Kamil ma dwa koty, żółwia i zeberkę. Rozm. Aldona Serdiukow, LR Aldona Aldona była prawdziwą pięknością. Wciąż jest. Jak sama przyznaje, w dalszym ciągu ma dość duże powodzenie u mężczyzn. Pracuje w dużym, popularnym wśród młodzieży sklepie odzieżowym w Carrefourze. Niestety, przychodzą tam głównie licealiści i studenci. Od siedemnastego roku życia pracowała na Bazarze Różyckiego. Trzynaście lat na jednym stoisku. Suknie komunijne i ślubne. Razem z matką i ciotką. Dzień w dzień przez prawie piętnaście lat. Sama się dziwi, że wytrzymała tak długo. W swoje trzydzieste urodziny przyszła jak co dzień do pracy. Czterdziestoletni mężczyzna wybierał sukienkę komunijną dla swojej córki. Rok później byli już po ślubie. Przerwała pracę. Matka się cieszyła, że córka nie musi już harować. Zdała na studia. Marketing i zarządzanie. Mąż ją motywował. Prywatnie zdała. Po dwóch latach przerwała naukę. Matka przyniosła jej pieniądze na skrobankę. Uzbierane z sukienek ślubnych i komunijnych. Aldona urodziła. Córkę Martę. Martusię. Matka obraziła się na nią. Powiedziała, że przekreśla swoją przyszłość. Mężowi obiecała, że wróci na studia. Tylko odchowa córkę. Przez rok siedziała w domu. Nie chciała wracać do szkoły. Odwlekała moment pójścia na uczelnię. Traf chciał – zaszła w następną ciążę. Ucieszyła się. Mąż nie. Jednak i to dziecko urodziła. Drugą córkę. Magdę. Magdusię. Mąż wyprowadził się z domu. Rok później wzięli rozwód. Aldona nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała wrócić do pracy. Marzyła o tym, by mieć dom, rodzinę. Chciała gotować obiady. Mąż miał do niej pretensję, że zrezygnowała z zawodowych marzeń. Pakując się wykrzyczał, że jest kobietą bez ambicji. Po trzech latach milczenia skontaktowała się z matką. Wróciła na bazar. Matka powiedziała, że nie ma dla niej pracy. Więc wróciła do domu. Ugotowała obiad. Pozmywała. Następnego dnia zadzwonił telefon. To była ciotka. Ta sama, z którą pracowała na jednym stoisku na bazarze. Sukienki ślubne i komunijne. Ciotka dała jej namiar na pracę. W Carrefourze. Aldona pracuje tam już rok. Rozm. Aldona Serdiukow, LR ~110~ Katarzyna Kasia nie lubi swojego imienia. Katarzyna, co to za imię – wciąż powtarza. Woli, kiedy koleżanki i koledzy ze stoiska zwracają się do niej Kasiu. Pracuje w sklepie obuwniczym w Carrefourze. Od dwóch lat. Kasia nigdy nie chciała pracować tak jak jej matka. Albo babcia. Bazar Różyckiego. Wiedziała, to nie dla niej. Matka też wiedziała. Babka nic nie mówiła. Odkąd pamięta, marzyła o tym, by iść na studia. Prawo. W domu potrzebne były jednak pieniądze. Pomagała trochę na bazarze. Ale sprzedawanie guzików i nici nie sprawiało jej przyjemności. Pasmanteria. Nuda. Chciała czegoś więcej. Kto nie chce? – pyta. Dwa lata temu spotykała się z jednym facetem. Przez miesiąc. Miły był. Zaradny. Załatwił jej pracę na stoisku z butami w Carrefourze. Zawsze to lepsze niż Bazar. Lepsza pensja, a i ludzie jacyś tacy porządniejsi. Kasia jest wysoką, tlenioną blondynką. Ma zielone oczy. Wierzy, że tak samo jak udało jej się zdobyć pracę w sklepie z butami, tak samo uda jej się zdać na studia. Po znajomości. Carrefour, jak sama przyznaje, to dużo odpowiedniejsze miejsce niż Różyc. To tu przychodzą mężczyźni w jej typie. Liczy, że znajomości zawarte w tym miejscu pomogą jej jakoś odciąć się od aktualnego życia. Wie, że żaden z tych mężczyzn, który miałby ewentualnie jej pomóc, nie będzie traktował jej poważnie. Więc chce jedynie wsparcia. Usłyszała od koleżanki modne ostatnio słowo „sponsoring”. Pytam się, czy zna angielski. Nie zna. Ale chciałaby się nauczyć. Wie, że gdyby zdała na studia, miałaby szanse poznać jakiś język obcy. Może być angielski. Kasia ma chłopaka. Chłopca z którym spotyka się już od pół roku. Już... Nie zakłada jednak, że to ten „na całe życie”. Wyciąga wnioski z życia swojej matki. Ojciec odszedł do innej, matka została sama. Musiała zarobić na nią i na jej brata. Nienawidzi bazaru, ale dobrze, że był. Gdyby nie praca matki na stoisku z pasmanterią, nie mieliby z czego żyć. Kasia jednak wie, czym pachnie życie na bazarze. Jest przekonana, że to nie dla niej. Nie tacy klienci, nie te produkty. Po za tym Kasia ma cel. Studia wyższe. Czy chce być prawnikiem? Nie. Raczej nie. Ale papier się przyda. Prawo to modny kierunek. Daje znajomości i kontakty. A i mężczyźni inni niż na bazarze. Gdyby spotkała porządnego chłopaka na studiach, byłaby bardzo szczęśliwa. Czy jest nieszczęśliwa teraz? Nie, jest w porządku. Ale chłopak mechanik to nie to samo co chłopak prawnik. Co dla Kasi jest najważniejsze? Co by chciała robić w przyszłości? Jeszcze nie wie. Ale grunt to wykształcenie. Na decyzje ma jeszcze czas. Wciąż szuka. I w sensie zawodowym i osobistym. Pytam się Kasi, czy wie, że egzaminy na prawo są bardzo trudne. Jest to jeden z najmodniejszych dziś kierunków. Odpowiada, że wie. Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Pytam więc, jak przygotowuje się do egzaminów? Mówi, że w ogóle się nie przygotowuje. Wczoraj buty kupował u niej jeden polityk. Drugi raz w tym miesiącu. Moment kiedy zostanie studentką, to tylko kwestia czasu. Jak mantrę wciąż powtarza: bez wykształcenia człowiek dzisiaj nic nie znaczy. Rozm. Aldona Serdiukow, LR Matylda Matylda sprząta w Carrefourze. Między innymi. Przede wszystkim sprząta w kilku domach w Międzylesiu. Ma dobry dojazd. Jeden autobus z Targowej. Mieszka vis a vis bazaru. Dwadzieścia pięć lat tam pracowała. Ale już nie pracuje. Bo tam nie ma pracy. Tam nie ma już nic. W Carrefourze zaczęła pracować rok temu. Dwie rodziny w Międzylesiu podziękowały jej za pomoc. Straciła sporą część dochodu. Zaczęła szukać pracy. Wciąż sprzątała u trzech rodzin trzy razy w tygodniu. To jednak było mało. W jaki sposób trafiła do supermarketu? Koleżanka ją wciągnęła. Nie może się to jednak równać z pracą w domu u ludzi. Tam może odpocząć. Robi sobie przerwy kiedy chce, ma dostęp do lodówki, soków. Często panie, u których sprząta, odstępują jej swoje ubrania. Takie których już nie Rozm. Aldona Serdiukow, LR ~111~ noszą. Czasami dostanie buty. Jakiś kosmetyk, ale to rzadko. W każdym razie u rodziny jest lepiej. W sklepie i płacą gorzej, i traktują człowieka źle. Matylda ma trzech synów. Dwadzieścia osiem, dwadzieścia cztery, dwadzieścia. Każdego z nich ma z innym mężczyzną. Nigdy nie wyszła za mąż. Nikt mi nie zaproponował – przyznaje ze śmiechem. Szkoda, dodaje po chwili. Smutnieje. Może chłopcy byliby inni. Z najmłodszego, Krzysia, jest najbardziej dumna. Pozostali... lepiej nie mówić. Krzyś jest najbardziej odpowiedzialny z całej trójki. Rozpromienia się, kiedy to mówi. Trudno powiedzieć, po kim to ma. I znów jest smutna. Z wyglądu jest bardzo podobny do ojca, dodaje. Roman – najbardziej przystojny z jej mężczyzn. Po dwóch nieudanych związkach wreszcie myślała, że trafiła na porządnego mężczyznę. Byli razem osiem lat. Na bazarze, jak to na bazarze. Pracowała tam na różnych stoiskach. Gdzie była praca, tam szła do pomocy. Ale było coraz ciężej. I wreszcie zrezygnowała, bo i pensja żadna i zdrowie już nie to. Nikt jej nie zatrzymywał, nikt nie powiedział, że szkoda, że odchodzi. Cieszy się, że tak się stało. Sprzątanie dużo bardziej jej odpowiada. Bo co ona może po podstawówce. Do obsługi odkurzacza wyższych studiów nie potrzeba. To sprząta. Matylda ma marzenie. To głupie marzenie, ale wciąż o tym myśli. Chciałaby iść do Carrefoura na zakupy. Z dużymi pieniędzmi. Do samych najdroższych sklepów. Zapiera się jednak, że nigdy tam nie pójdzie. Nigdy, dopóki pracuje, dopóki tam sprząta. Kiedyś poszła do Carrefoura. Chciała kupić spódnicę. Weszła do sklepu, takiego modnego, z ogromną witryną i tłumem kupujących. Dziewczyna, do której podeszła poprosić o inny rozmiar ubrania, które sobie wybrała, zapytała ją, gdzie zgubiła mopa. Matylda wyszła i nigdy już tam nie wróciła. To znaczy wróciła po to, by posprzątać. Ale nigdy po to, by coś kupić. Kamil Kamil miał szesnaście lat, gdy stwierdził, że jest homoseksualistą. Dość późno, jak sam przyznaje. Jak do tej pory miał dwa poważne związki w swoim życiu. Ale nic z tego nie wyszło. W pracy nikt nie wie, że Kamil woli mężczyzn. Kamil woli o tym nie mówić. Bo większość jego kolegów woli jednak kobiety. Niestety. Kamil pracuje w kawiarence w Carrefourze. Podaje kawę, herbatę, czasami piwo. Piwo jednak rzadko, bo większość ludzi przyjeżdża samochodem na zakupy. Więc nikt tu specjalnie nie zamawia alkoholu. Bardzo chciałby pracować gdzieś w centrum. Najlepiej w jakiejś modnej knajpie. Najlepiej w „Utopii”. Napiwki na pewno wyższe, a i towarzystwo lepsze. Bardzo ciekawi go, jak to może być w takiej „Utopii”. W zeszłym tygodniu był, ale bramkarz go nie wpuścił. To zresztą dobrze, bo następnego dnia szedł na dziesiątą do pracy. Już jadąc do „Utopii”, martwił się, że zabaluje i nie wstanie na drugi dzień do pracy. Na szczęście, jak sam przyznaje, nie został wpuszczony. Kamil przez pięć lat pracował w budce z jedzeniem na Bazarze Różyckiego. I to były najgorsze lata jego życia. Tłuszcz, smród i wszystko bez smaku. Nigdy tam niczego nie zjadł. Robił sobie kanapki do pracy. Przez pięć lat. Codziennie. Wreszcie jeden z jego partnerów, ten drugi, o którym wcześniej wspominał, pomógł mu dostać pracę w Carrefourze. Tydzień później rozstali się, ale dobrze, że chociaż z tego związku praca jakaś jest. Kamil cały czas myśli jednak o tym, żeby zmienić pracę. Chciałby pracować tam, gdzie coś się dzieje. A w Carrefourze to tylko matki z dziećmi albo pary przychodzą. On już ma prawie trzydzieści lat i czas pomyśleć o sobie. Nie chce być już dłużej samotny. Bo to żadne życie jest. Z Bazaru odchodził bez żalu. Z nikim się nie przyjaźnił, u nikogo nie bywał. Różyc. Kamil obiecał sobie, że nigdy już tam nie wróci. A pracował tam dzięki rodzinie... Wujek, który handlował na bazarze, załatwił mu pracę w barze z frytkami. Do siebie nie chciał go wziąć. Nie wiado- ~112~ Rozm. Aldona Serdiukow, LR mo od kogo, ale dowiedział się, że Kamil jest homoseksualistą. Matka jednak zdołała ubłagać wuja, aby ten załatwił mu pracę. I tak skończył w baraku, podając hot-dogi, hamburgery i zapiekanki. Koszmar trwał pięć lat. Wszystko skończyło się gdy Kamila pobito, a „małą gastronomię”, w której pracował, przyozdobiono napisami: pedał, ciota, męska kurwa. Wtedy przestał przychodzić do pracy. Pół roku później, dzięki ówczesnemu narzeczonemu, pracował już w Carrefourze. Kamil wie, że to dopiero początek dobrej passy w jego życiu. Ma cel. Najpierw zmieni pracę. Przeniesie się z Carrefoura na Pradze do jakiegoś eleganckiego lokalu w centrum miasta. Najlepiej Nowy Świat, Chmielna albo Starówka. Potem zmieni mieszkanie. Wyniesie się z ulicy Dąbrowszczaków na Żoliborz albo Mokotów. I w ten sposób odetnie się od korzeni, od swojej klasy. Na pracę w „Utopii” za bardzo nie liczy. Wystarczy mu, jeśli dostanie kartę klubową. Kamil uważa się za nie do końca spełnionego, lecz szczęśliwego człowieka. Skończył technikum gastronomiczne. Mówi, że najbardziej cieszy go to, że może pracować w zawodzie. Blisko kuchni. Spełnieniem jego marzeń zawodowych byłaby własna knajpa. Aldona Serdiukow Warszawiacy podświadomie boją się zalewu wielkich domów handlowych. Wynika to m.in. z badań przeprowadzonych przez TNS OBOP na zlecenie „Gazety Wyborczej”. Na pytanie: „Czy pana (i) zdaniem Warszawa potrzebuje kolejnych wielkich centrów handlowych?” aż 87 proc. mówi: nie! Tylko 12 proc. respondentów odpowiada twierdząco, pozostali nie mają zdania. Paradoksalnie, gdyby nie Carrefour na skrzyżowaniu ulic Radzymińskiej i Targowej, wiele osób pracujących wcześniej na Bazarze Różyckiego nie miałoby dziś pracy. Paradoksalnie, bo w dużej mierze to właśnie centrum handlowe przyczyniło się do spadku sprzedaży produktów na bazarze i w rezultacie do masowych zwolnień oraz zamknięcia wielu stoisk. Szacuje się, że w przeciągu ostatnich dwóch lat około 20% handlarzy musiało z bazaru odejść. Ponad połowa osób z tej grupy dostała zatrudnienie we francuskim koncernie Carrefour. Tekst: Aleksandra Walasek OJRO na Bazarze LR W miejscu, gdzie wyrósł kiedyś Jarmark Europa, odbudowaliśmy Stadion Narodowy. Kupieckie Domy Towarowe pod Pałacem Kultury, pod lewobrzeżnym pomnikiem socjalizmu zastąpiliśmy Strefą Kibica. Zamknęliśmy pewien etap naszej społecznej mentalności, która odbijała się w historii. Brzeg prawy – stał się symbolem kapitalizmu. I tak jak ugościliśmy Euro 2012 u siebie, tak wchłonęliśmy nową Europę. A Bazar Różyckiego, skansen miejskiego folkloru, bijący jeszcze tętnem dawnej Warszawy, dzielnie stanął do gry o europejskiego kibica. Miejsce, w którym można znaleźć wszystko. Z okazji Euro – większość stoisk przystrojona jest w asortyment w niezwyciężonych, biało-czerwonych barwach. Od rozmiarów niemowlęcych, po koszulki XL. Przekrój wyposażenia kibica rozciąga się od koszulek reprezentacji polskiej, rosyjskiej, po lisie kity w czeskich barwach. Najlepszy polski napastnik, Robert Lewandowski, sprzedał się. Pozostała tylko ostatnia koszulka Błaszczykowskiego. Sprzedawcy, spowiednicy, terapeuci. Dyskutują o meczach i wierzą w ~113~ „naszych”. Bo takiej drużyny jak teraz, nigdy mieć nie będziemy. Wynik meczu Polska – Czechy obstawiają na 4:0. Ostatnim razem mówili, że będzie remis i „wygraliśmy” remis.. W razie niepowodzenia – czekają koszulki z napisami „nic się nie stało”. Palikotka, maskotka Bazaru na Euro – manekin o nieokreślonej płci. Nosi imię po pewnym liberalnym polityku, by odzwierciedlać dwuznaczność świata. Wygląda dziwnie, ale jak mówi pan Marylka, właścicielka stoiska gdzie stoi Palikotka, „świat jest dziwny”. Zdjęcia do „OJRO na Bazarze” Autor zdjęć: Krystian Buczek “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ZBIORCZO DO WSZYSTKICH ZDJĘĆ PONIŻEJa ~114~ “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ~115~ “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ~116~ “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ~117~ “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ~118~ “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ~119~ “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ~120~ “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora “OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora ~121~ Zdjęcia z projektowanych rewitalizacji Bazaru Różyckiego ~122~ ~123~
Similar documents
Untitled - Bazar
po sklepach, najwięcej na Bazar Różyckiego. Kupcy zaopatrywali się u nas w torby i papier pakowy. Pracował u nas Stefan Bremm, który przed wojną występował w radiu. Jak wracał z obchodu często mówi...
More informationUntitled - Bazar
gaci. Bazar była jak wóda – wciągał, kurwa. A propos wódy. Na flaszkach tośmy za gnoja nieźle zarabiali. Zbieraliśmy, zbieraliśmy i na melinę. Tam pani Krysia z Helą dawały po 15 groszy, a zimą to ...
More information