pobierz - Nowy Czas
Transcription
pobierz - Nowy Czas
London July – august 2013 7-8 (193-194) Free issn 1752-0339 Pawilon przy Serpentine Gallery Piękny Smak lata Brytyjczycy zaczynają już narzekać, że za Gorąco, że trudno SPać Bez klimatyzacji, że oGródki w PodmiejSkich domach koSztują ich więcej w oPłatach za wodę, że Plony Będą liche czy też, że Pomidory w SklePach Są dojrzałe a nie Półzielone. ja nie narzekam… czas na wyspie »3 „Nowy Czas” poszukiwany Znowu o mnie napisali! – Ale chyba źle? – pyta zdumiony przyjaciel. – Dobrze czy źle – Maltańczyk podnosi głos, jest najwyraźniej wzburzony – ważne, że piszą. PISZĄ, więc JESTEM. A im więcej PISZĄ, tym bardziej JESTEM! A im bardziej JESTEM, tym bardziej JESTEM! reporTaŻ »6-7 iT’s A BOy! Powoli Paddington pustoszeje. Kelnerzy w szpitalnej kawiarni odetchną. Może nawet uda się naprawić internet. A Terry Hutt wróci do domu, by opowiedzieć przyjaciołom, jak na jego oczach rozgrywała się historia. To była prawdziwa epopeja. Pierwszy odcinek rozpoczął się już na początku lipca. Akcja była wtedy mało dynamiczna, za to liczba aktorów – imponująca. nasze dziedzicTwo »8-9 czas na rozmowĘ »14 KULTUra »18-19 »21-22 Dziki • BuCh • Andrzej Busza The POk – poeta Connection Likus dwujęzyczny – Przybyłem na Wyspy, by mieszkać w and heroism jednej ze stolic muzyki... JednoosoboMoje środowisko, które wychowało wa firma Buch International Promoof countess ters zorganizowała około 200 się poza krajem zna Polskę tylko koncertów i imprez w Wielkiej Bryta- z drugiej ręki…Pozostaje nam więc Anna Pia nii, Irlandii oraz Holandii, z czego 90 ciasny światek emigracyjny, w którym się dusimy, i Anglia, gdzie tak naproc. przypadło na Londyn. Właśnie prawdę nie zapuściliśmy korzeni. minęło już 10 lat działalności Bucha. Mycielska 2| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas ” listy@nowyczas.co.uk 12 £30 £60 Drogi Czytelniku, wesprzyj jeDyne na Wyspach polskie niezależne pismo! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie) Prenumeratę Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądź zamówienia też w krajach Uniiwypełnić Europejskiej. Abyformularz dokonać Aby dokonosć należy i odesłać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go naorder na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania. Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD. 63 Kings Grove London SE15 2NA 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Anna maria Mickiewicz, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. Szanowna redakcjo, postanowiliśmy upublicznić nasz apel, ponieważ na oficjalny list, który wystosowaliśmy 8 lipca br. do prezesa POSk-u p. Joanny Młudzińskiej i prezesa POSklubu p. Andrzeja Makulskiego do tej pory nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Jako członkowie komisji rewizyjnej POSklubu uważamy, że w rozliczeniu rocznym (Income and Expenditure Account for the Year Ending 2012) jest wiele nieścisłości i nie zgadzamy się na jego przyjęcie. Ponadto ostatnie Walne Zebranie POSklubu miało dużo niedociągnięć i powinno być anulowane, dlatego że fakty, które Zarząd, prezes Makulski oraz p. Drogosz przedstawili nam na zebraniu komisji rewizyjnej są nie do zaakceptowania przez komisję rewizyjną. Na przykład Wersja III na temat dancingów była uzupełniana 2-3 razy – to jest preparowanie dokumentów! komisja rewizyjna uznała, że tylko ten jeden punkt (a jest ich ponad 20) nie pozwala nam udzielić absolutorium za rok 2012. Tylko jedna osoba, p. Janusz Muraszko – członek poprzedniej i teraźniejszej komisji rewizyjnej – był za udzieleniem absolutorium. Dlaczego? Jako księgowy powinien łatwiej dostrzec nieprawidłowości. Powracając do ostatniego Walnego Zebrania POSklubu 30.06.2013 komisja rewizyjna uważa, że wszelkie obowiązujące kanony zostały złamane pod każdym względem. Prezes POSk-u zażądała spotkania z komisją rewizyjną POSklubu w sobotę, na dzień przed Walnym Zebraniem. Tym żądaniem byliśmy zaskoczeni. Na spotkanie, oprócz pani prezes przybył sekretarz p. Andrzej Zakrzewski, ze strony komisji rewizyjnej POSklubu: Zygmunt Grzyb, Sylwia kosiec, Stanisław Grudzień. Na spotkaniu dano nam do zrozumienia, żebyśmy uważali, bo to, co przedstawiamy, to są poważne zarzuty i dlatego lepiej podpisać absolutorium – czego nie uczyniliśmy. Zostało ono przyjęte głosami z sali – członków POSklubu, którzy nie mają wglądu do szczegółowych rozliczeń. Dlaczego przedstawiciele POSk-u, POSklubu i p. J. Muraszko są przekonani, że wszystko jest w najlepszym porządku? Jeżeli jest tak dobrze, to prosimy o wytłumaczenie, dlaczego POSklub ma takie długi – 55 tys. funtów!!! To są długi prezesa Makulskiego & Co). Obecny prezes, Andrzej Makulski, pracujący „społecznie” przez przeszło 13 lat (można powiedzieć żelazny lokator klubu!) przejmując POSklub zastał nadwyżkę finansową w wysokości ok. 80 tys. funtów (13 lat temu!!!) i klub w bardzo dobrym stanie. Dlaczego w czasie tych 13 lat jego prezesury doprowadzono do takiego zadłużenia i co się stało z nadwyżką wypracowaną przez poprzedniego prezesa? Panie Makulski, czy Pan naprawdę nie widzi, jak Pan zniszczył naszą Dużo ludzi nie wie, co robić z Czasem. Czas nie ma z ludźmi tego kłopotu. wspólną perełkę POSklub, który w tej chwili jest w opłakanym stanie. Widać gołym okiem, co się dzieje! Żadnych remontów czy ulepszeń nie dokonano przez ostatnie 13 lat. Bar prawie rozpada się, kasy fiskalne w barze i bufecie nie działają od ponad 13 lat! Jak można było doprowadzić do takiego stanu? Długi, które są, trzeba spłacić, i POSklub powróci do normalnego funkcjonowania. Ale by to się stało, potrzeba dobrej woli Zarządu, a nie udawania, że „wszystko gra” – jak napisał redaktor Grzegorz Małkiewicz w swoim artykule w ostatnim numerze „Nowego Czasu”. Z poważaniem, Z. GrZYB prezes komisji rewizyjnej POSklubu S. kOSIEC – zastępca S. GruDZIEN I. kuCZkOWSkA członkowiekomisji rewizyjnej POSklubu Dear Editor In response to your reader’s letter from Mrs Henryka Wozniczka, as Chairman of the Polish Heritage Society, I would like to point out some gross inaccuracies in this lady’s letter published in your June issue 1. The Polish Heritage Society renovated and repainted the front façade of Ognisko Polskie except for the balcony and the pillars shown on the photograph. The schedule of works provided to the Executive Committee makes this quite clear as does all the correspondence in regard to this area. The Polish Heritage Society have made it clear from the outset that they cannot be held responsible for the work of a different contractor not employed by Polish Heritage Society. 2. The contractor who undertook the painting of the balcony and the pillars was commissioned separately by Mrs Barbara kaczmarowska Hamilton and his invoice for the works will be in the ‘Invoices Paid Book’ at Ognisko Polskie. He must provide a warranty for his work. 3. The episode of rain washing off paint from the building stems entirely from the area of the balcony which was painted on the same day as the event referred to. The paint had not dried, so when torrential rain fell in the evening such paint was washed away causing damage to some guests clothes. An investigation by The Polish Heritage Society showed that the paint colour was not that as used by the Polish Heritage Society on the rest of the building. 4. The investigation also revealed that the scaffolders were asked to remove their scaffolding and protective sheeting by a female Committee Member, without permission or instructions from the Polish Heritage Society on the day before the said Thursday event. 5. The Polish Heritage Society had instructed its contractors to remove the scaffolding and sheeting on the Friday after the event. Had the scaffolding and sheeting remained in place as planned guests would not have had their clothing damaged. Magdalena Samozwaniec 6. In regard to Mrs Wozniczka’s calculations as to the agreement between the Polish Heritage Society and Ognisko Polskie Club, this was an agreement where the wording was unanimously agreed by the entire Committee over a period of two committee meetings and voted on 12th November 2012 to be accepted at a duly called Committee meeting. I do not know where Mrs Wozniczka has her calculation of £100 per session. The fee for the room is £30 and reduced by 20% for members. Such fee is paid on a regular basis by Polish organisations such as Polish Your Polish or Polish Professionals. 7. Our committee meetings usually last 90 minutes and would take place on a Monday at 10.30 till 12.noon which would work out £37.50 and since the Executive Committee, which members elected, were happy to accept this unanimously then I cannot see the problem. We do not have a meeting in August or December and on that basis her calculations would come to £7,425. 8. To date the room has not been used but as Polish Heritage Society has a signed agreement with Ognisko Polskie Club, I can see no problem with future use of the meeting room once a month for one and a half hours and do not see this as being an issue for members to discuss. 9. Finally, Mrs Wozniczka refers to an article by Mr Malevski regarding ‘profits and discredited Executive Members. May I remind Mrs Wozniczka and indeed Mr Malevski that we are still waiting for evidence to prove the scandal of uncorrobated allegations made by yourselves and 50 other members when they signed the EGM motion of 14th April 2013 and of the 97 other members out of a total of 425 members who voted without seeing a shred of evidence to support the motion. Mrs Wozniczka repeats published mispresentations of a ‘brutal battle for the building worth £20mln’, and indeed there are those who want to get their hands on the building, but it is not the Polish Heritage Society. Perhaps Mrs Wozniczka knows who these people are? It is now time that she and Nowy Czas published the evidence for these accusations against PHS rather than just printing gossip. How much longer must we wait? Finally let us remind readers that under British Law one is ‘innocent until proven guilty’. Yours faithfully Dr MArEk STELLA-SAWICkI, MBE Chairman Szanowna redakcjo, Gratuluję czerwcowego wydania „Nowego Czasu”. Jak wynika z relacji świadków, gazeta znikała w niektórych punkach dystrybucji niemalże błyskawicznie. Co spowodowało takie wielkie zainteresowanie gazetą, że pewne osoby wynosiły wszystkie egzemplarze? Chyba nie mój list? A może jednak tak, skoro otrzymałam pocztą elektroniczną list od prezesa |3 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 czas na wyspie NOwy Czas POszUKIwaNy ONDON June 2013 6 (192) FREE SN 1752-0339 Rys. Andrzej Krauze Wykradają? No Nie! Mylicie się drodzy czytelNicy! Nic z tego. FałszyWie iNterpretujecie iNteNcje tych Wielkich ludzi. Nie chodziło o żadNą kradzież, chodziło o to, aby Wziąć jak NajWięcej egzeMplarzy (Wszak jest za darMo, czy Nie?!) i osobiście rozdaWać przyjaciołoM i zNajoMyM z autograFeM… Polish Heritage Society (UK) Limited! Co prawda list adresowany jest do pana Grzegorza Małkiewicza, redaktora naczelnego „Nowego Czasu”, ale dotyczy mojej osoby, a właściwie tego, co napisałam! Zawsze myślałam, że przesłanie takiego listu leży w gestii redaktora, który prosi o ustosunkowanie się do zarzutów, ale widocznie PHS preferuje mniej konwencjonalne sposoby działania, które nota bene też o czymś świadczą! Pozwolę sobie więc odpowiedzieć: 1. Dopiero 15 czerwca 2013, a więc kiedy został opublikowany list PHS skierowany do wydawcy tygodnika „Cooltura” (nr 482, str. 34) czytelnicy dowiadują się, że PHS odnowiło fasadę Ogniska Polskiego, ale nie balkon! Nie przypominam sobie, aby PHS zamieszczało wcześniej jakiekolwiek sprostowanie dotyczące tej sprawy. Przesłałam więc zdjęcie do Redakcji przedstawiające tzw. pilaster, nie kolumnę, czyli element dekoracyjny będący integralną częścią fasady budynku. Jak okazuje się obecnie, tego też PHS nie odnowił! 2. Swoją kalkulację £100 oparłam na znajomości cen rynkowych wynajmu w Londynie pomieszczeń, które są wynajmowane nie na godziny tylko na tzw. bloki czasowe. Cena £30 jest dla mnie wielkim zaskoczeniem i prawdopodobnie nie tylko dla mnie. Nasuwa się kolejne pytanie, ile O statni numer „Nowego Czasu” stał się – za sprawą notatki o duszeniu w Ognisku Polskim, no i może jeszcze kilku innych… – pewnego rodzaju hitem wśród londyńskiej Polonii. Znajoma z pewnego polskiego sklepu, z filuternym uśmiechem powiedziała, że rozdrapano u niej w ciągu dwóch dni około 200 egzemplarzy „Nowego Czasu”. Na te słowa jeden z klientów w kolejce zwrócił jej uwagę na artykuł o Ognisku. Sensacyjna informacja o tym, że Kawaler Maltański herbu Lubicz, MBE, wraz ze swym giermkiem, kawalerem Orderu św. Jerzego z Gwiazdą uprowadzili sporo egzemplarzy „Nowego Czasu” (między innymi z hallu POSK-u, gdzie zaobserwowano akcję Kawalera Maltańskiego) rozeszła się w środowiskach emigracyjnych i podnieciła tym bardziej ciekawość ludzką. Starsze panie, mające więcej wolnego czasu, przybiegały do POSK-u pytając, czy nie ma jeszcze jakiegoś egzemplarza i co tam było, że „oni” wykradają numery! Wykradają? No nie! Mylicie się Drodzy Czytelnicy! Nic z tego. Fałszywie interpretujecie intencje tych wielkich ludzi. Nie chodziło o żadną kradzież, chodziło o to, aby wziąć jak najwięcej egzemplarzy (wszak jest za darmo, czy nie?!) i osobiście rozdawać przyjaciołom i znajomym z autografem. – O, popatrz, znowu o mnie napisali! – Ale chyba źle? – pyta zdumiony przyjaciel. – Dobrze czy źle – Maltańczyk podnosi głos, jest najwyraźniej wzburzony – ważne, że piszą. PISZĄ, więc JESTEM. A im więcej PISZĄ, tym bardziej JESTEM! A im bardziej JESTEM, tym bardziej JESTEM! Na tym niewzruszonym, iście kartezjańskim pewniku ontologicznym postanowił oprzeć swą tożsamość Kawaler Maltański, MBE i jego wierny Sancho Pansa, kawaler Orderu św. Jerzego z Gwiazdą. JESTEM WAŻNY! Po pierwsze JESTEM, po drugie WAŻNY. I to jest najważniejsze! Psycholog amerykański Nathaniel Branden około 30 lat temu raz jeszcze zdefiniował podstawowe po- lat temu była ustalona? Czy ktoś pomyślał, ile kosztuje przygotowanie takiego pomieszczenia obecnie: ogrzanie, oświetlenie, posprzątanie itp? Czy aby nie przekracza kosztu wynajmu? Tym bardziej że to nie „pokoik”, lecz salonik połączony z biblioteką Ogniska i aneksem kuchennym, (około 50 m2) i nie „na jedną godzinę”, tylko na półtorej godziny – jak wynika z listu samych zainteresowanych. „Dość kłamstw” – taki tytuł ma artykuł, w którym znalazłem powyższe określenia (Cooltura, nr 481, str. 37). Co za paradoks! Mam tylko nadzieję, że obecny zarząd Ogniska dokona koniecznych zmian dotyczących cen wynajmu pomieszczeń w tym prestiżowym budynku. 3. W moim liście, który ukazał się w poprzednim wydaniu „Nowego Czasu” i owszem, przytaczam zakończenie świetnego artykułu „Pieczeń z Ogniska”, autorstwa – nie jak pisze prezes PHS p. Mirka Malevskiego – lecz red. Grzegorza Małkiewicza! I jest to wyraźnie napisane! Korzystając z okazji – jako członkowi Ogniska leży mi na sercu utrzymanie tego miejsca dla nas i kolejnych pokoleń Polaków na Wyspach – dziękuję p. Kelseyowi za list, w którym wyjaśnia zaistniałą sytuację (str. 4). Z poważaniem HeNRyKa WOZNICZKa trzeby człowieka, jako różne w istocie rzeczy motory jego motywacji. Jedną z nich jest potrzeba znaczenia. Jeden z dystrybutorów „Nowego Czasu”, rzeczony Kawaler Maltański MBE, ma ją rozwiniętą w stopniu, który dla nas, zwykłych ludzi jest po prostu nieosiągalny. Jeśli idzie ona w parze z równie dojrzałą potrzebą posiadania (w tej celuje bardziej giermek, kawaler Orderu św. Jerzego z Gwiazdą – najwyższego odznaczenia papieskiego przyznawanego osobom świeckim), daje często fenomenalne rezultaty, zwłaszcza materialne. Francuzi nazywają takich ludzi „wielka gęba” (la grande gueule). Dynamiczni i pełni niewiarygodnego tupetu potrafią wcisnąć się wszędzie i narzucić wszystkim. Biskupowi, ambasadorowi, premierowi i królowej. Występują jako biznesmeni, będąc notorycznymi bankrutami, podają się za polityków, mając z polityką tyle wspólnego, ile mówi znane przysłowie: „okazja czyni… polityka!”. Twierdzą, że są filantropami, bo strzygą naiwnych ze stanu ich posiadania gdzie tylko się da. Nie mamy, niestety, własnego językowego odpowiednika francuskiej „wielkiej gęby”, ale mamy za to w narodzie naszym znacznie więcej przedstawicieli tego wspaniałego gatunku. Nie brak ci nam „kawalerów maltańskich MBE”, „kawalerów Orderu św. Jerzego z Gwiazdą”, „członków fundacji”, „powierników stowarzyszeń wyższej użyteczności”, „rad nadzorczych”, „zasłużonych członków”, „znanych i szanowanych działaczy społecznych”, „błyskotliwych biznesmenów” oraz, szczególnie – „autorytetów” wszelkiej maści. W Polsce zaludniają salony okrągłostołowego establishmentu. To owe sławne Miry i Zdzichy, Olki i Jolki, spece od stowarzyszeń i fundacji – zawsze „bez granic”. W Londynie ci dzielni społecznicy kręcą się w salonach co zamożniejszej starszej emigracji, często w towarzystwie „czarnej sukienki” w charakterze przyzwoitki. Ciekawe, czy i kiedy zamożniejsi Polacy w na Wyspach Brytyjskich wyzwolą się spod uroku takich ludzi i przestaną im zapisywać spadki i sypać grosz na pomniki, tablice, fundacje, kółka filantropijne, stowarzyszenia pomocowe, misje, cyfryzacje i inne szczytne cele… Roztrop Namysłowicz Czy gdzieś jeszcze w okolicach Exhibition Road w Londynie można wynająć taki „pokoik” za 30 funtów na godzinę? (Na zdjęciu niewidoczna jest biblioteka, która jest integralną częścią saloniku w Ognisku Polskim) 4| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas czas na wyspie OgniSkO Letter to Dziennik Polski Setting the record straight As Chairman of Ognisko Polskie, I feel I have to respond to the defamatory adver tisement concerning our Club, taken out by a group of just eight people. Let one thing be perfectly clear. Ognisko Polskie is here to stay. Under an excellent, professionally experienced club management and with new restaurant (Jan Woroniecki’s renovation programme is now well under way!), Ognisko members and their guests will have a venue for the next seventy years and more, they can be truly proud of. On Friday, 19 July, the Ognisko Club chairman Nicholas Kelsey OBE TD – endorsing fully the views of members – wrote to the Dziennik Polski (page 4), setting the record straight about the sad and woefully misleading actions of exmembers Dr Marek Stella-Sawicki, his wife Mrs Teresa Stella-Sawicki, and a dwindling band of so called sympathisers who placed a defamatory advert for the second time. The chairman, Nicholas Kelsey in his letter, in a direct riposte to the Sawicki’s astonishingly misleading and selfdestructive missive of Friday 12 July (also in the Dziennik Polski and then sent to harass Ognisko members as a mailer), goes so far as to condemn this action as: ”defamatory”, ”distasteful”, containing ”many serious inaccuracies” and ”scurrillous”. All in strong but polite and measured language. Herewith is the Ognisko Chariman’s letter in full. It is self-explanatory. We would like to put the record straight... 18th July 2013 Normally I would not reply to such a distasteful communication but the plethora of facts and events as repor ted in this adver tisement contain too many serious inaccuracies, misleading s tatements and deliberate omissions to ignore. The signatories of this scurrilous piece (now notably fewer in number than for their first ‘public statement’) certainly do not have the best interests of our Club at heart. They include four persons who were suspended from the Executive Committee by an over whelming majority at the Special General Meeting held in April. The actions which provoked this suspension were then examined by the Club’s Judicial Committee, as laid down in the Club Aims and Rules. However, these suspended members, including Dr and Mrs Stella Sawicki and Mr Korzeniowski, chose to ignore the ruling of the Special General Meeting. Instead of waiting for the Judicial Committee’s findings, they proceeded to do everything in their power to disrupt the work of the Executive Committee. They have tried their best to hinder the strenuous efforts being made by members of the Club to put the Ognisko Polskie back on a sound financial footing. It is also sad that they chose to involve the suspended Club Chairman, Mr Kulczycki, who is extremely ill at this moment. Eventually their actions became such, that in the bona fide opinion of the Executive Committee, they acted against the best interests of the Club and were expelled. They have the right of appeal, if they choose to exercise it. I could answer all the points set out in the letter but I would prefer not to give this affair more oxygen. I will mention just two facts. On the 20th June, many of the suspended members and other signatories of the firs t ‘Public Statement’ turned up at a meeting which they were not entitled to attend. They crowded into our small office in a very intimidating manner and the ‘slight scuffle’, as they repor t it, resulted in our Honorary Secretar y having to visit his GP. The matter is now in the hands of the Police. Secondly, on 24th June, a letter purportedly written by Mr Kulczycki, was sent to the well-known polish restaurateur, Jan Woroniecki, chosen by an over whelming vote of Club members to r un our restaurant, warning him not to sign up to any deal with the ‘current representatives’ of the Club. This was the deal that would help the Club secure its future! What are their motives? Clearly they have nothing to do with the best interests of the Club and its members! I believe that any further public airing of deeds and misdeeds is not in the best interests of the Club. However, I can report the Judicial Committee continues to examine many issues concerning these persons. The current Executive Committee believe that it is most important to respect wishes of the Club Members. It will present itself at the AGM in November and the members can then make up their own minds as to who they choose to represent the Club On a much more positive note, I can report that despite the bullying and intimidating tactics of the expelled members, the refurbishment of the Club, funded by Jan Woroniecki, is under way. People are working tirelessly so that when the Club reopens in September, members can look for ward to Ognisko Polskie being once more an eminent, uniq ue and active social centre of Polish Culture. It will be a Club that we can all be proud of. The refurbishment of Ognisko’s restaurant is well under way Nicholas Kelsey OBE TD Chairman, OGNISKO POLSKIE, The Polish Hearth Obchody 70. rocznicy śmierci gen. Władysława Sikorskiego w Londynie Z okazji 70. rocznicy pogrzebu gen. Władysława Sikorskiego, premiera rządu na uchodźstwie oraz naczelnego wodza Sił Zbrojnych została odprawiona msza św. w Katedrze Westminster, której przewodzili abp Szczepan Wesoły, bp Józef Guzdek, biskup polowy WP, ks. Stefan Wylężek, rektor Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii oraz ks. płk SG Zbigniew Kępa, rzecznik ordynariatu polowego. Gen. Sikorski zginął w katastrofie lotniczej w Gibraltarze, wracając z inspekcji wojsk na Środkowym Wschodzie 4 lipca 1943 roku. Po katastrofie trumna z ciałem generała została przewieziona do katedry w Gibraltarze, a następnie, na pokładzie polskiego niszczyciela „Orkan”, przetransportowana do Wielkiej Brytanii. 11 lipca trumna została wystawiona na widok publiczny w pałacyku Prezydium Rady Ministrów RP. Po trzech dniach, 14 lipca, trumnę z ciałem generała przewieziono do Katedry Westministerskiej, gdzie następnego dnia odprawiona została msza żałobna, w której uczestniczyło wielu najwyższych rangą dostojników cywilnych i wojskowych państw alianckich (m.in. Winston Churchill), a także następca Sikorskiego na stanowisku premiera rządu polskiego Stanisław Mikołajczyk. Gen. Sikorski został pochowany na cmentarzu polskich lotników w Newark. Pięćdziesiąt lat później, 17 września 1993 roku trumna ze szczątkami gen. Sikorskiego spoczęła na Wawelu. W wygłoszonej homilii bp Józef Guzdek powiedział, że to właśnie gen. Sikorski prowadził rozmowy z przedstawicielami największych potęg tamtego czasu i domagał się dla Polski i polskiego narodu należnego szacunku i poszanowania jego praw. W Katedzrze Westminster obecni byli ambasador Wiktor Sobków oraz pracownicy ambasady polskiej w Londynie, która zorganizowała uroczystości. Do Londynu przybyli także Jan Ciechanowski, kierownik Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz Andrzej Kunert, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Kazimierz Ujazdowski z Prawa i Sprawiedliwości. Zabrakło przedstawiciela rządu. (aw) Przemawia Ambasador RP w Wielkiej Brytanii, Witold Sobków |5 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 czas na wyspie P re z yd ent o ds ł o n a p i e r w s z a Grzegorz Małkiewicz B iografie, a tym bardziej biografie polityczne nie są najmocniejszą stroną polskiego rynku wydawniczego. Do tej pory, kilka lat po katastrofie smoleńskiej, nie pojawiła się rzetelna biografia śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a wydawałoby się, że w tym przypadku zapotrzebowanie jest duże. Nie mówiąc o potrzebie skonfrontowania się z nieprawdami, jakie media produkowały na temat prezydenta Kaczyńskiego do momentu katastrofy. Tym bardziej dziwne, że ta powszechna konfabulacja została ujawniona zaraz po katastrofie. Okazało się, że nawet materiał zdjęciowy był specyficznie dobierany, żeby prezydenta przedstawić w niekorzystnym świetle, nie mówiąc już o zdjęciach historycznych, tak kadrowanych, by Lech Kaczyński nie był na nich widoczny. Taki historyczny retusz, którego prekursorem był Stalin, a ofiarą towarzysz Trocki, którego wymazano ze wszystkich zdjęć po tym, jak popadł w niełaskę. Historia lubi się powtarzać. Książka Lech Kaczyński. Biografia polityczna 1949-2005 pod redakcją Sławomira Cenckiewicza jest kompleksowym (prawie 1000 str. pierwszego tomu, do czasu prezydentury) wypełnieniem luki na rynku wydawniczym. W normalnych warunkach mielibyśmy już co najmniej kilka opracowań. Książka jest też zapisem polskiej transformacji ustrojowej, bo wbrew narzuconej opinii, Lech Kaczyński uczestniczył nieprzerwanie w najważniejszych jej etapach. O kulisach tego gigantycznego przedsięwzięcia wydawniczego polski Londyn mógł się dowiedzieć z pierwszej ręki, czyli od redaktora wydania i autora pięciu rozdziałów Sławomira Cenckiewicza, historyka doświadczonego, mającego na swoim koncie biografie Lecha Wałęsy i Anny Walentynowicz. Autora kłopotliwego dla establishmentu, niezwykle jednak rzetelnego, któremu nie sposób – jak przyznał jeden z wydawców – postawić jakiekolwiek konkretne zarzuty. Cenckiewicz przyjechał do Londynu na zaproszenie klubu dyskusyjnego PogLond (Polska Grupa Londyn), który powstał na bazie cieszących się poularnością wcześniejszych spotkań. Książki Sławomira Cenckiewicza budzą w kraju duże kontrowersje. Podobnie została przyjęta biografia Lecha Kaczyńskiego. Żeby krytykom sprawę ułatwić, Cenckiewicz otwierając spotkanie przyznał, że książka powstała na „obstalunek” (termin posła Niesiołowskiego) prezesa Kaczyńskiego, który po lekturze biografii Anny Walentynowicz zadzwonił do autora i poprosił o spotkanie. Przedstawił swoją propozycję, ale Sławomir Cenckiewicz odmówił podjęcia się tego wyzwania. W końcu uległ, po namowach wspólnych znajomych. – Podstawowym problemem – relacjonował historyk – było niebezpieczeństwo stworzenia pozycji hagiograficznej w odpowiedzi na „przemysł pogardy” Cenckiewicz znalazł rozwiązanie w stworzeniu pracy zespołowej. Zaprosił do współpracy specjalistów: Adama Chmieleckiego – politologa, dziennikarza i publicystę, Janusza Kowalskiego – prawnika, publicystę, radnego, i Annę Karolinę Piekarską – historyka. Taki skład dawał gwarancję obiektywizmu i eksperckiej analizy dokonań polityczno-systemowych Lecha Kaczyńskiego. Chodziło głównie o zmiany, jakich dokonał w zarządzaniu Warszawą i Najwyższą Izbą Kontroli. Do oceny tych ważnych etapów kariery Lecha Kaczyńskiego warsztat historyka nie wystarcza. Dzięki tak dobranemu zespołowi książka tym bardziej nabrała charakteru naukowego, z wyczerpującymi przypisami i fachowymi analizami dokonań bohatera biografii. Również dlatego książka jest tak obszerna. Cenckiewicz przystępując do pisania biografii politycznej Lecha Kaczyńskiego postrzegał karierę prezydenta niejednorodnie. Niezależnie od kreowanego przez media negatywnego wizerunku, widział słabe strony w karierze jednego z najbardziej obecnych na scenie polityków w okresie przemian ustrojowych. Do tych najważniejszych należał udział w układaniu się z komunistami w Magdalence, wstrzymanie ekshumacji w Jedwabnem i kompromisowe wycofanie się z obchodów rocznicy mordu na Wołyniu. Ale ta krytyczna, wstępna ocena, uległa złagodzeniu w trakcie analizowania materiału. Magdalenka była kompromisem, ale też wywołała niesmak z powodu nagłej fraternizacji elit solidarnościowych z komunistami. Podobnie reagowali Władysław Frasyniuk i Tadeusz Mazowiecki, ale praktyczne wnioski z zaistniałej sytuacji wyciągnął Lech Kaczyński, tym samym po raz pierwszy narażając się na ostracyzm nowej, okrągłostołowej elity politycznej. Działając już w tandemie z bratem uważał, że po przegranych wyborach przez komunistów należy uszanować wolę wyborców i wynegocjować znacznie więcej. I tu pojawia się pierwsza korekta krytycznej oceny udziału Lecha Kaczyńskiego w układzie okrągłostołowym. Lech Kaczyński nie zrywa wprawdzie podpisanego układu, ale wespół z bratem dąży do korzystniejszego dla strony solidarnościowej rozwiązania. Kaczyńscy wspierani przez Wałęsę zawierają sojusz z satelitami komunistów i proponują Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera. W przywoływanym artykule Adama Michnika Wasz prezydent, nasz premier chodziło o innego kandydata – Bronisława Geremka, który lansował tezę, że podpisane układy nadal obowiązują. To był początek rozejścia się środowisk opozycyjnych i początek kampanii przeciwko Kaczyńskim, która swoje apogeum osiągnęła w trakcie prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Sławomir Cenckiewicz dostrzega po raz pierwszy w działaniach Lecha Kaczyńskiego elementy racjonalnej gry politycznej, gry małych, ale konsekwentnych kroków, które mają przyspieszyć rzeczywiste odzyskanie niepodległości i ostateczne zerwanie z komunizmem. – Był dużej klasy graczem politycznym, polskim makiawelistą. Postrzegał świat polityki jako walkę, ścieranie się grup różnych interesów, a skoro tak, to by odzyskać państwo, trzeba postępować z głową, małymi krokami. I stąd ten jego pragmatyzm. Ten rys racjonalisty będzie widoczny w całej politycznej karierze Lecha Kaczyńskiego. I będzie budził kontrowersje wśród bardziej radykalnie nastawionego elektoratu i polityków. W sposób jaskrawy uwidocznił się już w czasie prezydentury, w 65. rocznicę ludobójstwa na Wołyniu. Sławomir Cenckiewicz, chociaż dostrzega logikę postępowania prezydenta, przyznaje, że Lech Kaczyński niepotrzebnie obiecał patronat O KuLisach gigantycznegO przedsięwzięcia wydawniczegO pOLsKi LOndyn mógł się dOwiedzieć z pierwszej ręKi, czyLi Od redaKtOra wydania i autOra pięciu rOzdziałów sławOmira cencKiewicza, Który przyjechał dO LOndynu na zaprOszenie KLuBu dysKusyjnegO pogLond. w obchodach rocznicy, z którego musiał się wycofać, chcąc pozyskać Ukrainę w roli sojusznika. Trzeźwy racjonalizm widoczny jest także w tak zwanej polityce historycznej, często błędnie postrzeganej. Lech Kaczyński doprowadzając do otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego upamiętnił tragedię stolicy, bo jest to sprawa fundamentalna dla tożsamości narodowej, ale jako polityk decyzji o wybuchu Powstania prawdopodobnie by nie podjął. – Był politykiem małych kroków prowadzących do wielkiej sprawy, i tak należy jego wkład w najnowższą historię postrzegać – podkreślał Sławomir Cenckiewicz nawiązując do kolejnych etapów kariery politycznej Lecha Kaczyńskiego. Historyk zaznaczył również, że bohater jego książki w praktyce pragmatyczny, w sercu był niezłomny i nieprzejednany. Tę niezłomność, chociaż w wymiarze politycznym mało skuteczną, potrafił docenić u innych. Taki wymiar miało odznaczenie Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy. Bo to te nazwiska, w znaczeniu symbolicznym, tworzą legendę pierwszej Solidarności. W kontekście polskiej polityki takie gesty nabierają ogromnego znaczenia. To sprawa tożsamości w czasach daleko idącej relatywizacji i nawet antypolonizmu propagowanego przez władzę. W tej sytuacji Cenckiewicza nie dziwią antypolskie filmy w rodzaju niemieckiego serialu Nasze matki, nasi ojcowie. Producenci powołują się na ustalenia polskich badaczy. To my uprawiamy antypolonizm w Polsce – podkreśla Cenckiewicz. I na takie badania zawsze znajdują się fundusze – dodaje. – Kołem zamachowym postrzegania Polski jesteśmy my sami. Nieufnym uczestnikom spotkania podaje przykłady: prezes IPN Łukasz Kamiński zaprasza na oficlaną konferencję Jana Grossa, chociaż jego prace należą raczej do stronniczej publicystyki, a nie do rzetelnych opracowań historycznych. Z sali pada przykład wejścia na Uniwersytet Wrocławski policyjnej grupy antyterrorystycznejś w trakcie spotkania z Zygmuntem Baumanem, obecnie emerytowanym profesorem uniwersytetu w Leeds, w latach 40. uczestnikiem walki klasowej w szeregach Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jednocześnie MSZ zaopatrza polskie placówki w publikację, z której może wynikać, że Polacy kontynuowali Holocaust po zakończeniu II wojny. – Prowadząc taką politykę – podkreśla Cenckiewicz – nie powinniśmy się dziwić, że Polska jest źle postrzegana na Zachodzie. A jednak trudno w to wszystko uwierzyć, szczególnie w antypolonizm przybierający formy instytucjonalne. Do tych pesymistycznych uwag dochodzi jeszcze równie smutna refleksja na temat emigracji niepodległościowej. – Dla Państwa Polskiego emigracyjny rząd, wysiłek zbrojny polskiego żołnierza na Zachodzie podczas II wojny, ośrodki życia społeczno-kulturalnego nie mają żadnego znaczenia. I nie sposób tutaj nie zauważyć, że bardziej – sądząc po agenturalnym zaangażowaniu – ośrodki te ceniła sobie władza komunistyczna. Ten temat wzbudził duże poruszenie i kolejne pytania coraz dalej odchodziły od tematu spotkania, czyli promocji książki, którą warto przeczytać. Wywraca bowiem niejedną „prawdę” utrwaloną w świadomości społecznej. Na przykład to, że za próbę „dzikiej” lustracji odpowiada rząd Olszewskiego. Mało kto dzisiaj pamięta, że do zlustrowania elity politycznej rząd Olszewskiego został zobligowany ustawą sejmową. Sławomir Cenckiewicz, Adam Chmielecki, Janusz Kowalski, Anna Karolina Piekarska: Lech Kaczyński. Biografia polityczna 1949-2005 Zysk i S-ka, 2013, ISBN 978-83-7785-229-3 6| lipiec - sierpień 2013 | nowy czas reportaż It’s A boy! To była prawdziwa epopeja. Pierwszy odcinek rozpoczął się już na początku lipca. Akcja była wtedy mało dynamiczna, za to liczba aktorów – od Brytyjczyków, przez turystów ze wszystkich zakątków świata aż po armię dziennikarzy – imponująca. Problem w tym, że głównemu bohaterowi wcale nie śpieszyło się z wkroczeniem na scenę. jest spać dwie godziny, a potem dwie godziny czuwać – tłumaczy z powagą. to siĘ ma we krwi Adam Dąbrowski Determinacja? Tego Terry’emu Huttowi odmówić nie można. – Czekam tu od samego początku! Nie mam zamiaru przepuścić ani chwili – zarzeka się. Widać, że jest przygotowany: od stóp do głów ubrany w strój ozdobiony brytyjskimi flagami. W rękach: plastikowe Union Jacks. W oczach: absolutna determinacja. W głowie: gotowa strategia. Strategia, którą Terry zaleca wszystkim tu obecnym. – Radzę wszystkim wokół, by dobrze rozplanowali sobie czekanie. Najlepiej Takich jak Terry jest tu wielu. Nie mogło zabraknąć Helen, która określa się jako „gigantyczna fanka monarchii”. – Mam około dziesięć tysięcy pamiątek związanych z dworem. Mój dom jest trochę jak muzeum. Mam lalki, portrety Diany, rzeczy związane z Karolem i Camillą, a nawet z królową Wiktorią! – wylicza z dumą. Inny członek tego nieformalnego fanklubu utrzymuje, że przez tydzień spał na ławce pod szpitalem. – Dlaczego tu wszyscy jesteśmy? To kwestia miejsca, gdzie się urodziliśmy. Musisz to mieć we krwi. W takich momentach czujesz coś niesamowitego. Polacy mają takie chwile, mamy i my. Moment przyjścia na świat królewskiego potomka z pewnością do takich chwil należy – opowiada Matt. Czy aby na pewno? Inna moja rozmówczyni przyznaje, że Brytyjczycy nie zawsze reagowali na takie okazje z podobnym entuzjazmem. – To zaczęło się chyba w czasach księżnej Diany. Ona była zupełnie inna. Kate bardzo ją przypomina. Widzieliśmy ją kiedyś, gdy odwiedziła Nottingham. Była taka naturalna i łagodna. Bardzo przypominała Dianę – mówi kobieta, która od tygodnia koczuje w namiocie rozstawionym pod szpitalem. Trudno się z nią jednak zgodzić. Narodziny królewskiego potomka zawsze wywoływały w tym kraju ogromne emocje. Jednak to, jak one były pokazywane, zmieniało się wraz z inwazją medialną Mimo całego poświęcenia żaden z moich rozmówców nie widział na własne oczy tej wielkiej chwili, gdy limuzyna z księżną Kate przybyła do szpitala. To dlatego, że stało się to nad ranem, a w dodatku księżna weszła tylnymi drzwiami. Mimo to moi rozmówcy są zgodni: tej nocy coś wisiało w powietrzu. – Poczuliśmy, że coś się dzieje około jedenastej. Zmieniła się atmosfera. Policjanci nagle zaczęli się uwijać. Wszystko było inaczej niż poprzedniej nocy – mówi kolejna z grupy kobiet, które parę ostatnich nocy spędziły w namiocie. Niektórzy, jak się okazuje, odebrali też sygnały... nadprzyrodzone. – Usłyszałem grzmot i wiedziałem już, że to uśmiech bogów. Momentalnie nabrałem przekonania, że księżna jest już w szpitalu i zaraz zacznie rodzić. Po prostu wiedziałem to na sto procent i się sprawdziło! – zarzeka się kolejny z gapiów. I nie próbuje nawet skrywać entuzjazmu. – Jestem podekscytowany, w ciągłym ruchu, jak pralka! Księżna urodziła, a dziecko jest zdrowe, tak samo jak mama! – mówi już po tym, jak Buckingham Palace oficjalnie podaje wiadomość o narodzinach królewskiego potomka. wersja turystyczna Epopeja przyciąga też turystów. – To ważna postać dla Brytyjczyków, ale też Przez długi czas fotorePortarzy i dziennikarze Pozostawali w trybie energooszczĘdnym. w jednej sekundzie rozstawione drabiny zaPełniły siĘ, by PstryknĄĆ z nich to jedno jedyne zdjĘcie |7 nowy czas | lipiec - sierpień 2013 reportaż dla nas. Mówimy o przyszłym królu Wielkiej Brytanii. On będzie się liczyć na scenie międzynarodowej. Mieszkamy w hotelu niedaleko, więc gdy tylko dotarły do nas wiadomości, że księżna jest już w szpitalu, musieliśmy przyjechać! – mówi Hiszpanka Nuria. – Kochamy Kate. To prawdziwa księżna, ze swoją urodą, strojami, łagodnością i uśmiechem – dodaje Brenda, która przyjechała tu z Irlandii. Ale już Brazylijczyk Felipe zachowuje nieco dystansu. – To trochę cyrk. Nie jestem fanem monarchii. Wolę swoją republikę. Ale to coś przyjemnego dla turystów. Wielu przybywa tu przecież tylko po to, by zobaczyć takie miejsca jak Buckingham Palace. Przełoży się to więc na zyski – mówi Felipe. Wśród sceptyków jest też Andrzej z Warszawy. – To jest działanie PR-owe rodziny królewskiej, która potrzebuje odświeżenia wizerunku, pokazania, że jest blisko swoich poddanych. A poza tym da się na tym zbić niezłe pieniądze. Ludzie oglądają telewizję, a więc i reklamy, kupują pamiątki albo przyjeżdżają tu, żeby to zobaczyć... – uśmiecha się turysta z Polski. Nie da się ukryć, że aspekt finansowy też ma tu znaczenie. Niektóre oszacowania mówią, że brytyjska monarchia może się na babymanii wzbogacić nawet o ćwierć miliarda funtów. skok nA drAbinĘ Pierwsi dziennikarze przybywają tu już na początku lipca. Zajmują wyznaczone im miejsca tuż przed drzwiami St Mary’s Hospital w Paddington (tu urodził się też książę William oraz jego brat, co było wyłomem w odwiecznej tradycji domowych/dworskich porodów w rodzinie królewskiej). Rozstawiają kamery i mikrofony. Fotoreporterzy dostają drabiny, z których pstrykną to jedno jedyne zdjęcie. Wszyscy wyczekują. Choć chyba mało kto spodziewa się, że oczekiwanie potrwa aż trzy tygodnie. – W moim kraju panuje wielkie zainteresowanie tym tematem. Wciąż przecież jesteśmy częścią Wspólnoty Narodów. W dodatku nasze rozstanie z Koroną nie było krwawe, więc ciągle czujemy dużą sympatię w stosunku do rodziny królewskiej – tłumaczy reporter telewizji kanadyjskiej. – Ludzie są ciekawi, bo my też mamy rodzinę królewską i podobną, bardzo długą historię z nią związaną – dodaje dziennikarz z Japonii. A dziennikarka telewizji z Rosji podkreśla, że jej rodacy skupiają się głównie na aspekcie praktycznym. – Zastanawiają się, w jaki sposób Brytyjczycy wykorzystają to komercyjnie. Ten ton dominuje w komentarzach w naszych mediach. Ludzi najbardziej interesuje właśnie aspekt finansowy – uśmiecha się rosyjska reporterka. PoLish ViLLAge Obecna jest też tu silna reprezentacja znad Wisły. Na tę parę dni Polish Village staje się wyraźnym punktem na mapie okolic szpitala. Przez długi czas pozostajemy w trybie energooszczędnym: kryjemy się przed upałem, wypijamy hektolitry kawy i narzekamy na fatalny internet. No i brak klimatyzacji w szpitalnej kawiarni. Wystarczają jednak sekundy (pałac potwierdza: dziecko się urodziło!) byśmy przeskoczyli z trybu energooszczędnego w tryb nadpobudliwy. Praca na cztery ręce: jedni chcą „lajfa”, inni proszą o „setki”. Termin? Zawsze na „zaraz”. Specjalne wydanie „Wiadomości”, „Sygnały Dnia”… W „Faktach” – wejście na żywo. – Zdążysz za piętnaście minut? Nie, za godzinę. – To za późno! Musi być szybciej! – mówi podniecony redaktor. Spożycie kawy wzrasta dramatycznie, podobnie podnosi się adrenalina i poziom zdenerwowania wśród dziennikarzy. Wysiada internet. Co chwilę słychać dźwięk czyjegoś telefonu. Deadline, deadline, deadline… W dzień po narodzinach chłopak nie ma Mistrzem Anglii w siatkówce jest teraz… Polonia Londyn! Mają nadzieję zaciekawić tym sportem przyszłego króla. Chcą zacząć już od kołyski jeszcze nawet imienia, ale już jest członkiem... polonijnego klubu siatkarskiego. I to nie byle jakiego. Siatkówka nie jest popularnym sportem na Wyspach Brytyjskich – aktualnym mistrzem Anglii w tej dyscyplinie jest… Polonia Londyn! Od rana trzech jego reprezentantów przebywa pod szpitalem. Mają ze sobą dwa prezenty: małego pluszowego misia ubranego w barwy klubowe, a także certyfikat potwierdzający przynależność królewskiego malca do Polonii Londyn. – Mamy nadzieję, że zaciekawimy go tym sportem. Może przez to wzrośnie też zainteresowania siatkówką na Wyspach – tłumaczy Krzysztof Przydrożny. A PoteM? Cisza. Księżna i książę Cambridge opuszczają szpital z dzieckiem na rękach. – Kiedyś wypomnę mu to całe ociąganie się. Ale teraz możecie iść do domu. My się już nim zajmiemy – mówi William. No właśnie. Powoli Paddington pustoszeje. Kelnerzy w szpitalnej kawiarni odetchną. Może nawet uda się naprawić internet. A Terry Hutt wróci do domu, by opowiedzieć przyjaciołom, jak na jego oczach rozgrywała się historia. Tekst i zdjęcia: Adam Dąbrowski komentarze > 10, 11 8| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas nasze dziedzictwo na wyspach! THE POK CONNECTION AND THE HEROISM OF COuNTESS ANNA PIA MYCIELSKA As if the dire, troubled financial and tax dealings at the Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny (POSK), were not enough – we are all still eagerly awaiting some crucial answers – there is the ‘small’ matter of the Polski Ośrodek Katolicki (POK). Here, just a few miles up the road from POSK, Hammersmith in West London, the ownership of a POK (Polski Ośrodek Katolicki) property portfolio in Ealing, valued at over £15 million, is being hotly disputed. POK’s Anglo-Polish parishioners for over forty years donated vast sums towards the purchase of their parish properties, particularly 2 Windsor Road, which includes Windsor Hall, church and land, and also 1 & 7 Courtfield Gardens. Courtfield Gardens is itself currently the object of a fierce ownership dispute between mighty property tycoons, the Marians, and the Polska Misja Katolicka, with interested onlookers, the somewhat defenceless Polish parishioners. There is also friction with the Marians’ over their unlawful refusal to allow parishioners free use of their own premises. COunteSS MyCIeLSKA AS PARt Of the vARIOuS POK COMMItteeS MAde It heR buSIneSS tO InveStIGAte It turns out that houses at 87 & 89 Twyford Avenue, bequeathed in a will by the late Dr Held to the Polish community have never been properly accounted for, neither in title nor financially. Where for example has the annual rent of £30,000 plus totalling over £600,000 for the last twenty years gone to? Why have these two houses not been properly registered with the POK parishioners’ and their clear interest on the title deeds openly declared? (Echoes of Fawley Court!). Then there are 189 Gunnersbury Avenue, and 73A Argyle Road, together with many other shady undeclared testamentary bequests requiring both examination and explanation. The sale transaction of 6 Mount Avenue (was that 1958 or 1967?) was masterminded by the Marian, Fr Honkisz who infamously fled the UK in the late 1980s with nun and our money, (the-hit-andrun-with nun-and-money-one). The sale supposedly helped fund the purchase of Courtfield Gardens, but remains an enigma to this day. The Mount Avenue property today would be worth £4m. As for 189 Gunnersbury Avenue it was bequeathed in 1990 by the late Mr Weese (the last pre-war Polish Consul General in Soviet Moscow) to POK, towards “meeting the expenses of rebuilding Windsor Road – the one-time methodist church and hall. On 21 November 1990 Mrs Weese testified that having been “burgled’’ twice she entrusted her “remaining valuable items” to Father Provincial Paweł Jasiński, who in turn ‘secured’ them in the so called Tower of the church… Where are they now? Again, it was Countess Mycielska who alerted POK parishioners to these irregularities. All this, together with income– rightly claim the POK parishioners – belongs to them, not the Marian Brotherhood. The evidence thus far supports the parishioners’, POK’s case, and it seems the reprobate, usurping Marians’ have again been up to no good for some time. It would seem that the arrogant, evasive Marian solicitors, messrs Pothecary Witham Weld have some sharpish explaining to do to the Polish émigrés, both donors and beneficiaries alike. Purportedly the Marians have spent over a quarter of a million pounds in fees to Pothecary Witham Weld. Has any of their bills of cost/fees ever been challenged, costed or taxed ? It is Polonia’s money after all. Is it not time for someone to stand guard over the church salvers (tacka) collections, and ensure our money is not going profligately straight into the lawyers deep pockets, or elsewhere? Again, after all, it is our money. Countess Anna-Pia Mycielska standing by a portrait of her Grandfather, Ludwig Mycielski, at the family castle Gorkow, Poland, 2003. She was born on the 23rd September 1923 in Gałowo, Szamotuły, Poznań, and died on the 2nd September 2008 in London. A devout, unsentimental Roman Catholic who defended the Marians’ parish work, but deplored their corrupt materialism. the “zOfIA ARCISzewSKA SCAndAL” Countess Anna-Pia Mycielska had been stepping on the Marians tail for some years – since the mid 1980s in fact – on behalf of POK, on money matters as above, and in the Fawley Court matter. A real thorn in their side, Countess Mycielska notched up a few victories against the Marians. None more so than in the “Zofia Arciszewska Scandal”. The great news here is that of 1994, when POK clawed back substantial funds from the Marians. The bequeathment, a valuable Ealing property belonging to the tireless, well known Polish émigré community organizer Zofia Arciszewska, was the subject of a court case in 1986. Countess Mycielska and others, had uncovered that the late Mrs Arciszewska – also a renowned Polish philanthropist – had had her testamentary wishes scandalously changed in a most un-savoury manner by the Marians’, and in particular by Father Superior Paweł Jasiński MIC. FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk The Marians lost the case and had to repay POK, the Polish Ealing parishioners’, the sum of £89,701 plus court/legal costs. Zofia Arciszewska’s £89,701 went into the pot of £1.55m to help purchase the Windsor Road church and hall – for the POK parishioners’! POK’S LetteR tO POPe JOhn PAuL II, And COunteSS MyCIeLSKA’S ARtICLe, “tO CO bOLI – bez eMOCJI”, (thAt whICh PAInS – wIthOut eMOtIOn) Shortly after the Krakow Metropolitan Karol Wojtyla became Pope John Paul II (16 October 1978), a letter from West London’s Ealing Polonia parishioners’ was sent to the Papacy. Also published in Dziennik Polski (at that time a sympathetic paper), it called for, nay demanded that the new Pope remove from England the now unwelcome, troublesome, mercenary “Polish/USA” Marian Fathers. Sadly, the plea was not acted on by the Holy See, and émigré Polonia has since still been saddled with no end of iniquities from the mendacious Marians. Save for two exceptions: the first when in the 1990s the Polish congregation in Slough saw off the Marians who departed under a dark cloud of alleged financial irregularities and other “unpleasant irregularities”. The second, on 25 July 1997, when the notorious Marian priest Wladyslaw Duda was forced to leave Reading’s Polish parish together with his Marian brothers. Countess Mycielska was remorseless in her criticism of Duda. She let him feel the full force of her disdain for his szykany (vexations), at every opportunity: Te Panie proszą, gorąco Ks. Generała o rozmowę z osobą wyznaczoną przez Niego, nie będącą czlonkiem Zgromadzenia Ks. Marianów i bez obecnosci ks. Dudy, którego fizycznie się boją. (“The same ladies ask the Father General that he appoints someone, not from the Marians and in the absence of Fr Duda, of whom the ladies are physically frightened” – Letter to the Marian Secretary General, Franciszek Smagorowicz, 28 March 2000). This is just some of the disgust felt for Fr Duda. As for the frightened ladies at 87-89 Twyford Avenue, Fr Wojciech Jasinski, now Treasurer General (sic!) of the Marians, he continued Duda’s shabby ‘good works’ by criminally intimidating the late Mrs Stanislawa Kuszyk. Mrs Kuszyk, an ardent supporter of saving Fawley Court, and also a strong critic of the Marians, made statements to Acton & Ealing Police Station, thus placing on record Jasinski’s and the Marians’ evil behavior. Duda was clearly the Marians’ chief trouble maker, and property front runner, a real one man wrecking chain and ball. Having seen off (illicitly) the elderly pensioners from Lower Bullingham, Hereford, Duda then ensures this unique place’s closure – cynically and calculatedly with a view for sale of lease – the Marians’ are precluded from selling this Prince Lubienski’s freehold donation. (The matter of a Marian representative/priest shamefully embezzling Hereford Council out of £100,000 social benefits is hushed up and never satisfactorily resolved. cf. Police Investigation, The Universe, 28 April 1991). In the mid-1990s Duda helps see off the pensioners from Fawley Court to Polska Misja Katolicka’s Laxton Hall, Northants. These poor souls not only have to re-live the horrors of war-time Nazi-camp, and Soviet–gulag style disruption and displacement, but are further insulted having donated their houses to the Marians’ with the return-promise of lifelong residence/protection at Fawley Court’s Bielany nad Tamizą. Duda then performs his ‘alchemy’ on Fawley Court’s (Divine Mercy College), trust and title deeds, at both the Land Registry and Charity Commission, self-servingly, and unlawfully converting the paperwork to suit the Marians’ – with the hypocritical view for Fawley Court’s as yet disastrous, incomplete ‘sale’. (Readers will by now be familiar with the dreadful “vulture trust and sell” syndrome, which afflicts our Polish Benevolent Fund, POK, SPK, PMK, POSK,and other greedy, self-serving émigré Polonia institutions). |9 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 nasze dziedzictwo na wyspach! POK’s Courtfield Gardens also does not escape Duda’s property hammer. Here in 2001, he enters into secret development negotiations with Linden Homes Chiltern Region, with a view to selling Courtfield Gardens to Linden for £2.15m. Today, Wladyslaw Duda has left the Marian Brotherhood. Having two years ago threatened Private Eye with legal action (nothing materialized), he works as a youth community director at a Church, in Finsbury Park, North London. IT SEEMS THAT IN PLYING A TWIN-TRADE IN TARGETING PEOPLE’S SOULS OR PEOPLE’S PROPERTIES’, THE MARIANS HAVE A DISTINCT PREFERENCE FOR THE PROPERTIES POK’s 60-year history sends shivers down the spine. Allegations and evidence are rife of: elderly hospitalized frail folk being coerced, some say duped into signing over wills; old folk at 87-89 Twyford Avenue W3, and 73 Argyle Road W13, being systemtically terrorized; wills, title and trust deeds convolutedly harnessed into the Marians’ favour; extra Holy Masses at the Windsor Road church are concocted to raise extra tacka (salver) revenue collections, (follow the money to the Las Vegas Lichen!). The sensitive issue of under-age sex, peadophilia and child abuse under the auspices of the Marians’ is now the subject of attention by the authorities. The faithful, the dignified elderly émigré Poles, for years worshippers at Ealing’s POK have had enough, and flee in disgust to attend mass at other parishes. And so the whole sordid story goes on. What a racket. Meanwhile, the new massive intake of faithful Polish economic migrants at POK’s Ealing parish have little idea about what is being perpetrated and in whose name. The true story of Ealing’s POK, or the sanctitiy of Fawley Court is lost on them. Countess Mycielska’s enduring legacy ensures that this does not remain so. AN ORGANIZED OUTCRY FROM POK’S SENIOR PARISHIONERS’ Well documented in the then brave, sympathetic Dziennik Polski parishioners’ outcray against the Marians’ wayward excesses goes back to the late 1980s, and reverberates to this day. In the forefront of this heroic confrontation with the Marians’ betrayal was the indomitable Countess Anna-Pia Mycielska. If ever a modern-day sainthood was deserving by one person, and her extraordinary mission to clean up the Marians’ false and alienating idea of church life, and making the Roman Catholic Church a better place, then Countess Mycielska’s claim stands out as a beacon of true faith. Given the reformist clean-up policies of the new Pope Francis, it would be no exaggeration to recommend Anna-Pia Mycielska’s candidature for beatification one day. Countess Mycielska was a devout, unsentimental Roman Catholic. Paradoxically she defended the Marians’ parish work, but deplored their corrupt materialism and bigoted anti-Polish émigré sentiments. She particularly berated Władysław Duda for insisting on deploying POK’s money (Polish émigré funds!) towards the building of the Marians’ monstrous, money-spinning Disneyland (her words), Licheń Basilica, rather than on charitable Christian causes such as helping the “homeless, infirm, poor, or elderly.” (cf. To co boli – bez emocji – “That which pains – without emotion” Anna-Pia Mycielska, Dziennik Polski, 11 June/6 July 1999). A REMARKABLE POLISH ROMAN CATHOLIC FAMILY DYNASTY – THE MYCIELSKI’S For a true understanding of Countess Mycielska’s and the Mycielski family’s valour and credentials, (historically, a Polish Roman Catholic dynasty on a par with the Norfolks or Stonors of England), one need only refer to her scathing letter about the London Marians, of 28 March 2000 to Franciszek Smagarowicz MIC, the Marian Secretary General at Via Corsica 1, 00198 Rome. The proud, Polish 77-year old countess defies the wretched Marians with a family history like no other: Z dużym niesmakiem piszę o tych sprawach. Byłam wychowana w poszanowaniu Kościoła i jego przedstawicieli. Moja rodzina i ja jesteśmy głęboko wierzącymi i od wieków łożyliśmy na potrzeby Kościoła. Moja rodzina zbudowała Bazylikę na Świętej Górze k/Gostynia (replika Santa Maria di Salute w Wenecji), cztery kościoły w Woj. Poznańskim, nadała setki hektarów swoich ziem Zgromadzeniu Ks. Oratorianów (Filipinów), broniła ich interesów w sejmie pruskim, a potem w PRL, mój pradziadek (po śmierci żony) był Prowincjałem Księży Jezuitów, mój dziadek był sekretarzem Nuncjusza Apostolskiego w Paryżu (Ks. Włodzimierza Czackiego), mój drugi dziadek i brat mojej matki byli Szambelami Papieskimi, moja pra-ciotka była jedną z dwóch założycielek SS Niepokalanek, matka moja była odznaczona orderem Pro Ecclesia et Pontifice (1964 r.), a ja Złotym Krzyżem Zasługi Polskiej Misji Katolickiej w Wielkiej Brytanii, na prośbę Papieża Piusa X1 noszę imię Pia. [I write on these matters with great distaste. I was raised to greatly respect the Church and its representatives. My family and I are deeply religious, and over many centuries donated/gave towards the needs of the Church. My family built the Basilica (a replica of the Santa Maria di Salute, Venice) on Święta Góra (Blessed Mount) in the Gostynia region, together with four churches in the Poznanski region, gave away hundreds of hectares of land to the Holy Order of the Oratorians (“Filipinow”), protected the interests of the Church in the Prussian Parliament, and then under the new Republic of Poland’s rule (PRL), my great-grandfather (after the death of his wife) was the Father General of the Jesuits, my grandfather was secretary to Apostolic Nuncio (Fr. Wlodzimierz Czacki) in Paris, my other grandfather and the brother of my Mother, were both Papal Chamberlains-Treasurers (Carmelingo), my great-Aunt was one of the two co-founders of the Sisters of the Immaculate Conception, my Mother was decorated with the order/insignia Pro Ecclesia et Pontifice (1964), for my part I received the Gold Cross in honour of work with the Polish Catholic Mission in Great Britain, and at the request of Pope Pius XI I now carry the name Pia.] National Trust, made its excuses, left, and wisely – at that time – declined the Marians’ offer of purchasing Fawley Court. (Letter of 2 December 2009 from National Trust Chairman Simon Jenkins). POLISH SPY AND POLITICAL EXPERTS TALK AT POLONIA’S OGNISKO AND WINDSOR HALL There could well be a strong ray of hope in this whole extraordinary saga. Thanks to the initiatives of an organisation of new Poles PogLond and Fr Dariusz Kwiatkowski MIC, Windsor Hall played host in July to two esteemed journalist, and academic figures, who inter alia gave a riveting insight into the covert intelligence operations and designs on émigré Poles, worldwide, by the postcommunist, post round table Polish Government. On 7 July, journalist Wojciech Sumlinski, author of Ks Jerzy Popieluszko – Kto Naprawdę go zabil?” gave a chilling account of his investigations, experiences and detention under the current Polish regime. Meanwhile on 13 July (Ognisko), 14 July (Windsor Hall), famous academic and historian Slawomir Cenckiewicz gave a masterful insight into the presidency of the late Lech Kaczyński, together with some also keen reminders on the current Polish regime’s real intentions to us all…. Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd PS. With special thanks to Tomek Maramaros, nephew of Countess Mycielska, for his invaluable help. COUNTESS MYCIELSKA UNCOVERS THE MARKS & SPENCER AND FAWLEY COURT CONNECTION… In her relentless, heroic battle with the Marians’ corrupt secularism, nothing would deter or deflect Countess Mycielska from exposing the Marian’s vagaries, who in turn were abetted by a small ‘misguided’ Polish emigre coterie of supporters. In letter after analytical letter, questioning, prodding, pleading, beautifully argued, she stood up for both POK – and Fawley Court! It is thus all the more remarkable today to stumble across her assertion in a four-page letter of 23 September 1999, to Archbishop Szczepan Wesoły in Rome that: “Jeśli ks. Duda skłamał w sprawie Herefordu to jego zapewnienia dotyczące Fawley Court, Courtfield Gdns, czy przekazywania funduszy na budowę Lichenia są bardzo wątpliwe. Z poważnego źródła wiem, że Zgromadzenie [Marianów[, zawarło umowę z Marks & Spencer i że Fawley Court jest już im sprzedany. Ale umowa jest utajniona na najbliższe pięć lat.” (“If Fr Duda lied in respect of Hereford than his reassurances about Fawley Court Courtfield Gdns or transferring funds towards building Licheń (the Basicila) are extremely dubious. I know from a very reliable source that the Marians have already agreed the sale of Fawley court to Marks & Spencer, and that this matter is to remain secret for up to five years. Fr Duda has also changed the Lock at the parish, which now has no access to many of its rooms”). More amazingly, is Archbishop Szczepan Wesoły’s 2-page reply of 29 September 1999, from Rome, wherein inter alia he writes: Wiem i na to mam dowody, że były próby sprzedania Fawley Court po zamknięciu szkoły [1986]. Dało się to zablokować przez to, że doszło to do opinii publicznej. Przyszli księża marianie, którzy widzieli sens istnienia Fawley Court i jego emigracyjne związki. Udało się Fawley Court uratować… “I know and I have evidence to that efect, that there were attempts to sell Fawley Court after the closure of the school [1986]. This was resisted thanks to the public outcry. Then the new Marians arrived who saw the good sense in Fawley Court’s existence and its ties with the Polish emigre community and it was possible to save Fawley Court”… So there we have it. A cover up? A Conspiracy? Who knows. It is well known that Russian oligarchs, private suitors/investors, and others have all been very interested in acquiring Fawley Court. FCOB/FCOB Ltd have learnt recently that even the late Lord Sieff of Marks & Spencer enquired – quite legitimately – in the 1990s about making Fawley Court a prized learning, training and management centre for the world famous retailer. Even the National Trust were drawn into the Fawley Court sale scenario. The Marians in fact invited The National Trust to consider buying Fawley Court. After viewing the property in 2006, The Countess Anna Pia Mycielska in pre-war Poland, 1930s …IT IS NOW OUR GENERATION’S RESPONSIBILITY TO PICK UP THE BATON FROM COUNTESS MYCIELSKA’S COURAGEOUS WORK AND EXAMPLE AND CARRY ON HER GOOD WORK. OGNISKO’S “SPECTACULAR SUCCESS” WAS JUST THE START. IF YOU ARE FEELING PARTICULARLY ANGLO-POLISH, OR INDEED EXCEPTIONALLY ÉMIGRÉ, WHY NOT JOIN IN. COUNTESS MYCIELSKA WOULD LOVE YOU FOR IT! 10| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas felietony opinie nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA A w mediach gadu gadu… Krystyna Cywińska 2013 – Tatusiu, dlaczego mamusia tak dużo mówi? – Bo nie ma nic do powiedzenia, synku. To nie anegdota, to fragment rozmowy intelektualnej. A rozmowa była o gadulstwie. Wszyscy gadają. W mediach, w sieci internetowej, w autobusach przez telefony komórkowe i na ulicy. Mówiło się, że polskie media prześcigają wszystkie inne w gadulstwie. Ostatnio media brytyjskie pokazały, że to one są niedoścignione. A powodem rozpasania w gadatliwości było oczekiwanie na potomka królewskiego. A potem jego narodziny. W BBC nas uczono, że w dziennikarstwie najważniejsze jest po pierwsze primo: sprawdzanie faktów. Po drugie primo: bezstronność. I po trzecie primo: umiar. Sprawdzanie faktów nie zawsze jest proste. Bezstronność nigdy nie bywa łatwa. A umiarkowanie? No właśnie – wymaga dyscypliny. Wszystkie te zasady padły pod naporem eutrofii z powodu królewskich narodzin. Zaczęło się, że przypomnę, od czatowania – w dosłownym i umownym tego znaczeniu – na księżną Kate. Czy jej rośnie brzuch, i o ile? Dlaczego ma atak wymiotów? – pytano ekspertów. Zasięgano opinii matek licznego potomstwa. Im bliżej narodzin, tym goręcej debatowano, czy będzie to chłopak czy dziewczynka. A jeśli jedno lub drugie, jakie to niemowlę będzie miało imię. Szły nawet o to zakłady, jak w końskich wyścigach. Na kilka dni przed urodzeniem do mikrofonów gadała chmara reporterów osiadła przed szpitalem. A jak się niemowlę miało urodzić, polały się nieokiełznane potoki gdakania. Z jedynym bodaj wyjątkiem. Dziennikarz BBC powiedział: – Nic więcej nie mam do powiedzenia. Dobranoc państwu. I odszedł. Na placu słownych wyścigów pozostały między innymi komentatorki BBC. Znawczynie spraw królewskich. Kiedy młoda para książęca już z dzieckiem ukazała się na stopniach szpitala, padło chóralne pytanie, czy książę zmieniał już pieluszki syna. – Zmieniałem – padła odpowiedź. Za- brakło tylko pytania, jakie było pierwsze kaku niemowlęcia. W jakiej konsystencji i kolorze. Światowe media też się rzuciły na te narodziny jak tłuszcza głodna sensacji. Piały i bełkotały z zachwytu. Czyli szczyt fascynacji książęcą parą, a może i rodziną królewską. Czy podczas relacji korespondentek BBC przed szpitalem i pałacem Buckingham falowały oszalałe ze szczęścia tłumy, nie zauważyłam. Zauważyłam tylko gąszcz kamer i tłum reporterów. Nie zauważyłam też oszalałych z emocji kolorowych przedstawicieli multi-kulti. Gadanina w BBC o jednym i tym samym toczyła się do północy. A potem zaczynało się gdybanie o tym, jakie imię nadadzą przyszłemu królowi, któremu przecież daleko do tronu. W najlepszym wypadku po zgonie dwóch poprzedników. Ale nikt z tłumu dziennikarzy nie zauważył nawet, że historia na pstrym koniu jeździ i że może się i tu kiedyś zdarzyć koniec monarchii. Przy okazji tych narodzin dowiedziałam się jednak czegoś co mnie wprawiło w zdziwienie. No, nie do wiary! Otóż „Daily Telegraph” opublikował wyznanie publicysty nazwiskiem Harry Wollop. Napisał on, że ma duży powód do dumy, bo obrzezał go ten sam rabin, czyli mohel, który obrzezał księcia Karola. I nie tylko jego, ale również dwóch jego braci – księcia Andrew i księcia Edwarda. Nie obrzezany jest natomiast książę William i jego brat Har- ry. Ich matka, księżna Diana nie zgodziła się na ten obrzęd. A obrzęd obrzezania, jak czytałam, wprowadził w tym kraju król Jerzy I Hanowerski. I trwał ten obyczaj przez wszystkie panowania. I trwa nadal w rodzinach sfer wyższych. Podobno z powodu higieny i rzekomo męskiej wrażliwości seksualnej. Więc nie tylko Żydzi i muzułmanie, i społeczeństwa afrykańskie, Bóg wie jakie, są wyznawcami tego obrzędu. Już nawet tu i tam padło pytanie, czy nowo narodzony synek książęcej pary też jest czy będzie przez rabina obrzezany. Doprawdy nie wiem, jak ta wiadomość wpłynie na stosunek Polek-katoliczek do rodziny królewskiej. Już słyszałam, że to przecież Żydzi. W czasach okupacji niemieckiej w Polsce i gdzie indziej zapewne, mężczyznom złapanym na ulicach kazano zdejmować spodnie. Oględziny miały dowieść niezbicie, kto jest, a kto nie jest Żydem. Żydów najczęściej mordowano na miejscu. A co by było – teoretycznie myślę sobie – gdyby jakiś angielski arystokrata albo daleki członek rodziny królewskiej znalazł się w szponach gestapo? I kazano by mu spuścić spodnie? Nie do pomyślenia. W Polsce o obrzezaniu zrobiło się ostatnio w mediach głośno z powodu księdza Lemańskiego. Ksiądz Lemański zadarł z kościelną hierarchią z różnych przyczyn. Jedną z nich podobno jest jego rola jako mediatora w Radzie Stosunków Polsko-Żydow- skich. Zna dobrze Talmud, czytuje żydowskie księgi. Ksiądz Lemański powiada, że o te księgi zganił go arcybiskup Pozer. Za dużo ich na plebanii – miał powiedzieć. I przy okazji, jak przynajmniej twierdzi ksiądz Lemański – arcybiskup miał go spytać, czy jest obrzezany czy nie. A czy kazał księdzu spuścić spodnie? Nie wiemy, bo o tym ksiądz milczy. A teraz polskie media i autorzy w sieci internetowej wałkują ten temat na przemian z tematem uboju rytualnego. Czyli znowu parszywi Żydzi, choć jeszcze nie muzułmanie. Á propos Żydów, zapytano mnie niedawno, czy były prezes Ogniska Andrzej Morawicz jest Żydem. No bo przecież zweryfikowany współpracownik ubecji, jak wielu Żydów. Do tego arogancki, bezczelny, no i ta hucpa. No i ten nos. I dlaczego bywa na salonach polskiej ambasady w Londynie? I panoszy się niczym udekorowany Breżniew z racji obchodów rocznicy śmierci generała Sikorskiego. – No nie wiem – odparłam. – Dlaczego? Sama się zastanawiam, dlaczego bywa jako totumfacki na salonach naszej ambasady. Ja nie bywam. Może bywa dlatego, że był także w kontaktach z brytyjskim wywiadem? Może? A żartobliwe sugestie znajomej, żeby mu publicznie ściągnąć spodnie, uznałam za nieco niesmaczne. Co innego byłoby, gdyby go lekko przydusić do ściany w Ognisku. Mamy już przecież precedens. Kończę pisanie, bo nic w tych tematach nie mam więcej do powiedzenia. Disconnected Royal Statistical Society wraz z King’s College London opublikowały dane, z których wynika, że brytyjskie społeczeństwo jest zupełnie oderwane od rzeczywistości, w której żyje. „The Independent” poszedł nawet dalej pisząc, że Brytyjczycy mylą się niemal we wszystkim. Pewnie każdy z nas miał okazję pogadać z Anglikiem na temat tego, co dzieje się na ulicach, o przestępczości, może religii czy nie daj Boże takich drażliwych sprawach jak zasiłki i imigracja. Wiemy więc, jakich odpowiedzi można się spodziewać. Tym razem jednak sprawie przyjrzały się dwie szacowne brytyjskie organizacje, które oficjalnie przyznały, że rozmowa ze statystycznym mieszkańcem Wysp na któryś z powyższych tematów raczej z góry skazana jest na niepowodzenie, gdyż Brytyjczycy nie mają zielonego pojęcia o tym, o czym mówią i w swoich opowieściach przeważnie opierają się na spekulacjach, przypuszczeniach i stereotypach niż faktach. Otóż podobno wszyscy oni są przekonani, że muzułmański imigrant ma przestępczą kartotekę, że rząd większość pieniędzy (ich własnych!) wydaje na pomoc zagraniczną i wyłudzaczy zapomóg oraz że brytyjskie nastolatki rodzą dzieci szybciej niż linia produkcyjna wypluwa żelki (cukierki, dla jasności). Jeśli któreś z tych poglądów brzmi znajomo, to pewnie dlatego, że przypominają one nagłówki z takich brukowców, jak „Daily Express” czy „Daily Mail”, co wcale nie znaczy, że to głównie pismaki są winne takiemu obrotowi spraw. Postanowiłem trochę pobawić się tymi wynikami i popytałem w pracy rodowitych Anglików. Oczywiście większość z nich odpowiadała wpisując się w obiegowe stereotypy. Z zastanawiającym uporem nie chcieli przyjąć do wiadomości, że benefit fraud dotyczy jedynie 0,7 proc. wszystkich przyznawanych świadczeń, a nie 24 proc., jak twierdzili ankietowani. Co więcej: jedynie 0,6 proc. nastolatek zachodzi w ciążę – z sondażu wynikało, że jest to sporo ponad 15 proc. Statystyczny Brytyjczyk wierzy jednak, że jest to ponad 25 razy większy odsetek, niż jest to w rzeczywistości. Co do tego, że nie wszyscy muszą wszystko wiedzieć, jestem w stanie jakoś dać się przekonać. Trudniej jednak jest mi zrozumieć, dlaczego ludzie nadal trzymają się swojej wersji nawet po tym, jak podane zostaną im prawdziwe dane. Jako przykład Royal Statistical Society podaje imigrantów, którzy według oficjalnych danych z ostatniego Censusu (spisu powszechnego) stanowią zaledwie 13 proc. społeczeństwa, podczas gdy badani uparcie twierdzą, że stanowią ponad jedną czwartą mieszkańców Wysp. Przeszło połowa tych, którym pokazano oficjalne statystki zupełnie je zignorowała, a prawie sześciu na dziesięciu badanych sugerowało, że musiała zajść jakaś pomyłka, bo przecież jest ich – tych obcych i nielegalnych – znacznie więcej. Zastanawiam się, jak wyglądałyby podobne badania w Polsce. Przy politycznym rozdwojeniu jaźni przeciętnego Polaka, który każdego dnia niemal obowiązkowo bombardowany jest dawką wiadomości, które często mało odpowiadają prawdzie. Oczywiście, to tylko retoryczne pytanie, bowiem nie sądzę, abyśmy wypadli dużo lepiej. Prawda bowiem, albo fakty – jak wolą to nazywać statystycy – nie istnieją w próżni. Interpretujemy je tak, jak jest nam w danej chwili wygodnie. Jeśli ktoś jest przeciwko imigracji to raczej bez znaczenia jest to, czy mowa o 10 czy 40 proc. Tak samo z całą resztą. V. Valdi nowyczas.co.uk |11 nowy czas | lipiec - sierpień 2013 komentarze Na czasie KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO Grzegorz Małkiewicz Znowu znaleźliśmy się na pierwszych stronach brytyjskich gazet, w radiu, telewizji i w mediach elektronicznych. Tym razem za sprawą patologicznej pary naszych rodaków, odpowiedzialnej za śmierć czteroletniego chłopca. Chociaż żyli w systemie nadzorującym opiekę nad nieletnimi i bezbronnymi, system nie zarejestrował wielomiesięcznego znęcania się nad uśmiechniętym Danielem, który zmarł na skutek zadanych przez opiekunów (matkę i jej partnera) obrażeń, ważąc zaledwie 9,5 kilo. Wyrok dożywotniego pozbawienia wolności usłyszeli w Birmingham Magdalena Łuczak oraz Mariusz Krężołek, zabójcy czteroletniego Daniela Pełki. (Dlaczego ich nazwisk nie podają media krajowe?) Matka chłopca i jej partner dopiero po 30 latach spędzonych w więzieniu będą mogli starać się o przedterminowe zwolnienie. Niewykluczone, a był już taki precedens, zwrócą się o odbywanie kary w Polsce, gdzie wyroki, jak wiadomo są łagodniejsze. Daniel Pełka zmarł w marcu 2012 roku w wyniku urazu głowy. Wezwane przez „opiekunów” pogotowie stwierdziło na miejscu zgon dziecka. Przed śmiercią był przez wiele miesięcy bity i głodzony. Daniela przetrzymywano w ciasnej komórce bez wewnętrznej klamki, wielokrotnie podtapiano w wannie wypełnionej lodowatą wodą i na siłę karmiono solą. Badanie pośmiertne ujawniło na jego wychudzonym ciele ponad 20 obrażeń, w tym obrzęk mózgu, powstały po potężnym uderzeniu, który był bezpośrednią przyczyną śmierci chłopca. Matka skazanej jest zdziwiona surowością wyroku. I trudno się dziwić jej „zdziwieniu” znając polskie standardy. Do tej pory w krajowych mediach dochodzi do kolejnych odsłon tragifarsy związanej z morderstwem małej Madzi. Oskarżono w końcu matkę, proces trwa, ale w ciągu kilku miesięcy oskarżona 23-letnia matka Katarzyna Waśniewska była już ofiarą, a ostatnio celebrytką w nowych strojach i nowych fryzurach, spróbowała kariery tancerki na rurze w nocnym klubie i wolności z przygodnymi mężczyznami w ukryciu na Polesiu. I jak się nie dziwić. Tutaj stosunkowo krótki proces i wyrok skazujący na dożywocie. A przecież zawinił też system, nie dopilnował. Odnotowywał niepokojące sygnały, ale taki stan rzeczy tolerował – mówiła w wywiadzie dla BBC oburzona matka skazanej. Całe szczęście w Wielkiej Brytanii bez względu na okoliczności łagodzące nadal obowiązuje prosta zasada odpowiedzialności głównego sprawcy. Była zbrodnia, będzie i kara, odpowiednio proporcjonalna. W tym przypadku było to niezwykle okrutne morderstwo – orzekli ławnicy, a nie na przykład „pobicie ze skutkiem śmiertelnym”, czyli nic nagannego, można powiedzieć nieszczęśliwy wypadek. Tak często podobne sprawy kończą się w Polsce. Przy okazji tej makabrycznej zbrodni więcej w mediach jest na temat niewydolności systemu, niż bestialskich rodziców z Polski. W tym kontekście szokuje kuriozalna wypowiedź redaktora jednego z pism polonijnych jakoby Brytyjczycy stracili proporcje i nagłaśniają przestępstwo Polaków. W tym przypadku we wszystkich relacjach informacja o pochodzeniu skazanych była jednozdaniowa, a wnioski jednoznaczne – zawiniły też lokalne władze. Powstała nawet społeczna strona internetowa w celu zebrania doświadczeń, przede wszystkim tych złych, na temat istniejącego systemu opieki nad bezbronnymi dziećmi. kronika absurdu Są wakacje, będzie o rybach. Dokładnie: o trzech okoniach, dwóch karasiach, jednej krąpi i jednej płotce, o łącznej wartości 9 złotych. Złowił je w swoim stawie pan Henryk. Ale jak ustaliły władze, rybki znalazły się tam przez zrządzenie natury i właściciel stawu nie miał prawa do połowu, bo ich naturalnym środowiskiem była Warta. W stawie pana Henryka znalazły się na skutek wylewu rzeki. Woda opadła, rybki zostały. Pan Henryk dostał trzy miesiące w zawieszeniu. Prokurator żądał więcej. Sprawiedliwości stało się zadość. Ciekawe, jakim kosztem… Baron de Kret Wacław Lewandowski Sezon ogórkowy? W lipcu/sierpniu, czyli ogórkowym sezonie, niby nic poważnego dziać się nie powinno, zatem telewizje polskie (publiczna i prywatne) przyjęły pewien styl relacjonowania wydarzeń zgodny z „ogórkowym” stereotypem. Niezwykle drażniący był sposób, w jaki we wszystkich stacjach mówiono o oczekiwaniu na królewskiego potomka i narodzinach nowego księcia Cambridge. Pewien, pożal się Boże, specjalista od psychologii społecznej mówił nawet o jakimś amoku, który dotknął Brytyjczyków, zaznaczając, że nigdy jeszcze nie widział powszechnych zachowań „tak sprzecznych z rozumem i zdrowym rozsądkiem”. Inni, bardziej umiarkowani, którym dziennikarze telewizyjni potakiwali równie gorliwie jak temu pierwszemu, mówili o brytyjskiej monarchii i rodzinie królewskiej jako „globalnej marce”, o komercjalizacji, podporządkowaniu wszystkiego zyskom, nawet o „popkulturyzacji” tradycyjnych instytucji. Niemal każdy dziennikarzyna dodawał do tych wypowiedzi swój komentarz, jak najbardziej ironiczny, w którym zaznaczał, że my – Polacy – nie dalibyśmy się na coś takiego nabrać, zaś Brytyjczycy padli ofiarą intensywnej komercyjno-politycznej propagandy. Przypomniały mi się czasy PRL, kiedy prasa i telewizja uwielbiały mó- wić, że my tu na Wschodzie kierujemy się zdrowym rozsądkiem (bo rozwiązujemy prawdziwe problemy), a „zgniły Zachód” zajmuje się błahostkami podsuwanymi ludziom przez kapitalistyczny przemysł, które to błahostki odsuwają uwagę ludu robotniczego od prawdziwych bolączek społecznych. Poczułem się zażenowany poziomem polskiego dziennikarstwa, gdy zrozumiałem, że żaden z tych telewizyjnych komentatorów nie wpadnie na pomysł, iż być może istnieją w Wielkiej Brytanii ludzie, którzy są państwowcami, patriotami, dla których ów noworodek jest być może przyszłym królem Jerzym VII, jest więc uosobieniem, żywym symbolem państwa, jego tradycji i ciągłości. By na to wpaść, nie trzeba było przecież zbytnio dręczyć głowy – wystarczyło sięgnąć po wyniki ostatnich sondaży, według których 66 proc. Brytyjczyków opowiada się za trwaniem monarchii. Żaden z tuzów polskiego dziennikarstwa nie wpadł też na to, że za światowy rozgłos tych narodzin odpowiada nie tylko komercyjne nagłośnienie sprawy, ale i siła, i pozycja Wielkiej Brytanii oraz to, że jest sporo jeszcze w świecie ludzi, którzy poczuwają się do obywatelstwa Wspólnoty Brytyjskiej i akceptują obecną królową jako jej najważniejsze i najwymowniejsze spoiwo. Tego Polacy zwykle nie zauważają. Przypomnę, że Arkady Fiedler, pisząc o Dywizjonie 303, nie dostrzegł, że dowódcą polskich lotników był mjr Kent – „Kentowski” – Kanadyjczyk, zaś inni autorzy polscy nie spostrzegli, ilu właśnie Kanadyjczyków, Nowozelandczyków, Australijczyków itd. w krytycznym roku bitwy o Wielką Brytanię przybyło ochotniczo na Wyspy, wstąpiło do brytyjskiego wojska, by bronić kraju, który nie był ich ojczyzną, był jednak ośrodkiem Wspólnoty. Nie wspominam już o ochotnikach z Irlandii, którzy po wojnie byli w swoim kraju represjonowani. Oczywiście, dziś inne czasy, ludzki idealizm i skłonność do ofiarności jakby skarlały. Skąd jednak polscy dziennikarze wiedzą, że „wspólnotowi” patrioci nie istnieją dziś na rozległych obszarach byłego Imperium? Czy prawdziwe ludzkie emocje, towarzyszące oczekiwaniu potomka Windsorów, naprawdę godzi się sprowadzać wyłącznie do wymiaru śmiesznawej sensacji ogórkowego sezonu? Czy dziennikarz nierozumiejący tego, jak dalece królowa Elżbieta II wzmocniła monarchię i przezwyciężyła antymonarchiczne tendencje z lat 60. i 70. XX wieku, naprawdę dowodzi swego intelektualizmu drwiąc z „medialnej histerii” na Wyspach Brytyjskich? 12 | lipiec – sierpień 2013 | nowy czas redaguje roman waldca czas pieniądz biznes media nieruchomości migawki w staNaCH Bez zMIaN GOSPOdARKA POPRAWIA SWOjE NOTOWANIA już dRuGI KWARTAł z Rzędu, CO SPRAWIA, żE NASzE zAufANIE ROśNIE. RYNEK NIERuChOmOśCI POWRACA dO żYCIA – móWIĄ bANKOWCY Co prawda wieści z USA już od jakiegoś czasu napawają optymizmem, to jednak Komitet Otwartego Rynku Rezerwy Federalnej (FOMC) zadecydował, że amerykańskie stopy procentowe pozostaną bez zmian. Nad ich zmianą Komitet ma się zastanowić, gdy bezrobocie w Stanach Zjednoczonych spadnie poniżej 6,5 proc. W czerwcu wynosiło 7,6 proc. 50 Groszy Na GodzINe kredytowa eksplozja Tyle mają zapisane w umowie pracownicy zatrudnieni przy budowie nowego terminalu na lotnisku Okęcie w Warszawie. Sprawa trafiła do mediów, a donosiciel, a jakże, stracił pracę. Widać w Polsce bez zmian, przekręty jak były, tak są. A miało być już normalnie i europejsko. „tHe sUN” w sIeCI roman waldca W ygląda na to, że będziemy mieć powtórkę z przeszłości, kiedy każdy, kto mógł sobie pozwolić na pożyczkę, robił wszystko, by stać się właścicielem nieruchomości. Banki zacierały ręce, a deweloperzy budowali, ile tylko mogli. Po kilkuletniej totalnej zapaści na rynku nieruchomości w Wielkiej Brytanii, widać, szczególnie w Londynie, prawdziwe ożywienie. I wierzyć należy, że nie jest to jedynie tymczasowy trend, lecz oznaka skutecznego wychodzenia z kryzysu, który przecież zaczął się od… kłopotów na rynku nieruchomości. Najpierw w Ameryce, w której sztucznie nadmuchiwana bańka kredytów mieszkaniowych pękając pogrążyła największe banki. W efekcie w tarapatach znaleźli się nie tylko Amerykanie. Kryzys zawitał na dobre kilka lat także tu, do Europy. Niektórzy, jak choćby Hiszpanie, nadal walczą o przetrwanie, mając już za sobą upadłe banki, przerwane budowy i załamane inwestycje potęgujące dramatyczne bezrobocie. Najpierw mówiono o zastoju, potem już nazywano rzeczy po imieniu: że to największy kryzys naszych czasów, że będzie długi i bolesny. Uwierzyliśmy, zaciskając pasa. Aż do teraz. W telewizji znów zaczęli pojawiać się uśmiechnięci bankowcy, którzy przekonują i namawiają, tłumaczą i pokazują cyfry, które mają uwiarygodnić ich wystąpienia. Chwalą się, że prawie każdy wniosek o kredyt rozpatrywany jest pozytywnie. A w duszy liczą pieniądze. Żeby zarobić, trzeba przecież wydać. Więc banki wydają miliony na kredyty wierząc, że tym razem nie popadną w pułapkę, którą zastawili na samych siebie poprzednio: dając zbyt dużo kredytów osobom, które tak naprawdę nigdy nie było na nie stać. Zarówno Bank of England, jak i Building Societies Association są zgodnie co do tego, że brytyjski rynek kredytów mieszkaniowych przeżywa prawdziwą „eksplozję” – wszystko dlatego, że na rynku jest coraz więcej kredytów, co wymusza nie tylko konkurencję, ale i ponowną walkę o klienta. Tak ostrej konkurencji nie było od co najmniej pięciu lat. Banki obniżają stopy procentowe, podczas gdy ceny nieruchomości pozostają wysokie, a w wielu przypadkach nadal rosną, szczególnie w Londynie. Dlaczego? Chociażby dlatego, że przez poprzednie kilka lat prawie nie było nowych inwestycji i teraz okazuje się, że na rynku mieszkaniowym panuje prawdziwy niedobór, co oczywiście ma wpływ na ceny. Tylko w czerwcu tego roku banki udzielili kredytów na ponad 3,5 mld funtów. W pierwszym półroczu suma ta zamknęła się w wysokości 18 mld, czyli prawie 30 proc. więcej, niż w tym samym okresie ubiegłego roku. W sumie zostało udzielonych aż 165,800 nowych kredytów. Dla porównania: w pierwszym półroczu 2012 roku było ich tylko 141 tys. NISKIE OPROCENTOWANIE Co więcej, poprawiająca się koniunktura na rynku oraz gwałtownie rosnąca liczba udzielanych kredytów sprawiają, że rośnie też konkurencja wśród kredytodawców. Leeds Building Society jest pierwszą firmą, która za- oferowała kredyt z zerowym oprocentowaniem. Specjaliści przyznają, że należy się spodziewać podobnych ofert w najbliższym czasie. Kupujący mogą teraz liczyć na niskie oprocentowanie Dla przykładu – dwuletni kredyt typu fixed rate można już dostać za około 1,99 proc., a pięcioletni już za około 2,49 proc. Wszystko to w czasach, kiedy Bank of England od dłuższego czasu utrzymuje oprocentowanie stóp procentowych na poziomie 0,5 proc. Na ożywienie koniunktury na rynku mieszkaniowym z pewnością wpływ miały decyzje rządu. W tegorocznym budżecie wprowadzono bowiem zapis o Lending Scheme, który w założeniu ma pomagać w zaciąganiu kredytów przez kupujących po raz pierwszy. Help to Buy umożliwia uzyskanie kredytu tym, których stać na depozyt jedynie w wysokości pięciu procent wartości nowego mieszkania. Generalnie banki wymagają depozytu w wysokości przynajmniej dziesięciu procent. CENY ROSNĄ W takiej sytuacji nikogo nie powinien dziwić fakt, że ceny nieruchomości systematycznie rosną. Ceny w drugim kwartale tego roku wzrosły o 3,7 proc. w stosunku do cen z ubiegłego roku, co doprowadziło prawie wszystkie duże agencje nieruchomości do zrewidowania swoich prognoz na najbliższe półrocze. Innymi słowy cena trzypokojowego domu wzrosła z 159 do 167 tys. funtów w ciągu ostatniego półrocza – twierdzi Halifax. Taka jest średnia w skali kraju. Jeszcze większy wzrost cen notuje się w Londynie. Średnie ceny w Westminster są o 43,9 proc. wyższe niż rok temu. Na drugim miejscu, pod względem rocznego wzrostu, znajduje się City od London (38,3 proc.) oraz Hounslow (22,6 proc.). Dwucyfrowym wzrostem mogą się również pochwalić Hackney (18), Kensington and Chelsea (17,2), Hammersmith and Fulham (16,7), Brent (15,7), Richmond upon Thames (15,2), Croydon (12,9), Lambeth (12,2), Ealing (10,3), Wandsworth (10,1) oraz Harrow z Newham – obie dzielnice zanotowały 10-procentowy wzrost cen nieruchomości w ciągu ostatniego roku. Co więcej, osoby, które jeszcze dwa lata temu miałyby problemy z uzyskaniem jakiegokolwiek kredytu, teraz mogą przebierać w ofertach. Nie tylko łatwiej podpiszą umowę, ale również na większą sumę. – Gospodarka poprawia swoje notowania już drugi kwartał z rzędu, co sprawia, że nasze zaufanie rośnie. Rynek nieruchomości powraca do życia – przyznają bankowcy i deweloperzy. I cieszą się wszyscy, wiadomo bowiem, że od tego, w jakim stanie znajduje się rynek kredytów mieszkaniowych i nieruchomości zależy kondycja całej brytyjskiej gospodarki. A ta – powoli co prawda – ale podnosi się z zadyszki i kłopotów, w jakie wpadła w 2007 roku. Lepsze od oczekiwanych dane o nowych kredytach mogą się okazać silnym bodźcem i sprawić, że doczekamy się wreszcie porządnego wzrostu gospodarczego. Przynajmniej na jakiś czas. Za czytanie „The Sun” w sieci też trzeba już płacić. Bulwarówka jest trzecią – po „The Times” oraz „Financial Times” – gazetą w Wielkiej Brytanii, która wprowadza opłaty za korzystanie z treści internetowych. Bez obawy, „Nowy Czas” jest jeszcze bezpłatny. Przynajmniej na razie. 760 000 dzIeNNIe Tyle telefonów – a właściwie smartphone'ów – na całym świecie sprzedaje każdego dnia koreański Samsung. Innymi słowy to ponad 70 mln słuchawek w ciągu kwartału. Na drugim miejscu znajduje się Apple, któremu udało się sprzedać ponad 31 mln iPhone’ów (spadek o 6 mln). Czy ktoś jeszcze używa komputerów? MINeralNa w loCIe Koniec z darmowymi posiłkami na pokładzie samolotów LOT-u. Teraz w klasie ekonomicznej dostaniemy słodką przekąskę oraz wodę mineralną. Za resztę trzeba płacić. Easy LOT, easy… prĄd za darMo! Bristih Gas planuje wprowadzenie sobót z bezpłatnym prądem dla tych, którzy mają już smart meter i zdecydują się więcej korzystać z prądu właśnie w soboty. Podobno ma się to wszystkim bardziej opłacać… 14 | lipiec – sierpień 2013 | nowy czas czas na rozmowę DziKi • BuCH • LiKuS Fot. Monika S. Jakubowska Dzikim nazywano cię już w dzieciństwie, czy wiąże się to z jakimś szczególnym wyczynem? Jednoosobowa firma buch international Promoters w ciągu 10 lat zorganizowała około 200 koncertów i imPrez w wielkieJ brytanii, irlandii oraz holandii, z czego 90 Proc. PrzyPadło na londyn – Żadnym wyczynem. Nie ma w tym nic specjalnego. Po prostu przezwisko wzięło się od nazwiska… Likus – Dzikus, Dzikus – Likus... ot, i tak już zostało. urodziłeś się w Trzebini – miasteczku, które w herbie posiada krzyż, gwiazdę i półksiężyc. Czy to z tej przyczyny bliskie stały ci się idee anarchistyczne? – Tak, jestem rodowitym trzebinianinem. Idee anarchistyczne były mi bliskie w czasach młodości, stopniowo odchodząc na boczny tor. Budzą się czasem ze zdwojoną siłą, gdy patrzę na nieudolność i chciwość polityków oraz debilizm, jaki mnie otacza. Kiedy muzyka stała się istotą twojego życia? – Zaczęło się w dzieciństwie. Rodzice mieli magnetofon szpulowy ZK 145 i właśnie z tych starych ścieżek płynęły do mnie dźwięki Pink Floyd, The Beatles, The Rolling Stones czy Perfectu. Później pojawił się młodzieńczy bunt i założenie kapeli. Zamiast walczyć między sobą, staraliśmy się poprzez teksty oraz ostrą muzykę wykrzyczeć problemy otaczającego nas świata. Holandii z czego 90 proc. przypadło na Londyn. Jestem jednoosobową firmą, która wynajmuje czasem podwykonawców niezbędnych do zorganizowania koncertu. Przez te lata poznałem wielu fantastycznych ludzi, artystów. Zobaczyłem kawałek Europy i mogę śmiało powiedzieć, że spełniam się robiąc to, co daje mi satysfakcję, choć łatwo nie jest. Zwłaszcza że jest to bardzo stresująca praca – promotorzy wiedzą o co chodzi. Bywały lepsze i gorsze chwile. Na początku pracowałem równolegle dla firmy kurierskiej i organizowałem koncerty wspólnie z Zackiem. W 2007 roku zająłem się tylko koncertami i tak właśnie minęło już 10 lat działalności Bucha. Twoja pierwsza kapela GÓWNO PRAWDA (to słowo pisane cyrylicą) pojawiła się u schyłku PRL-u. – Byliśmy młodzi i chcieliśmy od życia wyrwać wszystko, co wydawało się wtedy niemożliwe. Młodość w każdym wymiarze czasowym rządzi się swoimi prawami i swoistym buntem. Nie myśleliśmy o Zachodzie – chcieliśmy normalności, o której tylko słyszeliśmy: mieć pracę, dostęp do kultury, żyć bez tej całej komunistycznej proradzieckiej ściemy, a przede wszystkim decydować o swoim losie. W projekcie GÓWNO ПРАВДА nie mogliśmy przedstawić luźniejszych propozycji, powstała więc pokrzywiona mocno muzycznie i tekstowo formacja The Sisiors. Tworzyliśmy tzw. piosenki niezaangażowane. Oto tekst jednej z nich nadający się do publikacji: Jestem Rakietą Sojuz 30, Jestem Pisarzem Wielkiej Powieści. Jestem Ministrem i rządzę krajem, Jestem Świętym i żyję w raju. Jestem Mordercą na wolności, Jestem Cezarem i rzucam kości. Jestem Zdobywcą na szczycie góry, Jestem Odkrywcą głębokiej dziury. Jestem Rooseveltem, jestem Stalinem, Jestem Hitlerem i Gagarinem. Jestem Szatanem i Jestem Bogiem, I tylko sobą być nie mogę... Czym było Stowarzyszenia Promocji Sztuki KONAR? – Założyliśmy KONAR (Kapitalny Odłam Naturalnej Anarchii Rzeczywistości), by móc organizować koncerty i wystawy młodym jak i bardziej doświadczonym twórcom. Wymagało się od nas młodych, by się „czymś” zająć, bez konkretnych propozycji, i tym sposobem większość kończyła na ławeczkach w parkach popijając tanie wina, bez alternatywy pracy, rozwoju czy jakiekolwiek planu na przyszłość. Takich przypadków w małych miasteczkach było wiele, a KONAR był naszą odpowiedzią na ówczesny stan rzeczy. Na Wyspach pojawiłeś się w Sylwestra AD 1999. Była to dokładnie zaplanowana data, czy po prostu miałeś ochotę powitać 2000 rok pod Big Benem? Kult, T. Love, Pidżama Porno, Dezerter, Wilki, Raz Dwa Trzy, Hey, Luxtopreda, Perfect, Maryla Rodowicz, Maria Peszek, Myslovitz, Voo Voo. Takim zestawem nie jest w stanie poszczycić się niejedna agencja koncertowa w Polsce. – KSU, Habakuk, Janerka, Kayah, Renata Przemyk, Maciek Maleńczuk, Tomek Lipiński , Kiniorski, Makaruk, Pogodno też zagrali w Londynie. Do Bucha zgłaszają się zespoły i artyści z propozycjami występu w Londynie, ale nie wszyscy mieszczą się w ramkach, jakie sobie założyła agencja Buch International Promoters. Buch nie zorganizuje koncertów disco polo czy miałkich, popowych artystów/celebrytów – z całym szacunkiem dla wszystkich tworzących muzykę. – Przybyłem na Wyspy, by mieszkać w jednej ze stolic muzyki... Tak, to była w stu procentach zaplanowana akcja. Rok 2000 powitałem w barze Lorka na Stoke Newington. W Londynie dołączyłeś do – jak twierdzi amerykański dziennikarz Robert Neuwirth – jednej siódmej ludzkości zwanej squatersami. – Przybywając do Londynu wiedziałem, że będę mieszkał na squacie, nie zdając sobie sprawy, co to jest. Na miejscu okazało się, że jest to normalne dwupoziomowe mieszkanie w bloku. Każdy pokój zajmowała jedna osoba lub para, Mieszkałem przez dwa lata między innymi z Przemkiem Chrząszczykiem – właścicielem agencji koncertowej MegaYoga, który także pochodzi z Trzebini. Taka forma życia na pewno ma wiele wspólnego z ruchami anarchistycznymi czy rock&rollem, jednak dla mnie była taką do czasu. W pewnej chwili uznałem, że nie można dalej stać w miejscu. Życie jest zbyt krótkie, by zbyt długie przestoje marnowały nam uciekające chwile, a mieszkanie na squacie temu właśnie sprzyjało. 23 marca 2003 roku stałeś się osobą powszechnie znaną – zorganizowany przez ciebie debiut Kultu w Londynie jest już legendą. A jak było naprawdę? – Któregoś dnia po pracy, siedząc nad kana- łem przy Kingsland Road, popijając dobre winko wraz z Zackiem, wpadliśmy na pomysł zorganizowania koncertu Kultu w Londynie i... jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. Były to czasy, kiedy trzeba było załatwiać w Home Office jednodniowe pozwolenia na pracę dla zespołów. Na koncert Pidżama Porno w małej Astorii dokumenty z pozwoleniami zezwalającymi na pracę dotarły faksem na granicę, gdzie zespół już na nie czekał. Gdyby nie dotarły – nie zostaliby wpuszczeni do UK! Było bardzo stresowo. Koncert Kultu 23 marca 2003 roku w Astorii okazał się paradoksalnie najlepszym koncertem, jaki zrobiłem do tej pory. Wtedy byliśmy w szoku – bilety wyprzedane zostały na dwa tygodnie przed, a u koników były po… 120 funtów, i ludzie kupowali! Około 800 osób zostało przed klubem bez biletów. Były małe zamieszki. Policja zamknęła część Charring Cross Road... oj, działo się. W archiwum Bucha mam ten koncert zarejestrowany. Może kiedyś ujrzy światło dzienne. Niedawno dotarło do mnie, że Dziki, Buch i Likus to jedna i ta sama osoba (śmiech). Jak ewoluowało twoje koncertowe przedsiębiorstwo? – Zakład koncertowy Buch International Promoters w ciągu 10 lat zorganizował około 200 koncertów i imprez w UK, Irlandii oraz Dzięki tej wypowiedzi Tomasz Likus stał się właścicielem dożywotniego karnetu uprawniającego do udziału w programach Polisz Czart na żywo, plus termos kawy gratis (śmiech)! Buch ma też na sumieniu przedstawienia teatralne, cykliczne Antyparty, występy kabaretów, wystawy fotograficzne, promocje muzyczne (Poise Rite), produkcję teledysków… Stałeś się postacią rozpoznawalną, a przez niektórych zacząłeś być nawet postrzegany jako celebryta. – Staram się minimum raz w roku sprowadzać zespół/artystę, który jeszcze nie występował w Wielkiej Brytanii. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz zaskoczę swoimi projektami. Obecnie pracuję nad jednym z nich i liczę, że już niebawem świat się o nim dowie... Celebryta (śmiech)... nie, Tomek Likus nie jest typem celebryty. Za bardzo cenię sobie prywatność, zatem takie zjawiska mnie nie dotyczą. O czym marzy Tomek Likus? – Marzenia to coś pięknego! Chciałbym, by ludziom było na naszej planecie zdecydowanie lepiej, by nie chodzili głodni, częściej się uśmiechali, by politycy uzmysłowili sobie, że powinni służyć nam, a nie odwrotnie. Marzenia zawodowe krok po kroku spełniam i choć dany projekt czasem ujrzy światło dzienne po latach, wiem, że warto go realizować. Ktoś, kto zna mnie lepiej, wie, że jestem maszynką produkującą pomysły – zarówno te konkretne, jak i takie nie do przyjęcia (zbyt przyszłościowe). Często ktoś podkrada mi koncept i realizuje go na swój sposób. Wtedy na początku ogarnia mnie złość, która jednak szybko przechodzi. Tak... Dziki żyje marzeniami i pomysłami. Bez tego Bucha by nie było. Rozmawiał: Sławomir Orwat |15 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 czas na rozmowę RADOSNE WEJŚCIE NA POKŁAD TITANICA? Po wejściu Chorwacji do Unii, Londyn zyskał sojusznika w reformowaniu Wspólnoty – mówi profesor JAMES KER-LINDSAY, politolog z London Schoolof Economics w rozmowie z Adamem Dąbrowskim. Chorwacja weszła do Unii. To trochę tak, jakby radośnie wejść na pokład Titanica… – Wielu ludzi myśli w ten sposób. Nie da się bowiem ukryć, że Unia Europejska AD 2013 jest zupełnie inną Unią niż w 2004 roku, gdy miało miejsce wielkie rozszerzenie Wspólnoty na Wschód. Dziś problemy ma Unia, ale także Chorwacja. To dlatego to rozszerzenie Unii jest świętowane jak żadne poprzednie – w milczeniu. Gdyby nie wojna, Zagrzeb znalazłby się pewnie w Unii szybciej niż Warszawa? Z pewnością można stwierdzić, że gdyby nie ta wojna, wiele z tych krajów – szczególnie Słowenia, Chorwacja, może też Serbia – przeskoczyłyby Polskę w kolejce. Ale lata dziewięćdziesiąte były dla tego regionu straconą dekadą. Wiele krajów wciąż jeszcze wraca do równowagi po tej wojnie. Stan gospodarki jest w większości tych krajów gorszy niż u schyłku Jugosławii w 1989 roku. Chorwacja byłaby częścią Unii zdecydowanie wcześniej, gdyby nie wojna. Wielu ludziom Chorwacja kojarzy się jako raj na ziemi: plaże, morze, świetne jedzenie. Ale w rzeczywistości od 2009 roku trwa tam potężny kryzys gospodarczy. – Sytuacja jest fatalna. Składa się na to szereg czynników. Owszem, gospodarka jest napędzana przez turystykę, ale to nie wystarcza. Rząd walczy z wysokim bezrobociem, a jednocześnie – tak, jak w wielu innych państwach Europy – wydaje po prostu za dużo. Charakterystyczną cechą Chorwacji jest to, że mieszka tu mnóstwo weteranów niedawnej wojny, wielu z nich jest jeszcze dość młodych. Państwo wypłaca im renty i szereg świadczeń. To obciąża budżet. Czynniki te sprawiają, że dziś sytuacja gospodarcza Chorwacji jest naprawdę poważna. A gdyby Chorwacja weszła do Unii razem z nami, uniknęłaby podobnych problemów? Albo może chociaż rozmiary kryzysu nie byłyby tak zatrważające? – Niektórzy tak sądzą, ale z tą teorią jest oczywisty kłopot. Pomyślmy o dwóch prymusach, wstępujących do Unii Europejskiej w 2004 roku: Słowenii i Cyprze. Te państwa były najbogatsze ze wszystkich, o jakie Wspólnota się wówczas powiększyła. Mówiło się o nich, że są najbardziej rozwinięte. Abstrahując od kwestii podziału Cypru na część grecką i turecką. Sam proces negocjacji i dostosowywanie prawa też przebiegał niesamowicie gładko – wszyscy po stronie Unii to podkreślali. Państwa „starej Unii” były zachwycone. I co? Popatrzmy na największe problemy gospodarcze, z jakimi dziś się borykamy. Na pierwszym miejscu jest oczywiście Grecja, ale zaraz potem plasują się właśnie Słowenia i Cypr. Dziś myśli się więc inaczej. To prawda, że Unia wymusza na stolicach reformy, ale czasem – tak jak w przypadku tych dwóch krajów – nie idą one wystarczająco daleko. Dziś widać, że to państwa, które startowały z naprawdę niskiego poziomu, zmuszone do przeprowadzenia bardziej radykalnych zmian, są dziś w o wiele lepszej pozycji. Czy w takim razie akcesja jest dla Chorwacji szansą? – Z akcesją wiążą się rzecz jasna zarówno koszty, jak i zyski. Przede wszystkim kraj zyska dostęp do funduszy strukturalnych. Tyle że wielu komentatorów ma wątpliwości co do tego, czy ten kraj będzie w stanie je wykorzystać. Korupcja i niewydolność administracji? – Tak. Aparat państwowy nie jest zbyt sprawny. A do tego naprawdę dużym problemem pozostaje korupcja. Mieliśmy tam ostatnio wiele głośnych procesów sądowych. Dość wspomnieć, że były premier, który w negocjacji warunków przystąpienia do Unii Europejskiej odgrywał bardzo ważną rolę, siedzi dziś za korupcję w więzieniu. Rzecz jasna te problemy nie są charakterystyczne tylko dla Chorwacji, ale wielu obserwatorów zastanawia się, do jakiego stopnia staną one na przeszkodzie procesowi wychodzenia z recesji. Pamiętajmy też, że w Unii wciąż obowiązuje Procedura Nadmiernego Deficytu [na jej podstawie państwu, które przekroczy 3 proc. deficytu publicznego w stosunku do PKB grożą sankcje finansowe – przyp red.] Prawdopodobnie Chorwacja bardzo szybko przekroczy limit i wtedy będzie musiała szukać oszczędności. daje się wyraźnie słyszeć we wszystkich państwach regionu. Jak popularny dziś jest dyskurs traktujący o tym, że wchodząc do Unii Zagrzeb pozbywa się suwerenności? – Niewątpliwie jest popularny, ze względu – jak już wspomnieliśmy – na fakt, że w niedalekiej przeszłości Chorwacja była częścią Jugosławii i wiele wysiłku włożyła, by się z niej wyswobodzić. Ale pamiętajmy też o sposobie myślenia, który stanowi dla tej narracji swoistą przeciwwagę. Część Chorwatów nie chce być postrzeganych jako część Bałkanów. W ich oczach przystąpienie do Unii jest widomym znakiem tego, że już nie są „krajem bałkańskim”. Teraz mogą się określać jako kraj Europy Środkowej. To akurat chyba błąd. Już Słowenia bardzo wiele wysiłku włożyła w to, by zaprezentować się jako kraj Europy Środkowej, a nie państwo Europy Południowo-Wschodniej. Potem jednak Lublana zorientowała się, że kontakty z resztą republik bałkańskich są w gruncie rzeczy jej atutem i zdecydowała się zbliżyć do innych państw regionu. Niegdyś, gdy w rozmowie ze Słoweńcem nazwałeś jego kraj państwem bałkańskim, prawdopodobnie by się obraził. Teraz jest inaczej. Myślę, że możemy spodziewać się podobnego scenariusza w przypadku Chorwacji. W końcu mieszkańcy tego kraju zrozumieją, że ich największym atutem jest właśnie fakt, że kraj ten stanowić będzie pomost pomiędzy Unią, a zachodnią częścią Półwyspu Bałkańskiego. Polski Polski lski Uniwersytet Uniwersy ersy tet M R Rüøýȱ üøýȱ õ FÎÈøȱ Przyglądam się temu, jak zmienił się stosunek Chorwatów do Wspólnoty. Kiedyś to był bardzo entuzjastyczny naród. Teraz jest inaczej. Teraz tego entuzjazmu brak. Badania pokazują, że poziom zaufania do Wspólnoty jest w Chorwacji nawet niższy niż na Wyspach. To bardzo znaczące. Dziś panują tu duże obawy przed Brukselą. Różnica jest taka, że mieszkańcy tego kraju ufają swojemu państwu jeszcze mniej niż instytucjom Wspólnej Europy. Z moich rozmów z politykami z brytyjskich kręgów rządowych wynika, że widzą oni Chorwację jako przydatnego sojusznika, który dołączy do bardziej eurosceptycznych członków Unii. To nie będzie kolejny członek Unii, który z radością podąży za głównym nurtem. Czyli Londyn zyskał wsparcie? – Takie panuje tu przekonanie. Oczywiście może się okazać, że już po powiększeniu Unii Chorwacja złagodnieje i zacznie „zachowywać się w sposób cywilizowany” i stosować się do ogólnie przyjętych zasad, ale politycy brytyjscy myślą co innego. Są oni przekonani, że Zagrzeb zajmie miejsce obok Londynu i przyłączy się do apeli o gruntowną reformę unijnych instytucji. W jakim kierunku podążałaby ta reforma? Mniej centralizacji, więcej wolnego rynku? – Właśnie tak. To doskonałe podsumowanie tej wizji. Zagrzeb poprze nasze wysiłki reformatorskie, choćby w kwestii ograniczenia transferu kompetencji ze stolic do Brukseli. Wielu ludzi czuje, że ciężko walczyli, by uciec z jednej federacji i nie mają wielkiej ochoty zostać częścią kolejnej. Większość Chorwatów liczy na korzyści gospodarcze, ale mało kto przychylnie patrzy tu na ruchy zmierzające ku integracji o charakterze politycznym. Kraje bałkańskie zawsze słynęły z mocnego nurtu nacjonalistycznego. Po krwawej wojnie domowej i niepodległości wywalczonej za tak wysoką cenę, głos „prawicy tożsamościowej” ZAPISY NA STUDIA PODYPLOMOWE KIERUNEK: K NA N A KIERUNEK K:: MmM7$ BMmM7$ B-|D |D ] ]RFcD7$/R RFcD7$/R DmF Fhm_| |] RFcD7$BB BDR BDR !_m/74 !_m/74 7 DmFhm_| ]RFcD7$B 1D URN GZD VHPHVWU\ ]DM ]DMÚÊ ÚÊ w co drugi weekend, cena £1200 200 SURZDG]RQH SU]H] Z\ Z\NïDGRZFöZ \NïDGRZFöZ ] 8- L 3812 381 12 ]JïRV]HQLD ]JïRV] ]]HQLD HQLD www www.puno.edu.pl .puno.edu.pl puno edu.pl pl 16| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas FILOLOG, CZYLI PROFESOR POLITECHNIKI ludzie i miejsca Namawiano go na studia matematyczne, ale nie cierpiał rachunków. Studiował językoznawstwo, lecz dla przyjemności słuchał wykładów z fizyki. Jest filologiem i tak jak żona, długo pracował na politechnice. Mam przed sobą nie byle kogo, bo rekonstruktora i wieloletniego kierownika Katedry Filologii Angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Aleksandra Solarewicz Choć Polacy mogli już studiować, to niestety, sam Lwów był dla Polski stracony. Państwo Cyganowie z trzema synami opuścili go z początkiem czerwca 1946. Już zaLiCzył, aLe powtarza 400 km, czyli trzy dni w wagonie-węglarce dało Jankowi w kość do tego stopnia, że po rozładowaniu na dworcu w Katowicach położył się na skrzyniach z rodzinnym dobytkiem i usnął. Kiedy się przebudził, okazało się, że został okradziony, z portfela i… z indeksu. Studia na nowo utworzonej uczelni Uniwersytet i Politechnika we Wrocławiu, dokąd wkrótce się zgłosił, musiał zaczynać od nowa. Radził sobie bardzo dobrze, np. na IV roku miał dość czasu, by… hobbystycznie słuchać politechnicznych wykładów z fizyki. – Czy angliści odczuwali marksistowską presję na program nauczania? – pytam. – Na samym początku jeszcze nie było źle – ocenia profesor. Nawet w szkołach zaczęto uczyć angielskiego. Przychodziły angielskie czasopisma, podręczniki, a w ich sprowadzaniu specjalizował się pan Lach, właściciel księgarni przy pl. Uniwersyteckim. Na pierwszym roku anglistyki – tak jak na każdym innym kierunku – zebrały się – nie jak teraz – równolatki, ale wszyscy ci, którym wcześniej wojna uniemożliwiła studia. Była wśród nich panna Anna Golonkówna z Warszawy, która wcześniej poważnie planowała zostać lekarzem stomatologiem. zmiana kursu Profesor Jan Cygan z werwą i humorem opowiada o serii przypadków, które zawiodły go na studia humanistyczne. Ciekawe były te przypadki. Jedna ze starszych sąsiadek dopowiada, że profesor ma też duże zdolności mechaniczne. Potrafi naprawić wszystko, nawet samochód – no chyba że konieczne jest użycie kanału! ex oriente Lux, CzyLi oświata ze wsChodu Profesor urodził się we Lwowie w 1927 roku. Oboje jego rodzice, Teresa i Stanisław, byli filologami klasycznymi i uczyli w lwowskich gimnazjach. Matka w prywatnym żeńskim Gimnazjum im. Juliusza Słowackiego, a ojciec najpierw w VI Gimnazjum Klasycznym, a potem w IX Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego. Jan Cygan przed wojną uczył się w szkole powszechnej św. Antoniego, a potem Henryka Sienkiewicza, gdzie od drugiej klasy poznawał język ukraiński, zwany wówczas ruskim. Jeszcze pod koniec sierpnia 1939 rodzina przebywała na letnisku w Komarnie, 36 km od Lwowa (z wyjątkiem ojca, który wrócił do miasta przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego). Tam zastał ich wybuch wojny. Wkrótce w Komarnie zameldowali się krasnoarmiejcy. Pani Teresa Cyganowa przeżyła I wojnę we Lwowie, a jako filolog nie miała kłopotu z porozumiewaniem się, więc Rosjanie byli zdumieni. – Czy pani była kiedyś w Rosji? – Ależ nie – odpowiedziała ze spokojem kobieta. – W 1915 to Rosja była u mnie. Teraz Rosja przyszła do nich po raz drugi. Profesor do dzisiaj pamięta wojsko, które – jak potwierdza wielu kresowian – stanowiło obraz nędzy i rozpaczy. – Mieli długie szynele, z których zwisały strzępy aż do ziemi, i buty z cholewkami w harmonijkę. Ta właśnie armia miała zaprowadzić na ziemiach polskich nowy porządek. Jan Cygan, starannie wychowywany w cywilizacji łacińskiej, wszedł w krąg oddziaływania kultury ze wschodu. Do sowieckiej dziesięciolatki Janek uczęszczał dwa lata. W czerwcu 1941 weszli Niemcy, którzy zamknęli dla Polaków szkoły średnie i wyższe. Oficjalnie Janek uczęszczał do klas przygotowawczych, które miały przygotowywać do studiów w Staatliche Technische Fachschule – namiastce politechniki. Była to dla niego jedyna legalna możliwość kształcenia się, a poza tym nauka w oficjalnej szkole chroniła przed wywózką na roboty przymusowe do Niemiec. Nieoficjalnie uczęszczał na tajne komplety. Prof. Roman Ingarden, filozof, uczył tam języka niemieckiego i matematyki, dr Izydora Dąmbska – polskiego, a prof. Jan Nikiborc z Politechniki Lwowskiej – fizyki. Kadra nauczycielska tajnych kompletów gromadziła elity intelektualne przedwojennej Polski. w 1954 roku Jan Cygan został wysłany – nakazem z warszawy! – na dziewięć miesięCy do… Laosu „ChánoJ”, CzyLi prosimy o tłumaCza! wykładał dla nich Ukrainiec, Taras Franko. – Byli wśród nas studenci ze wschodu Ukrainy, którzy zupełnie go nie rozumieli i oczekiwali wykładów w języku rosyjskim. Profesor skarcił ich natychmiast: „Jeśli przyjeżdża się do kraju, w którym obowiązuje jakiś język, to trzeba go opanować”. Profesor Franko mówił pięknym, literackim językiem ukraińskim. Nic dziwnego – był synem słynnego Iwana Franki, ukraińskiego wieszcza narodowego i właśnie patrona Uniwersytetu. taras Franko i sCena BaLkonowa W 1944 do Lwowa wrócili Sowieci i maturę przyszło zdawać w sowieckiej dziesięciolatce. – Egzaminatorka maturalna namawiała mnie do studiowania matematyki, „bogini nauk” – jak ją określała. Odmówiłem. Nie cierpiałem liczyć! – dodaje z łobuzerskim błyskiem w oku profesor. Wybrał filologię angielską. Na studia anglistyczne w Lwowskim Państwowym Uniwersytecie im. Iwana Franki (bo tak Uniwersytet Jana Kazimierza przemianowali w 1940 Sowieci) zgłosiło się sporo chętnych: Ukraińcy, Rosjanie, Polacy… – Egzaminator był zaskoczony, że ja zdaję dwa języki obce. – Ale sowieckie metody nauczania były, delikatnie mówiąc, dziwaczne? – dopytuję, znając doświadczenia swojego dziadka – biologa. Profesor Cygan zaprzecza: – To był bardzo dobry kurs i bardzo przykładaliśmy się do nauki. Ja właśnie tam nauczyłem się angielskiego: już na I roku razem z koleżanką Ukrainką odgrywaliśmy scenę balkonową z Romea i Julii! Natomiast literaturę antyczną Pani mgr Anna Cyganowa, która dotąd przysłuchiwała się naszej rozmowie, teraz zaczyna swoją własną opowieść. Urodziła się w Brzesku w 1923 roku, wychowała w Warszawie, skąd po Powstaniu trafiła do Krakowa, a potem właśnie do Wrocławia. Z mężem łączy ją również kresowy epizod. Mieszkała z rodzicami kilka lat we Lwowie. Choć dzisiaj sama słabo pamięta miasto, to – jak mówi – jej mąż sprawnie wymienia nazwy ulic, którymi mogła spacerować, i przypomina nazwy miejsc. Maturę zdawała na warszawskich tajnych kompletach, po Powstaniu trafiła z rodziną do Krakowa i tam po wojnie chciała zacząć studia. – Przyszłam nawet ma uczelnię, by zapisać się na stomatologię. Weszłam do biura, patrzę, a z innego pokoju wychodzą amerykańscy żołnierze. Zwiedzali akurat Kraków i uniwersytet, ale z nikim nie mogli się porozumieć. Ja ich zagadnęłam i zaczęłam tłumaczyć. Tak mi się to spodobało, że zapisałam się na anglistykę! Anna Golonkówna angielskiego uczyła się już w przedwojennym gimnazjum. Filologię ukończyła jednak we Wrocławiu, bo tam przeniósł się wkrótce wraz z rodziną prof. Zygmunt Golonka, który dostał pracę na wydziale rolniczym UiPWr. Na tamtejszej anglistyce poznała swego przyszłego męża. rosyJska angListka naJLepsza Języka angielskiego uczyła świetna lektorka, Rosjanka, pani Gridina. Pracowało się według systemu sowieckiego oczywiście, sześć dni w tygodniu, czyli także w dni świąt religijnych. Ale pani Gridina była życzliwa. Gdy przyszła na zajęcia do swoich studentów 24 grudnia, od razu zapytała: „U kawo iz maich studientow sjewodnia prazdnik?” Zgłosili się Polacy, a było ich troje. „To zapiszemy obecność, idźcie do domu”. Profesor wyraża się o swoich ówczesnych wykładowcach z szacunkiem. – Mieliśmy czternaście godzin angielskiego w tygodniu. Czytaliśmy oryginalne teksty angielskie i amerykańskie, np. Herberta G. Wellsa, O’Henry’ego, Oscara Wilde’a. Do nauczania języka służyły całkiem dobre książki, ja mój podręcznik ukraiński mam do dzisiaj – profesor zdejmuje z półki i podaje mi grubą książkę o pożółkłych stronach. Anna Golonkówna jeszcze jako studentka zaczęła pracę lektora języka angielskiego na Politechnice. Jan Cygan został tam skierowany po studiach, a po oddzieleniu się Politechnice Wrocławskiej (po oddzieleniu się od Uniwersytetu) podjął się organizowania Zakładu Języków Obcych, którego został kierownikiem. Materiały do prowadzenia zajęć (teksty techniczne) przepisywało się na maszynie i odbijało na powielaczu. Gdy pod koniec lat 40. język angielski rugowano ze szkół, jako mowę bikiniarzy i imperialistów, na uczelni technicznej angliści nadal byli w cenie. Niespodziankom nie było końca i w 1954 roku Jan Cygan został wysłany – nakazem z Warszawy! – na dziewięć miesięcy do… Laosu, jako tłumacz w polskiej delegacji do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli, utworzonej po zakończeniu wojny w Indochinach. Komisja była złożona z Hindusów, Kanadyjczyków i Polaków. Tłumacz był tam bardzo potrzebny. Polscy oficerowie nie znali języka angielskiego, który w niej obowiązywał, i oficer sztabu nazwę stolicy Wietnamu Hanoi zapisywał jako… „Chanoj”. Przyszły profesor odbył też niezapominaną wizytę na dworze królewskim, gdzie poznał smak prawdziwego szampana podanego ręką monarchini. BudowniCzy, Choć nie inżynier Jan Cygan, gdy reżim komunistyczny nieco zelżał i kierunki anglistyczne reaktywowano, przeniósł się na uniwersytet. Tam właśnie, w 1965 roku, organizował od nowa Katedrę Anglistyki i został jej kierownikiem. Potem – przez wiele lat piastował funkcję dyrektora Instytutu Filologii Angielskiej (po tzw. reformie instytutowej) i kierownika Zakładu Językoznawstwa Angielskiego. Na zasłużoną emeryturę przeszedł z końcem 1998 roku. – Właśnie zauważyłem, że zdarza mi się czasem zapomnieć jakiegoś nazwiska. Nie chciałem takich niespodzianek na wykładach – uśmiecha się profesor. Anna i Jan Cyganowie są znani jako osoby o wielkiej wiedzy, a zarazem skromności osobistej. Chodzić na prywatne lekcje do pani Cygan – to była dla młodego człowieka nobilitacja. W zakamarkach starego domu na Oporowie wciąż leżą rozprawy z dziedziny elektroniki i chemii, które Anna Cygan – pionierka tej metody nauczania na PWr – przekładała ze swoimi studentami. A przede mną, na stole spoczywa pismo o nadaniu tytułu profesora honorowego Politechniki Wrocławskiej angliście, który o mały włos nie został inżynierem. |17 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 ludzie i miejsca PrzyPomnieć PoLsKie dziedziCtwo za UraLem, PodKresLić ChLUbną historię osiąGnięć badawCzoodKrywwCzyCh w reJonie syberii doKonanyCh Przez zesłańCów Śladami polskich badaczy Syberii Jacek Pałkiewicz, Krzysztof Petek i Grzegorz Lityński na Kamieniu Czerskiego Jacek Ozaist K iedy piszę te słowa, apolityczna, zawieszona ponad historycznymi podziałami wyprawa znanego podróżnika Jacka Pałkiewicza, opuszcza właśnie Irkuck, kierując się do Pietropawłowska Kamczatskiego. Przesłanie projektu jest proste. Przypomnieć nasze dziedzictwo za Uralem, podkreslić chlubną historię osiągnięć badawczo-odkrywczych w rejonie Syberii dokonanych przez polskich zesłańców, wzmocnić dobre strony w stosunkach polsko-rosyjskich. Odzew w gazetach rosyjskich jest duży, znacznie większy niż w mediach polskich. W dniu przylotu ekipy do Irkucka, na lotnisku czeka grupa dziennikarzy i osób związanych z kulturą i nauką. Odbywa się konferencja prasowa, podczas której Pałkiewicz objaśnia cel wyprawy, a potem spotkanie autorskie z żywo reagującą publicznością w Instutycie Geografii. Pojawia się liczna grupa Polaków i osób pochodzenia polskiego, chętnych do rozmowy na temat podróży oraz śladów naszych rodaków w Irkucku i okolicach. Kto nie wie, kim jest główny organizator wyprawy, niech szybko biegnie do księgarni albo chociaż skorzysta z Wikipedii. Ja odsyłam do jego najpopularniejszej książki Pasja życia – swoistego opus magnum autora – wznawianej aż osiem razy. Jacek Pałkiewicz nie zabiega o chwilową sławę, nie bryluje w mediach, nie ma w sobie nic z celebryty. Za to konsekwentnie robi swoje. Cenią go ludzie ze wszystkich kontynentów świata, na których bywał, cenią go czytelnicy jego książek podróżniczych. Zdecydowanie łatwiej napisać, czego nie robił i gdzie nie był, niż próbować opisać jego przygody. Wymienię te najważniejsze. W 1996 jego ekspedycja odkryła źródła Amazonki. Potwierdzono to ostatecznie i niepodważalnie. Stworzył szkołę, w które sztuki przetrwania uczyli się astronauci i antyterroryści, w swoim życiu zawodowym bardzo często poddawani stresom i obciążeniom kilkakrotnie większym niż te występujące u normalego człowieka. Doskonale wiedział o czym uczy. W styczniu 1975 roku podjął się pokonania Oceanu Atlantyckiego jako rozbitek w szalupie. Dryfował przez 44 dni między Dakarem w Senegalu a Georgetown w Gujanie, mając do dyspozycji tylko kompas i żelazny zapas pożywienia oraz wody. Żywił się latającymi rybami, które same wpadały do jego łodzi, aż dotarł do wybrzeża Ameryki Południowej. Zwiedzał i opisywał głównie miejsca ekstremalne: Syberię, Pustynię Gobi, Atacamę, Kara-kum, wydmy Namibii, pogrążoną w wojnie domowej Somalię, Kambodżę Czerwonych Khmerów, Biegun Zimna... Wielokrotnie bywał w Rosji, zgłębiając najdalsze, najbardziej niedostępne zakątki: Czukotkę, Kamczatkę, Sachalin, Wyspy Komandorskie, gdzie nie wiadomo, czy jest jeszcze dziś, czy już może jutro. W tegorocznej wyprawie biorą również udział asystenci Jacka Pałkiewicza – Krzysztof Petek, autor kilku serii książek dla młodzieży i dorosłych (Gra, Operacja Hydra, Czarny kufer, Porachunki z przygodą) oraz fotograf i obieżyświat Grzegorz Lityński. 17 lipca na swojej fejsbukowej stronie Syberia 2013 badacze zamieszczają pierwszą notatkę: „Zapowiadana wyprawa Śladami polskich badaczy Syberii rozpoczęta! Trasa Warszawa-Moskwa-Irkuck, którą Polacy w dziewiętnastym wieku pokonywali w kilka miesięcy, zajęła nam dziesięć godzin. Ciepło przyjęci w Irkucku, natychmiast musieliśmy stanąć przed kamerami telewizyjnymi, by opowiedzieć, czego zamierzamy dokonać. Potem nową Toyotą Landcruiser popędziliśmy w miasto, to samo, po którego ulicach przed stu pięćdziesięciu laty chadzali polscy naukowcy, pionierzy nowoczesnych badań geologicznych, biologicznych i kulturowych Syberii. Rozpoczynamy misję, której celem jest zbliżenie. Do wiedzy. Do informacji. Do pojednania”. W dniach 17-23 lipca przebywają na terenie Irkucka, poszukując śladów działalności Aleksandra Czekanowskiego, Benedykta Dybowskiego, Jana Czerskiego i innych. Na ich cześć nazwano syberyjskie pasma górskie, szczyty, doliny, miasta czy ulice, ale w irkuckich archiwach Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego niewiele śladów po ich dokonaniach zostało. Wiele archiwaliów strawiły dwa pożary, jakie wybuchły w tym miejscu w 1879 roku. 20 lipca badacze biorą udział w zorganizowanym w ramach obchodów 150-lecia Powstania Styczniowego święcie upamiętniającym rozstrzelanie uczestników Powstania Zabajkalskiego w 1866 roku, składając wieniec wspólnie z działaczami Narodowo-Kulturalnej Autonomii Polaków z Ułan-Ude. Krzyż upamiętniający rozstrzelanych mieści się nad brzegami Bajkału, w wiosce Miszycha. Po uroczystościach spędzają trochę czasu nad „błękitnym okiem Syberii” „Brodziłem w Amazonce. W Rio Negro. W paru jeszcze strumykach... Ale w Bajkał wszedłem po raz pierwszy. Woda ciepła, zapewniam! Kto chce sprawdzić?” – notuje Krzysztof Petek. – Ja! – chciałoby się krzyknąć zazdrośnie w londyńskim skwarze, bo na pewno w Bajkale temperatura wody wynosi jakieś + 30C. W dalszych notatkach można przeczytać: „W drodze powrotnej odwiedziliśmy Kułtuk. W tej wsi Benedykt Dybowski wynajął dom, który na kilka lat stał się stacją badawczą polskich naukowców. Jego załogę stanowili, poza Dybowskim, Wiktor Godlewski i Władysław Księżopolski. Dybowski z Godlewskim rozwiązali tu zagadkę ryby gołomianki i opisali bogatą faunę bajkalskich bezkręgowców. Do Kułtuka przyjeżdżali także inni badacze, m.in. Józef Łagowski, Aleksander Czekanowski, Jan Czerski, Stanisław Wroński. W stacji bywało gwarno i wesoło”. Benedykt Tadeusz Nałęcz Dybowski (1833-1930) to arcyciekawa postać. Za uczestnictwo w Powstaniu Styczniowym został przez Rosjan skazany na śmierć. Wstawili się za nim, za pośrednictwem Otto von Bismarcka, niemieccy zoolodzy, dzięki czemu kara została zamieniona na dwanaście lat zesłania. Dybowski, równocześnie z katorżniczą pracą, prowadził badania nad endemiczną fauną Bajkału, opisując ponad sto gatunków żyjących zwierząt. Najsłynniejsza jest wspomniana już gołomianka – niemal przezroczysta ryba żyjąca w najgłębszym jeziorze świata, która, wyjęta z wody, zamienia się w oleistą ciecz. Tego oleju używali do lamp żyjący nad brzegami Bajkału Buriaci. Po odbyciu kary, Dybowski zdecydował się nie wracać do wciąż zniewolonej Polski i kontynuował swoje badania, docierając aż na Kamczatkę. Wrócił do ojczyzny dopiero pod koniec życia. Zamieszkał we Lwowie. Przeżył burzliwe 97 lat. Spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim. 21 lipca wyprawa dociera na Kamień Czerskiego (728,40 m n.p.m), by – jak to sami określają: „poczuć ogrom Bajkału”. Z notatki zamieszczonej w internecie: „Ze skały rozciąga się niesamowita panorama na źródła Angary, zwyczajowo rozpoczynającej się w miejscu, w którym tkwi jasny kamień-szaman. Zgodnie z legendą, Bajkał rzucił nim, by zagrodzić swojej córce Angarze drogę do ukochanego Jenisieju. Ta jednak dotarła do kochanka – i odtąd kamień stał się symbolem zakochanych. My zaś chcemy poczuć klimat – i gdy przysiadamy na płaskim głazie, staje się jasne, dlaczego Buriaci nie nazywali Bajkału jeziorem, a „świętym morzem”. Po zamglony horyzont rozciąga się turkus i błękit, kilkusetmetrowe klify spadają w lekko pofałdowaną otchłań”. Jan Czerski (1845-1892), urodzony pod Witebskiem uczony, tuż przed maturą, został aresztowany za udział w Powstaniu Styczniowym. Skazano go na służbę w batalionie ogniowym w Omsku, po ukończeniu której zainteresował się naukami przyrodniczymi. Od 1871 pracował w Irkucku pod kierownictwem Aleksandra Czekanowskiego. Wtedy, po wykonaniu kilku pomniejszych zadań naukowych, rozpoczął dzieło swojego krótkiego życia – opisanie genezy i budowy geologicznej jeziora Bajkał. Z jego mapy geologicznej strefy brzegowej Bajkału naukowcy korzystają po dziś dzień. Nigdy nie było potrzeby zastępować jej nowszą. Czerski przez jakiś czas pracował w Petersburgu, opisując setki tysięcy kości zwierząt kopalnych i opracowując faunę kopalną ssaków syberyskich, ale wciąż coś ciągnęło go w tamte ostępy. W 1891 roku wyruszył wraz z rodziną i wspołpracownikami na jeszcze jedną wyprawę, badać dorzecze Kołymy. Od dziecka słabowity, chory na serce uczony umarł w miejscu, gdzie do Kołymy wpada rzeka Prorwa. Wyprawę dokończyła jego wieloletnia uczennica i współpracowniczka, a prywatnie żona – Mawra Czerska. Imię badacza nosi jedno z największych pasm górskich na Zabajkalu, Pik Czerskiego w górach Chamar-Badan, szczyt w centralnej części Gór Bajkalskich oraz wspomniana wcześniej skała, na której przysiedli w zadumie uczestnicy wyprawy Syberia 2013. Do pochodzenia i dorobku naukowego Jana Czerskiego przyznają się również Litwini i Białorusini. 23 lipca kontakt urywa się. Podróżnicy obiecują odezwać się, gdy wylądują w Pietropawłowsku Kamczackim, ale zastrzegają, że mogą nie mieć dostępu do internetu. Na końcu świata wszystko jest przecież możliwe. Kiedy wysyłam tekst do druku, badacze nadal milczą, ale jestem pewien, że prowadzą wytężone badania i wkrótce dadzą znak życia. Ciąg dalszy na pewno nastąpi. Piękny smak lata 18 | lipiec – sierpień 2013 | nowy czas agenda kwitnącego drzewa. Geometria struktury obiektu wplata się w drzewa z przepiękną soczystą zielenią oraz biel kwiatów, tak obfitą, jak przysłowiowa japońska wiśnia. Zbieg okoliczności, czy zamierzony cel? Wygląda na to, że nie jest to przypadek. Angażowanie natury w przestrzeń architektoniczną jest specjalnością tego twórcy, o czym świadczą jego inne projekty i deklaracje. Wojciech A. Sobczyński W P iękne lato nadal trwa. Brytyjczycy zaczynają już narzekać, że za gorąco, że trudno spać bez klimatyzacji, że ogródki w podmiejskich domach kosztują ich więcej w opłatach za wodę, że plony będą liche czy też, że pomidory w sklepach są dojrzałe a nie półzielone. Ja nie narzekam. Truskawki z lodami, chłodnik litewski i potrawy z rusztu, w długie i ciepłe letnie wieczory w ogrodzie przyjaciół lub w zaimprowizowanym street party jest dla mnie receptą na raj ziemski widziany przez tęczowy pryzmat chłodnego campari, pims czy białego wina. O takiej to właśnie wieczornej porze, kiedy słońce zaczyna grać swoją odwieczną kolorową grę, a powiew wiatru przynosi nowy oddech i ulgę dla wszystkiego co żyje, znalazłem się koło Serpentine Gallery. Położona na pograniczu dwóch wielkich londyńskich parków – Kensington Gardens i Hyde Park – galeria ta cieszy się od lat zasłużonym międzynarodowym prestiżem, wzbogaconym w ostatniej dekadzie ekspozycjami nowoczesnej architektury. Wiedziałem tylko tyle, że o tej porze roku zobaczyć można tak zwany Pawilon Tymczasowy, wybudowany według planów jednego z architektów wybranych z grona światowej czołówki. Lubię robić wypady improwizowane, bez przygotowania i bez obciążeń spełnionych nadziei lub rozczarowań. Liczyłem na niespodziankę. To, co zobaczyłem, przeszło moje oczekiwania. W kontraście do zwykłej praktyki, najciekawszym aspektem tego projektu jest jego efemeryczność. Eksperymentalne materiały, dopuszczalne w tym projekcie, nie spotkałyby się z aprobatą inspektoratu budowlanego i inwestorów. Budowle ogrodowe przypominające klasyczne ruiny, świątynie dumania, spektakularne altany leżą w tradycji sięgającej aż po zamierzchłe czasy antyku i na Wyspach Brytyjskich znalazły wielu eksponentów, z których najsławniejszym był w XVIII wieku Capability Brown (który projektował również ogrody w Fawley Court!). Po upływie trzech miesięcy pawilon jest demontowany, o ile nie został zakupiony przez kogoś, kto posiada nie tylko odpowiednie fundusze, ale także obszerny teren, aby zainstalować na nim unikatowy projekt. Chyba nie przesadzam spekulując, że jest to ciekawa zabawa dla milionerów, którzy zapewne zakupili już dla siebie „żelaznych” impresjonistów i może w ogrodzie mają kilka prestiżowych rzeźb, które dobrze by się prezentowały na tle ultra nowoczesności. W tym roku to już trzynasty z rzędu Pawilon Tymczasowy przy Serpentine Gallery. Nie wiem, jaki los spotkał poprzednie. Pierwszy projekt powstał w milenijnej atmosferze 2000 roku. Zaproszono wtedy wybitnego japońskiego architekta Toyo Ito. W tym roku ponownie wybrano Japończyka. Jest nim 41-letni Sou Fujimoto. Wśród poprzednich zwycięzców znajdowały się takie nazwiska, jak Oskar Niemayer – projektant futurystycznej stolicy Brazylii, Frank Gehry – twórca Guggenheim Museum w Bilbao, Zaha Hadid – słynąca z awangardowych projektów, Jean Nouvel – twórca paryskiego Institut du Monde Arabe, czy urodzony w Łodzi Daniel Libeskind, którego projekt berlińskiego muzeum poświęconego pamięci zagłady Żydów podziwiany jest przez ludzi z całego świata. W tak prestiżowym poczcie architektów znaleźć mogą się tylko najważniejsi, choć nie uczestniczyli w nim jeszcze tacy giganci, jak Renzo Piano – twórca Shard, Norman Foster – znany choćby z Millennium Bridge czy Fragment obrazu Marca Chagalla Mauve Nude, 1967 City Hall w Londynie, Richard Rogers – twórcza (wraz z Piano) Centre Pompidou w Paryżu, siedziby LLoyds of London, Channel 4 czy Millennium Dome w Londynie, lub Santiago Calatrawa – słynny hiszpański architekt budujący obecnie nowojorską Penn Station. Szczególną atrakcją obecnego pawilonu jest koronkowa konstrukcja Sou Fujimoto, która opiera się na prostym koncepcie sześcioboku wykonanego ze stali o przekroju kwadratu i pomalowanego białą farbą. Całość tworzy efekt ogromnej kratownicy, która otacza wewnętrzną część altany, usadowioną na zagospodarowanym gruncie, na którym mieści się część użytkowa. Ogromna liczba powtarzających się sześcianów wygląda jak biała chmura czy mgła, która wylądowała jako kosmiczny pojazd po podróży do innego świata w poszukiwaniu zacisznego miejsca w pobliżu spółdziałanie świata natury i wszystkiego, co nas otacza, włączając świat snów i baśniowej narracji napotkałem również na wystawie Chagalla w Tate Gallery w Liverpoolu. Urodzony w 1887 roku w Łoźnie koło Witebska (obecnie Białoruś) i wychowany w tradycyjnej wschodnioeuropejskiej rodzinie żydowskiej Chagall pozostał do końca życia wierny swoim tradycjom kulturowym. Jego tematy to wieś, weselisko, grajkowie, młoda panna na wydaniu marząca o szczęśliwym życiu, domostwo, kot i świnia ukazujące się na tle nocnego nieba jak kometa z przepowiedni. Jego malarska narracja przypomina mi opisy z książki Sztukmistrz z Lublina, Isaaka Bashevisa Singera. Język Chagalla także jest sztukmistrzowski. Na wystawie w Liverpoolu, która zatytułowana jest Chagall, Modern Master, przeczytałem interesujący cytat autorstwa Pabla Picassa, który powiedział: „Kiedy umrze Matisse, Chagall pozostanie jedynym żyjącym artystą rozumiejącym na czym polega kolor”. Trudno sobie wyobrazić większy wyraz uznania. Wystawa w Liverpoolu zgromadziła ponad 60 prac olejnych oraz na papierze. Wczesne obrazy przesycone folklorem wsi. Późniejsze podtrzymują te same tematy widziane przez pryzmat artystycznej rewolucji, której Chagall był świadkiem w okresie paryskim, przed I wojną światową. Wtedy powstawały nowe style. Fowiści, kubiści, suprematyści, futuryści wywierali wpływ na charakter jego malarstwa, będąc równocześnie jego przyjaciółmi. A jednak pomimo tak dynamicznych czasów, zarówno w malarstwie jak i w ogólnym życiu Europy zdominowanych przez wojnę i rewolucję, Chagall pozostaje wierny korzeniom swojej ojcowizny. Artysta pozostawił ogromny dorobek, którego przykłady napotkać można w prawie każdej większej kolekcji na świecie. Liverpool, podobnie jak Chagall, utopiony jest w minionych bezpowrotnie czasach. Liverpool w czasach imperialnego bogactwa. Nadbrzeża basenów portowych wypełniły restauracje, modne sklepy I chociaż prom nadal przewozi ludzi na drugą stronę ujścia Mersey, nie widać już gigantycznych statków transportujących brytyjskie wyroby do egzotycznych krajów. W Liverpoolu byłem po raz pierwszy. Korzystając z okazji wstą- Koronkowa konstrukcja Pawilonu Tymczasowego przy Serpentine Gallery |19 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 agenda W Liverpoolu byłem po raz pierwszy. Korzystając z okazji wstąpiłem do katolickiej katedry, o której słyszałem wiele dobrego. Katedra zaczęła powstawać w latach trzydziestych ubiegłego stulecia na planach neobizantyjskich, lecz wojna i powojenne braki funduszów spowodowały rewizję planów. I dobrze się stało. Architektura kościelna XX wieku, poza takimi przykładami jak Le Corbusier czy Tadao Ando, nie ma wiele obiektów godnych szczególnej uwagi. Katedra Metropolitalna w Liverpoolu należy do rzadkiego wyjątku. Rozpisany w 1960 roku międzynarodowy konkurs wygrał Federic Gibberd z projektem ogromnej rotundy z niebotyczną centralną wieżą. Dzięki żelbetowej konstrukcji centralna wieża zwieńczająca ogromną stożkową kopułę nie potrzebuje żadnych filarów, pozostawiając wnętrze bez wizualnych przeszkód. Lata 60. to okres abstrakcyjnego ekspresjonizmu w sztuce i katedra odzwierciedla ten styl, zwłaszcza w przepięknych witrażach, których projekt wykonał znakomity angielski artysta John Piper. Centralnie położony ołtarz główny wycięty został z nieskazitelnego białego marmurowego monolitu, na którym stoi krucyfiks wykonany przez Elizabeth Frink. Ujmująca prostota rozwartych ramion Chrystusa przedstawiona jest bez krzyża. Rzeźba wykonana była przez artystkę tuż przed jej przedwczesną śmiercią. Ogromne zaskoczenie jakością architektury i oryginalnego wystroju kościoła zakłócają niestety niedawne dodatki, takie jak rzeźby poświęcone tradycyjnemu przedstawieniu czternastu stacji Drogi Krzyżowej, projektu lokalnego rzeźbiarza, niespełniające najwyższych wymogów tej wyjątkowej budowli sakralnej, wpisanej na karty historii architektury. Alexandra Palace Wnętrze Katedry Metropoliternej w Liverpool DostojnybudynekAlex andraPalace,zwanyżartobliwieprzezjegoadmiratorówAllyPally,jestpołożony nawzgórzuwlondyńs kiejdzielnicyHornsey.Niek tórzynazywajągoodp owiednikiemCrystalPalacena północyLondynu. Jednakbardziejodjegourodyinteresując ajestjegofascynującahistoria,pełnadramatycznychwyd arzeń,wzniosłychidei,poś więceniainiezwykłych ludziznimzwiąz an ych. Pomysłbudowypowstałwwiktor iańskimLondyniew1860roku.OryginalnienosiłnazwęPałacu,dla Ludzi,aleoficjalnienazwanyzostałAlexandraPalace nacześćwłaśniepoślubion ejmałżonkiksięcia Edwarda,Alexandr y.Służyćmiałprzedewszys tkim zwykłymludziom,mieszc zącsalekoncertowe,tea tr, galerie,muzeum,salewykład owe,bibliot ekę.Otoc zonylicznym iterenamisportowymi,takimijakotwarty basenpływacki,tordowyścigówkonnych,polegolfowe,boiskadogrywpiłkęnożnąikrykietabył znakomitymmiejscemrekreacy jnym. Dramatycznąhistoriępałacuspin ajądwapożary– jedenw1875rokuwkilkanaściednipojegootwarc iu, idrugiw1980.Zakażdymrazempowstawałzpopiołów,potwierd zającprzyw iązaniekolejnychgospod arzydopięknejideijegowiktoriańskichpat ronów. Światowy Zjazd Gdańszczan W dniach 25-27 lipca 2014 roku odbędzie się w Gdańsku kolejna, IV już edycja Światowego Zjazdu Gdańszczan. Zjazdy, zapoczątkowane w 2002 roku, odbywają się co cztery lata i cieszą się coraz większym zainteresowaniem, zwłaszcza wśród dawnych mieszkańców miasta, ich potomków oraz zagranicznych przyjaciół i sympatyków. Gdańsk zapisał się w historii jako miasto słynące z gościnności, tolerancji i otwartości, jako kolebka „Solidarności”. Na przestrzeni wieków schronienie znajdowali tutaj przedstawiciele wielu narodów, wyznawcy różnych religii, idei i trendów. Im to właśnie dzisiejszy Gdańsk zawdzięcza swoją wyjątkową, przyjazną atmosferę. Światowy Zjazd Gdańszczan jest organizowany po to, aby pielęgnować tradycje otwartości i gościnności miasta. Podobnie jak i kiedyś, Gdańsk otwiera swoje bramy dla wszystkich tych, którzy chcą identyfikować się z tym miejscem bądź przez swoje pochodzenie, bądź też z czystej sympatii. Intencją organizatorów jest, by takie spotkania zaowocowały wzmocnieniem więzów i tożsamości gdańskiej i pozwalały wszystkim mieszkańcom, odwiedzającym rodzinne miasto emigrantom i tym, którzy po prostu wyjątkowo je polubili, obserwować, jak Gdańsk się rozwija i pięknieje. Pozwala także podtrzymać więzi między gdańszczanami z urodzenia i z wyboru, śledzić z dumą ich osiągnięcia. IV Światowy Zjazd Gdańszczan zbiegnie się w czasie z największym dorocznym gdańskim wydarzeniem miejskim, czyli Jarmarkiem św. Dominika. W jego trakcie, gród nad Motławą zaprezentowany zostanie m.in. od strony kulturalnej, historycznej, biesiadnej, sportowej. Zjazd Gdańszczan będzie obfitował w wiele atrakcji, takich jak: koncerty, wystawy, debaty, a towarzyszyć im będzie radosna fiesta tradycyjnego Jarmarku św. Dominika. Organizatorzy zwracają się z prośbą o rozpromowanie Zjazdu Gdańszczan i zachęcenie wszystkich sympatyków miasta do przyjazdu. Pracownicy Referatu Spraw Zagranicznych Kancelarii Prezydenta służą wszelkimi dostępnymi informacjami na temat organizacji Zjazdu. Bezpośredni kontakt: tel. +4858 / 323 62 03, 323 65 92; 323 62 02; fax + 4858/ 323 62 83, e-mail: jolanta.murawska@gdansk.gda.pl, joanna.marczewska@gdansk.gda.pl. Wszystkie szczegóły już wkrótce dostępne będą pod adresem: www.gdansk.pl Swojepiętn oodcisnęłynajegolosachobiewojny światowe;wczasiepier wszejbyłmiejsceminternowaniaobyw atelipochodzenianiemieckiegoiaustriackiego,awczasiedrug iejsygnaływysyłanez jegoantenyradiowej,zakłócającesystem ynawigac ji nazistowskichsamolotów,stanowiłycześćsystemu obronyLondynuprzedbomb ard owaniami. Dzis iejszyAlexandraPalaceztrudemstarasięna- wiązaćdodawnejświetnoś ci.Jeg outrzymaniekosztujelokalnewładzesporepieniąd ze.Wyn ajem jednegoskrzydłaprzezBBC,całorocznytorłyżwiarski czysporadycznekoncertyiwystaw yniestanowiąsolidnejpods tawygwarantującejfinans ow ąstab ilizację.Ipewniedlateg ocoroczne,naje fektowniejszew całymLond yniepokazyognisztucznych5listopada nieodbywająsięjużodkilk ulat.Dylematlokalnych władzpoleganatym,czyijakdalekoposuniętako- mercjalizacjategopiękneg omiejscaodbiegaćpowinnaodidealistycznychzap isówfundacyjnych. Dlanas,mieszkańcówotaczającychgomorzem wiktoriańskichuliczek,AleksandraPalacejestcelem częs tychspacerówimiejscemsłynnymz zapierającegodechwpiersiachwidokunacałąpanoramęLondynu. Tekst i rysunek: Maria Kaleta 20 | lipiec – sierpień 2013 | nowy czas kultura G O M B ROW I C Z nagi, bez maski? Lektura„Kronosu”skłoniczytelnikówdomyśleniaonajwiększejzagadcetychnotatek:dziękijakimtajemnymzaklęciomautorsuchychwyliczeńowrzodzeń,chorób,ambicjonalnychkonfliktów– przemieniłsięwtwórcę„Dziennika”,stronożywotnościniezrównanej,promiennych,pulsującycherotycznymnapięciem,uwodzącychiuczącychmyśleć,patrzeć,czuć,mówić,stawaćsię– być. Grzegorz Małkiewicz To komentarz z obwoluty pierwszego wydania autorstwa Wojciecha Karpińskiego. Rzeczywiście trudno znaleźć w tych zapiskach Gombrowicza znanego z utworów literackich. Dzieł finezyjnie skomponowanych, zamkniętych, tworzących jedną całość, do której wstąpić można w dowolnym miejscu. Literaturze poświęcił swoją prywatność. Czy po latach ta prywatność spisana w sposób banalny, trywialny, nawet wulgarny miałaby zdyskredytować jego osiągnięcia artystyczne? Bo chyba nie jest w stanie wzbogacić naszej lektury utworów przez Gombrowicza autoryzowanych. Można oczywiście w tych zapiskach doszukać się elementów gry, jaką Gombrowicz prowadził z czytelnikiem. Ale czy sam zdecydowałby się na ich publikację w tak surowej formie? Z literaturą te zapiski mają niewiele wspólnego. Demaskują mistrza mistyfikacji – powtarzają niektórzy krytycy. Autentyczne i szczere – zapewnia wydawca i wdowa, która zdecydowała się na ten kontrowersyjny krok. A ja słyszę rechot Gombrowicza: „Doprowadzę was do takiego stanu, że moją największą bzdurę, świadomą grafomanię będziecie analizować jak największe dzieło”. Można zresztą podobną manipulację znaleźć w Dziennku, na przykład scena fortepianowej wirtuozerji w wykonaniu autora, która została przyjęta z niedowierzaniem przez zacne i wyrafinowane towarzystwo. W języku Gombrowicza autentyczność i szczerość zajmowały najniższy szczebel na skali wartości. Dlatego Dziennik był dla niego takim wyzwaniem i jak niektórzy twierdzą – dzięki temu stał się jego największym artystycznym osiągnięciem. Osobiście wolę Ferdydurke i dramaty, ale to preferencje subiektywne. W Dzienniku Gombrowicz kreuje rzeczywistość, w której jest centralną postacią, i co jakiś czas zaznacza, że głównym napięciem jest „szczera nieszczerość”. I od czasu do czasu rezygnuje z tej mistyfikacji, przechodzi do czystej formy, budując sceny liryczne, jakby wyrwane z codzienności. Czy dalej jest to dziennik, czyli faktograficzny zapis codzienności? Autentyczność opisywanych zdarzeń staje się drugorzędna. Fakty zaczynają pełnić rolę atrap, ilustracji przeżyć i bolesnej często refleksji. W Kronosie jest buchalteria. Pasja, namiętność, konflikty sprowadza autor tych kuriozalnych zapisków do skondensowanego, pozbawionego polotu rejestru. Gombrowicz, którego sztuka jest na wskroś erotyczna bez jednej erotycznej sceny, zdejmuje spodnie, a nawet majtki i ogląda swoje wrzody. Niczym ekonom wymienia seksualne przygody z przygodnymi partnerami i partnerkami. Obsesje wieloznaczne i intrygujące, pojawiające się w kanonie artystycznym sprowadza do czynności fizjologicznych. Zdejmuje maskę? Demaskuje swoją sztukę? To raczej Gombrowiczowi zdejmuje się maskę, sprowadza się jego wieloznaczną sztukę do wymiaru modnego dzisiaj monolitu orientacji seksualnej. – Gombrowicz nie był homoseksualistą – triumfalnie oświadczył redaktor wydania, znawca Gombrowicza prof. Jerzy Jarzębski. – Był biseksualny, co jest jednoznacznie widoczne w Kronosie. A jakie to ma znaczenie? Czy wzbogaca naszą wiedzę o pisarzu i jego dziele? Mojej nie wzbogaca. Jeśli ktoś po lekturze tych chaotycznych notatek uzna, że w końcu udało się zdekonspirować mistrza prowokacji i mistyfikacji, jest w błędzie. Chociaż to „dzieło” niczego nowego, świeżego i odkrywczego nie wnosi, bardziej niż jego autora kompromituje nas – czytelników, wydawców i spadkobierców. Wystarczy odłożyć Kronosa i sięgnąć po Dziennik, otworzyć dowolną stronę: „Piszę ten dziennik z niechęcią. Jego nieszczera szczerość męczy mnie. Dla kogo piszę? Jeśli dla siebie, to dlaczego to idzie do druku? A jeśli dla czytelnika, dlaczego udaję, że rozmawiam ze sobą? Mówisz do siebie tak, żeby cię inni słyszeli?” W Kronosie nie ma już tej gry, nie ma założenia, że ktoś poza autorem będzie to czytał, o czym świadczy pajęczyna skrótów i niedomówień, przez którą chcieli się przedostać redaktorzy, nie zawsze skutecznie. Problem z Gombrowiczem polega na tym, że przewidział i narzucił wszystkie możliwe poziomy interpretacyjne swojej twórczości. Czy zakładał również, że Kronos wpadnie w niepowołane ręce? Rzeczywiście, jak pisze wdowa, w kilku miejscach enigmatycznie informował o istnieniu tego tekstu, ale to, co pozostawił, było zaledwie brudnopisem, nieuporządkowanymi notatkami, sporządzanymi bardziej ku pamięci autora, często w celu autoprowokacji, dalszego ciągu prowadzonej gry. Na początku Dziennika Gombrowicz pisał: „Pragnę, ujawniając siebie, przestać być dla was zbyt łatwą zagadką. Wprowadzając was za kulisy mojej istoty, zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb”. Tym „wycofaniem” był prawdopodobnie Kronos (prywatne zapiski – jak ustalili redaktorzy – powstawały równolegle z Dziennikiem). Tej możliwości wycofania Gombrowicz już nie ma. Pozostali mu tylko czytelnicy: ci, którzy świętują „detronizację” mistrza, i ci, dla których nagość króla nie zmieni percepcji artystycznej spóścizny. Zabawne, że nawet na taką okoliczność można znaleźć odpowiedni cytat: „Żurnaliści i wy, godni rajcy i kibice, nie macie powodu do obaw. Nie grozi wam już z mojej strony żadna zarozumiałość. Jak wy, i wraz z całym światem, staczam się w publicystykę”. Największa sensacja wydawnicza stulecia – jak twierdzą wydawcy – nie ożywiła dyskusji nad twórczością Gombrowicza, lecz jego schorzeniami i życiem seksualnym, nader zresztą zdawkowo opowiedzianym. Pietyzm, z jakim redaktorzy przygotowali luźne zapiski Gombrowicza nieposiadające walorów literackich (co powinno być najważniejszym argumentem za pozostawieniem ich w archiwum pisarza) spowodował zaakceptowanie oczywistego błędu nawet w samym tytule. Gombrowicz pomylił Kronosa z Chronosem, czyli uosobieniem czasu. Chaotyczne notatki są niewątpliwie linearnym zapisem losu pisarza. Mogły były służyć ambitnym krytykom w celu podparcia ich karkołomnych poziomów interpretacyjnych, ale do kanonu dzieł literackich Gombrowicza nigdy nie trafią, nawet przy największym nagłośnieniu medialnym i niespotykanej na polskim rynku wydawniczym akcji promocyjnej. – Co mi pani sprzedała!!! – krzyczy starszy pan w księgarni przy Rynku Głównym w Krakowie. – Jak to co, Gombrowicza. – To nie Gombrowicz, to grafomania, oszustwo wydawców, takich rzeczy się nie robi. |21 nowy czas | lipiec - sierpień 2013 kultura Andrzej Busza p o e t a d w u j ę z y c z ny janusz pasterski P oeta zmieniający język, w którym wcześniej tworzył, jest przypadkiem rzadkim. Można wskazać zaledwie kilku polskich twórców bilingwalnych, piszących najpierw w języku ojczystym, następnie w nabytym. Do takich należą np.: Bruno Jasieński, Jan Brzękowski, Jerzy Pietrkiewicz… Większość pisarzy nawet przy biegłej znajomości drugiego języka i zakorzenieniu w nowym kraju, pozostaje wierna mowie ojczystej, tylko w niej odnajdując odpowiednie narzędzie dla pogłębionej ekspresji. Pomijam przypadek Josepha Conrada, który był bez wątpienia pisarzem angielskim, choć z dostrzegalnym polskim zapleczem kulturowym. Poezja, zwłaszcza związana głęboko z wewnętrzną tożsamością autora i z jego duchowym życiem, rządzi się jednak zupełnie wyjątkowymi prawami. Pisarzem, którego poezja powstająca najpierw w języku ojczystym, potem w angielskim, a zawsze kierowana do czytelników polskich, jest tegoroczny laureat Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą – Andrzej Busza: poeta, tłumacz, krytyk, emerytowany profesor literatury angielskiej na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej (mieszkający w kanadyjskim Vancouver), wybitny badacz twórczości Josepha Conrada. Jego oczywisty związek z literaturą polską jest jednak wyjątkowo złożony i skomplikowany. Nie znajduję porównywalnego odpowiednika dla Andrzeja Buszy w literaturze emigracyjnej. Odrębność ta wynika przede wszystkim z jego biografii, a zarazem z roli języków – polskiego i angielskiego – w życiu i twórczości poety. „Moje życie jest skomplikowane również dlatego, że jestem Polakiem, Brytyjczykiem i jakimś rodzajem Kanadyjczyka. Taka jest ustalona hierarchia emocjonalnej autentyczności. Myślę, że na poziomie uczuciowym jestem najbardziej Polakiem. Potem dopiero zjawia się angielskość; pod wieloma względami jestem bardziej Anglikiem niż Kanadyjczykiem” (z rozmowy z Jurgenem Hessem w roku 1990). Życie Buszy od samego początku przypominało biografię nomady, a jego twórczość rozwijała się w warunkach wielokulturowych i wielojęzycznych. Urodził się 17 listopada 1938 roku w Krakowie. Dziesięć miesięcy później, po agresji sowieckiej 17 września 1939, wraz z rodzicami opuścił Polskę. Droga wychodźcza rodziny Buszów i Tarnawskich zaczęła się w miejscowości Kosów na Huculszczyźnie (województwo stanisławowskie), gdzie dziadek przyszłego poety, lekarz Apolinary Tarnawski, wraz ze swoim synem, Witem Tarnawskim (także lekarzem, późniejszym pisarzem i krytykiem), prowadził znany w przedwojennej Polsce Zakład Przyrodoleczniczy (popularny zwłaszcza wśród bohemy artystycznej). Niespełna dwa lata później poprzez Rumunię i Cypr w 1941 roku znalazł się – razem z matką, bratem, dziadkiem i wujem Witem – w Palestynie, która stała się dla niego krainą dzieciństwa: od trzeciego do dziewiątego roku życia (1941-1947). Z właściwym sobie ironicznym dystansem po latach dzieli się refleksją – „przymusowa tura zwiedzania świata” przypominała pobyt w „szklanej kuli wypełnionej wyskokowym i cieplarnianym zarówno powietrzem międzywojennej niepodległej Polski, a następnie późniejszych, tragicznie ponurych dni powrześniowych”. Wzrastał w środowisku wielokulturowym: „To był niesłychanie ciekawy kraj – wspomina Busza w rozmowie z Beatą Tarnowską – w owym czasie schodziły się tam różne tradycje, kultury i języki. Jak chodziliśmy z mamą na zakupy, na przykład do sklepu arabskiego – mówiło się w nim po francusku; w żydowskich sklepach używany był natomiast niemiecki. Poza tym mieszkaliśmy w domu, zamieszkiwanym także przez Ormian. Mojej mamie pomagała w pracach Arabka, która miała nieco starszego ode mnie syna, więc chwyciłem trochę arabskiego”. Z Palestyny z matką i bratem wyjechał do Anglii w 1947 roku, niedługo przed powstaniem państwa izraelskiego, gdy coraz gwałtowniej nasilała się walka polityczna i akcja zbrojna. W Anglii zdał maturę i studiował anglistykę w londyńskim University College. Pracę magisterską poświęcił wpływom polskim w twórczości Josepha Conrada. Autor Jądra ciemności już w latach palestyńskich był dla niego postacią zupełnie wyjątkową, co zawdzięczał w dużej mierze pasji literaturoznawczej wuja Wita Tarnawskiego i jego szczególnemu zainteresowaniu prozą Conrada. Przez cały ten czas Andrzej Busza funkcjonował w dwóch równoległych przestrzeniach kulturowych: polskiej i angielskiej. Angielszczyzna stawała się dla niego językiem nauki i spraw profesjonalnych, a polszczyzna – mową życia osobistego oraz rodzinnego. Językowo-duchowo dychotomię nazywał schizofrenią. W okresie studiów nawiązał kontakt ze środowiskiem polskiej młodzieży akademickiej i dołączył do działającej już w Londynie od kilku lat grupy młodych twórców, skupionej wokół pisma „Kontynenty – Nowy Merkuriusz” (1958-1961), przemianowanego później na „Kontynenty” (1961-1966). Do tej grupy należeli m.in. Bogdan Czaykowski, Adam Czerniawski, Florian Śmieja, Jan Darowski, Bolesław Taborski, Zygmunt Ławrynowicz, Janusz A. Ihnatowicz. Debiutował (1958) na łamach „Kontynentów” wierszem Łzy płyną w moim sercu. Mimo angielskiego wykształcenia pisał od początku w języku polskim. „Język polski jest mi bliższy, mimo że często zdarza mi się stwierdzić, że angielski znam lepiej” – deklarował. Dużym echem odbiła się jego wypowiedź w dyskusji na temat kształtu i przyczyn odmienności pokoleniowych literatury na emigracji. Z całą ostrością wyjaśniał specyficzne położenie najmłodszej generacji, domagając się zrozumienia i akceptacji dla dokonywanych wyborów: „Moje środowisko, szczególnie to najmłodsze, które wychowało się poza krajem zna Polskę tylko z drugiej ręki, z opowiadań rodziców, z lektury. Dla nas Polska jest abstrakcją. Zresztą równie nierzeczywista jest dla nas Polska obecna jak i przedwojenna. Pozostaje nam więc ciasny światek emigracyjny, w którym się dusimy, i Anglia, gdzie tak naprawdę nie zapuściliśmy korzeni. Ponadto, większość z nas spędziła dzieciństwo wędrując z kraju do kraju. Zetknęliśmy się z różnymi rasami i narodami, z różną umysłowością, z różnymi kulturami, z różnym krajobrazem”. Wiersze publikował wówczas niemal równolegle w czasopismach emigracyjnych (w „Wiadomościach”, „Kulturze”, „Oficynie Poetów”) i Andrzej BuszA: poetA, tłumAcz, krytyk, emerytowAny profesor literAtury Angielskiej nA uniwersytecie kolumBii Brytyjskiej (mieszkAjący w kAnAdyjskim VAncouVer), wyBitny BAdAcz twórczości josephA conrAdA krajowych (w „Odrze”, „Współczesności”, „Więzi”, „Tygodniku Powszechnym”, „Życiu Literackim”). Jego aktywność i oryginalność poetycka została wcześnie doceniona. Już w roku 1962 został pierwszym laureatem genewskiej Nagrody Fundacji im. Kościelskich (wraz z Andrzejem Brychtem, Sławomirem Mrożkiem i Janem Rostworowskim). Utwory młodego Buszy weszły do antologij poezji grupy „Kontynentów”: Ryby na piasku. Antologia wierszy poetów „londyńskich” (red. Adam Czerniawski, Londyn 1965) oraz Opisanie z pamięci. Antologia poetycka londyńskiej grupy „Kontynentów” (red. Andrzej Lam, Warszawa 1965). Po ukończeniu studiów (1963) Andrzej Busza podjął pracę w londyńskim gimnazjum państwowym jako nauczyciel literatury i języka angielskiego. A dwa lata później przeniósł się wraz z rodziną do Kanady, gdzie objął stanowisko wykładowcy literatury angielskiej na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej w Vancouver. Dokonała się w jego życiu w pełni świadoma, zasadnicza zmiana. Ze względu na sytuację kulturowego rozdwojenia poety decyzja o wyjeździe nad daleki Pacyfik była zapewne trudna psychicznie. Postrzegana jednak perspektywicznie mogła się wydawać próbą radykalnego przecięcia bytowych dylematów. Zdecydował się przecież na krok życiowy, który przyniósł mu poprawę warunków materialnych i stabilizację zawodową, ale zarazem oddalił go od dotychczasowych kulturowych źródeł władających już jego intelektem i wyobraźnią. Oderwanie się od ciąg dalszy na str. 22 22| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas kultura polszczyzny i aktywności londyńskiego środowiska emigracyjnego było trudniejsze niż oddalenie od „angielskości”, z którą miał teraz do czynienia, w odmianie kanadyjskiej. Praca akademicka pozwoliła mu na profesjonalne zajmowanie się literaturą, choć zarazem nie zostawiała zbyt wiele czasu na twórczość własną. W roku 1969 w paryskiej Bibliotece „Kultury” ukazał się pierwszy tomik poety zatytułowany „naki wodne. Był to debiut cokolwiek spóźniony, wziąwszy pod uwagę dotychczasową działalność literacką autora i jego częstą obecność na łamach różnych periodyków. Zbiór przyjęto jako wartościowe potwierdzenie talentu literackiego i zapowiedź jasno rysującej się drogi poetyckiej. Dwa lata później w uniwersyteckim wydawnictwie amerykańskim wydany został następny, tym razem dwujęzyczny zbiór „Astrologer in the Undergroud. Astrolog w metrze (w przekładzie Michaela Bullocka i Jagny Boraks). Tom ten zyskał kilka omówień prasowych i wywołał zainteresowanie poezją Buszy wśród odbiorców kanadyjskich. Jego wiersze znalazły się jeszcze w kanadyjskich antologiach Contemporary Poetry of British Columbia (1970) oraz Volvox (1971), ale samo pisanie w języku polskim (w realiach zupełnego oddalenia od żywej mowy) sprawiało mu coraz więcej kłopotów. Pierwszy – polskojęzyczny – okres twórczości poetyckiej Andrzeja Buszy zamyka poematem Kohelet, ogłoszonym w paryskiej „Kulturze” (1975, nr 12). Po tej edycji nastąpiły długie lata poetyckiego milczenia, które sam autor opisywał później jako efekt wewnętrznej przemiany. Jej sedno stanowił brak żywego kontaktu zarówno z polską rzeczywistością, jak i z ojczystym językiem. „Od wielu lat wykładałem literaturę angielską, coraz głębiej ją poznawałem, coraz bardziej wchodziłem w język, poznawałem jego możliwości poetyckie, tajniki, chwyty, dźwiękową fakturę – powie, odbierając Nagrodę Fundacji im. Turzańskich. – A w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że moja znajomość polszczyzny w porównaniu z językiem angielskim jest uboższa”. Długotrwałe rozłożenie w czasie procesu zmiany językowej musiało również wynikać z tożsamościowej autorefleksji i namysłu nad sensem uprawiania poezji. Konsekwencją tej przemiany stało się pisanie w języku angielskim. Nie wiązało się ono wprawdzie z jakąś radykalną reorientacją artystyczną czy komunikacyjną, ale w wyraźny sposób poeta zyskał większą swobodę stylistyczną, a dotychczasowe katastroficzne nacechowanie jego wierszy zastąpiła postawa ironiczno-elegijna. Na nowe utwory poety przyszło jednak czekać bardzo długo, bo aż dwadzieścia sześć lat. W roku 2001 wydany został trzeci zbiór jego wierszy pt. Glosy i refrakcje, a dwa lata później kolejny dwujęzyczny tom Obrazy z życia Laquedema. Scenes from the Life of Laquedem (oba jednak w bibliofilskich nakładach). Co istotne, utwory wchodzące w skład obu tych książeczek powstały już jednak w języku angielskim, zaś na polski przełożył je Bogdan Czaykowski. Busza nie publikował ich angielskich oryginałów, ale właśnie tłumaczenia, dowodząc tym samym swego przywiązania do literatury polskiej. Zmiana języka nie pociągnęła za sobą zmiany potencjalnych adresatów tej twórczości, którymi pozostali czytelnicy polscy. Ta niezwykła sytuacja komunikacyjna była (i nadal jest), oczywiście, dużym utrudnieniem, ale i swoistym fenomenem literackim, celnie poświadczającym skomplikowanie współczesnych zjawisk kulturowych. Ponowne ożywienie twórcze autora Znaków wodnych znalazło również uznanie w ocenie Fundacji Władysława i Nelli Turzańskich, która przyznała poecie nagrodę za rok 2005 (obok Tadeusza Różewicza oraz holenderskiego poety i tłumacza Ada van Rijsewijka) za szczególne osiągnięcia w dziedzinie kultury polskiej. Doskonałe tłumaczenia swoich utworów na język polski zawdzięcza Busza Bogdanowi Czaykowskiemu (1932-2007), poecie, redaktorowi, tłumaczowi i wykładowcy na slawistyce Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej. Przyjacielowi od czasów londyńskich, który razem z autorem dzielił „Owidiuszowe wygnanie” w Vancouver. Po jego śmierci Busza wydał jeszcze wspólny, dwujęzyczny tom Pełnia i przesilenie. Full Moon and Summer Solstice (2008). Ostatnią książkową publikacją Buszy jest wznowienie (2008) w osobnej edycji poematu Kohelet. W przygotowaniu znajduje się obszerny, retrospektywny tom wierszy wybranych (w języku polskim i angielskim) pt. Atol. Rytuał wiosny Ezra spójrz czarna twarz kobaltowy połysk w migdałowej mgle kolażu jego łokman grzmi bezgłośnie bach don juan kool i dżez w tle chmur barok w piętrach babel aż po krańce nieb błękitu Od kilkudziesięciu lat twórczość Andrzeja Buszy w języku angielskim rozwija się swoim własnym, niezależnym rytmem. Już we wcześniejszych polskich wierszach poeta spożytkowywał tradycję literatury angielskiej, nawiązując do dzieł Eliota, Yeatsa, osiągnięć imagizmu, czy sięgając po formy poematowe. Nieobcy był mu też francuski surrealizm oraz hiszpański modernizm. Jak większość twórców z londyńskiej grupy „Kontynentów”, z uwagą obserwował poezję krajową po roku 1956, rozwój lingwizmu, turpizmu, odradzanie się tendencji klasycyzujących. W odróżnieniu od swoich kolegów nie angażował się w emigracyjne spory ideowe. Wiersze Buszy wyraźnie więc rezygnowały z polemicznej doraźności, jaką uprawiało wielu młodych autorów występujących przeciw postawie samoizolacji emigrantów starszej generacji oraz powielaniu wzorców kultury rodem z okresu międzywojennego. I choć w ówczesnym kontekście sporu międzypokoleniowego brane były za część zbiorowego głosu „młodych”, to z dzisiejszej perspektywy odsłaniają raczej swoistość tonu i dowodzą kształtowania się odrębnej indywidualności twórczej. Nawet w głośnej dyskusji na temat różnic pomiędzy pokoleniami literackimi na emigracji Busza wypowiadał się wprawdzie w imieniu zbiorowości, ale większość argumentów czerpał z biografii osobistej i w dużej mierze mówił o sobie i swoich przeżyciach. W jego poszukiwaniach artystycznych wybijała się idea uniwersalizmu. Poezję od początku zwalnia od społecznego obowiązku, pojmuje ją jako ściśle indywidualną formę ekspresji i narzędzie poznania świata. Preferuje problematykę ogólnoludzką, moralną oraz metafizyczną. Wszystko to sprawiło, że utwory Andrzeja Buszy od dawna zwracały uwagę swoją językową oryginalnością, sprawnością wyobraźni i uniwersalnym zakorzenieniem kulturowym z wyraźnie uformowanym systemem odniesień do Biblii, literatury, sztuk niewerbalnych (malarstwa, rzeźby, muzyki), a także filozofii, mitów oraz różnorodnych znaków ikonicznych. Już właściwie na samym starcie miał Busza ogólny zarys wzorca poetyckiego, który kierował go w stronę silnie wyrażanego indywidualizmu i zainteresowania epistemologią, etyką, tradycją i uniwersalną topiką kulturową. Równocześnie jednak poeta znajdował się w sytuacji permanentnego wyobcowania, zarówno z polskiej społeczności „niezłomnych”, jak i ze społeczeństwa angielskiego, a później – kanadyjskiego. Paradoksalnie otwierało to przed nim perspektywę pełnej wolności twórczej i swobodnej autokreacji, umożliwiającej przyjęcie wcielenia, które emigranta i wygnańca przemieni w nowoczesnego, dwudziestowiecznego wędrowca szukającego nie dalekiej ojczyzny, ale prawdy o świecie i sobie samym. Z tych względów twórczość poetycka Andrzeja Buszy od początku pozostaje poza głównym traktem literatury polskiej, nie podejmuje „przeklętych polskich problemów”, nie rozlicza się ze spuścizną romantyczną czy emigracyjnymi mitami. Współtworzy nurt mniej widoczny w naszej poezji, ale oryginalny i cenny artystycznie – lirykę intelektualną o korzeniach awangardowych i lingwistycznych, świadomie czerpiącą z różnych źródeł tradycji, estetycznie wysublimowaną. U jej genezy leży wspomniana już wyjątkowa biografia, a także refleksja tożsamościowa i językowa. Doświadczenia życiowe, zwłaszcza zmienność świata zewnętrznego, nie budzą w poecie zaufania do historii jako procesu chaotycznego i nieracjonalnego. O tym, że bywa ona równocześnie groźna dla jednostki, przekonał się wielokrotnie sam. Podobną nieufnością obdarza otaczającą rzeczywistość, w której wyraźnie dostrzega własną odmienność i obcość, utrudniającą, a nawet wykluczającą, przywiązanie do określonego miejsca. Świat jawi mu się jako nietrwały i niebezpieczny. Wartości i ład odnalazł w kulturze zapewniającej przestrzeń duchowego zakorzenienia, namiastkę ojczyzny. Z jej pomocą poeta buduje własną formułę relacji ze światem, w której odnajdywanie jednostkowej odrębności dokonuje się poprzez konfrontację z tym, co jest własnością wspólną. Innymi słowy, indywidualne doświadczenie odczytuje za pomocą kulturowych paradygmatów, a w tradycji kultury znajduje użyteczny sposób opisu ludzkiej egzystencji. W tym sensie uniwersum kultury odgrywa rolę wewnętrznego azylu. W nim współczesny potomek Eneasza może odnaleźć chwilową przystań, jak to wyraża w wierszu Omnia mea mecum porto: a tym którzy chcą mnie żałować powiadam mądre zęby mądrości nigdy nie mają długich korzeni my tu i tak tylko tranzytem NAGRODA LITERACKA SPPzG za rok 2013 Jury Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą (dr Marek Baterowicz – Sydney, prof. Andrzej Biernacki – Warszawa, Krystyna Kulej – Slough, prof. Wojciech Ligęza – Kraków, prof. Janusz Pasterski – Rzeszów, dr Alina Siomkajło, przewodnicząca Jury – Londyn) ma przyjemność podać do wiadomości, że w roku 2013 nagrodą za całokształt twórczości dla polskiego pisarza stale mieszkającego poza granicami Kraju – fundowaną przez Stowarzyszenie Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii – wyróżniony został poeta, współredaktor (1958-1965) londyńskiego miesięcznika „Kontynenty-Nowy Merkuriusz”, krytyk, historyk literatury, tłumacz, konradysta prof. Andrzej Busza z Kanady Wręczenie Nagrody przewidziane jest na 26 września 2013 roku |23 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 kultura RÓŻEWICZ Last April, extracts from the book Mother Departs by Tadeusz Różewicz, translated by Barbara Bogoczek and published by Stork Press, were presented at the Polish Embassy in London at an event which raised funds for Polish Psychologists Association in the UK. The reading – in both Polish and English – formed part of the evening and was organised by the renowned theatre director Andrew Visnevski. It was moving and very warmly received, and a member of the audience urged Stork Press to submit the English version for the People’s Book Prize. This prize was created at the suggestion of the late brilliant novelist Beryl Bainbridge, and it is now sponsored by Frederick Forsyth (author of The Day of the Jackal). Mother Departs has been nominated for The People’s Book Prize in the nonfiction category. Uniquely, the judges are the general public, who vote online at: http://www.peoplesbookprize.com/index.htm TADEUSZ RÓ˚EWICZ MOTHER DEPARTS Translated by Barbara Bogoczek Edited and introduced by Tony Howard AS JAMES HOPKINS SAID IN THE INDEPENDENT, ”THIS IS A BOOK FOR ANYONE WHO HAS EVER HAD A MOTHER.” Anna Maria Mickiewicz T adeusz Różewicz was born in 1921 in Radomsko. During WWII he was in the resistance, like his brother who was murdered by the Gestapo in 1944. He is undoubtedly the most significant living Polish author. – poet, playwright, prose writer – and according to Tom Paulin “a great anti-poet who succeeded in writing poetry after Auschwitz”. Różewicz’s works have been translated into over forty languages. He was nominated for the Nobel Prize for Literature. In 2000 he was awarded the Nike Prize, the Polish equivalent of the Booker. In 2007 he received the European Prize for Literature. Critics and authors abroad consider him ”one of the great European poets of the twentieth” (Seamus Heaney). ”The last living truly great Polish poet” – wrote James Hopkin in the Guardian. An encounter with the work as well as the person of Tadeusz Różewicz brings back memories. My first encounter – at school – was connected with the syllabus, when amongst the set texts we discussed a play with the intriguing title The Old Woman Broods. At first it caused surprise, soon replaced by reflection. The work dealt with the disasters of the war, its dramatic consequences, the rubbish heap of today’s civilisation, as well as... an old woman. A woman often interpreted as Mother Earth, Mother Nature, Mother Death, who becomes the only permanent point of reference – hope – in a devastated and disturbed world. The poet introduces formal experiments; there’s the visible influence of the French avantgarde. But Różewicz’s drama differs from the Theatre of the Absurd of Eugene Ionesco or Samuel Becket; what’s noticeable is Polish emotiveness and the author’s personal voice. As a result – the Open Theatre is born, where the drama has no beginning or end and the work is made out of arbitrary narrative fragments like a visual arts collage. The dominant form is the grotesque, expressing the futility of individual existence; there are contrasting aesthetic constructions which startle us with their changing moods – from pathos to triviality. The simple, laconic form of Różewicz’s works – which maintain a tone of calm while at the same time presenting an apocalypse, the fall of culture, civilisation and values – is overwhelming. Many years later, in 2001, I had an opportunity to talk to the poet personally in London during the festival celebrating his work. At the White Bear Theatre, the BritPol theatre company presented The Card Index. The inaugurating event was the launch of Różewicz’s book recycling, published by ARC Publications. The poem tells the tale of a contemporary civilisation where ideas, fallen politicians and perverse bankers are all intertwined. There are English motifs too – Tony Blair and Prince Charles, Dolly the sheep and Mad Cow Disease. It is hard-hitting Anita Meeson with members of the Polish Psychologists’ Association poetic journalism that does not shy away from savaging the weakest points of our social systems. In the Guardian James Hopkin quoted Tadeusz Różewicz as saying: ”(...) one of the German publishers refused to publish it, saying poetry about beef is not interesting. I told my translator not to send it to any publishers but to politicians, farmers, and even to the cows themselves”. Quietly, with a sense of humour and irony, the poet in a modest grey suit recalled memories from various international literary festivals in remote parts of the world that he had the honour to take part in. He named a galaxy of poets, including Pablo Neruda, Allen Ginsberg… He remembered places and people, emphasising: ”a cortege of deceased colleagues keep me company all the time (…). The cortege of departing Polish authors is also growing (…). I’m not talking about funerals but a generational changeover (…”. The frame round the conversation was the poet’s memory of his first visit to London scores of years ago. It was during a festival that – as Różewicz put it – took place in a building made of concrete. He must have meant the Royal Festival Hall. He added that a London reviewer focused on describing his oversized shoes and trousers that were too wide… However, he remembered with nostalgia and approval a literary festival in Macedonia which was accompanied by Homeric settings and poets reading verses on bridges and in monasteries. Now years later London is offering another encounter with Różewicz’s work. His book Mother Departs (Matka odchodzi, 1999) has just come out in the UK. The English edition, translated by Barbara Bogoczek, has been published by Stork Press and it was launched at Purcell Room on 25 May 2013. Barbara Bogoczek (aka Basia Howard) is a translator and interpreter based in London. She began translating when she was a student in Wrocław in the 1980s, with the cult New Orleans novel A Confederacy of Dunces by John Kennedy Toole (published by Wydawnictwo Dolnośląskie, and later reissued by Świat Książki). Since moving to the UK she has worked closely with the poet Ewa Lipska, translating three collections of poetry and – most recently – Lipska’s extraordinary novel Sefer (AU Press, 2012). She has also had a strong working relationship with Tadeusz Różewicz, publishing his poetry and drama. These translations were collaborations with Tony Howard, with whom Barbara has also translated the work of Maria PawlikowskaJasnorzewska (Wydawnictwo Literackie) and other Polish poets. She often works in theatre, e.g. co-adapting Bulgakov’s Master and Margarita (Menier Chocolate Factory), and with the Polish Cultural Institute. Mother Departs describes the life of the poet and his mother, Stefania, and is perhaps his most personal work. Mother – a symbol of continuity, family closeness, tradition, the place of origin, the mother tongue. This book is an exceptional combination of poetry and prose. It talks about the joy of life and the agony of departure; creates rich and complex portraits of a mother and a son and demonstrates their dynamic, crucial relationships. Różewicz creates a portrait of life and relationships which can be brutal but also subversive, provocative in its apparent naivety. The work is interwoven with fragments of diaries, stories and notes. For a long time in post-war Poland – despite strong family bonds – the word ”mother” constituted an area of neglect and absence in the social consciousness. Years later, the poet regrets and openly wonders why he never fufilled the simplest – it would seem – promises, such as a visit to Kraków, an outing together to a cafe. He failed to make the small gestures life is made of. He asks the question: why did they elude him? Tadeusz Różewicz’s generation could not talk about feelings. Battered by the war they stepped into a new, unknown era of ”rebuilding and building the new”. The ”new” required them to reject the values observed by the previous generations; it demanded they look to the future. While the past was often too traumatic to return to it. The European existential movements attracted Polish artists too, offered similar values. Perhaps the world without tradition seemed easier to accept, it attracted them – stereotypes, patterns, set modes of behaviour were dropped. Perhaps that’s why the poet’s confession – his farewell to his mother – becomes symbolically also a generational settlement with an era. Subconsciously, in spite of innovation and the avantgarde, he consistently returns to and describes the simplest feelings. The noticeable dualism of these pieces constitutes their strength. The poet has de-mythologised and restored the meaning of the word ”mother”. Gave it a simple, emotional dimension. Translated by Basia Howard The Polish Order of Malta Volunteers has raised £5,000 to support the charitable work of the Polish Psychologists’ Association (PPA) in the UK with a soirée of poetry and music held at the Embassy of the Republic of Poland in London. The event featured readings in English and Polish from the work of Tadeusz Rózewicz alternating with the piano music of Chopin, Lutoslawski and Kilar played by the prize-winning young French pianist Matthieu Esnult. Texts for the evening were chosen and read in Polish by Andrew Visnewski, a theatre director and RADA teacher, and in English by RADA graduate Brett Brown. The Polish Psychologists’ Association helps Poles in Britain through a network of trained psychologists, who volunteer their time, knowledge and experience in their native tongue. In 2012, the PPA helped more than 1,500 people. Monika Bodera, treasurer and non-executive director of the PPA, thanked the audience and the Polish Order of Malta Volunteers for their support and talked about the importance of such fund-raising for an organisation providing its services free of charge. She introduced a video about the PPA’s work, which has now expanded from counselling to include a Saturday morning Polish-language play group for children. 24 | lipiec – sierpień 2013 | nowy czas kultura P O Ż O G A WO ŁY Ń S K A Refleksje wokół książki Joanny Wieliczka-Szarkowej „Wołyń we krwi. 1943” JanuszPierzchała Z nakomita,rzetelna,pozbawionacieniapolitycznejpoprawnościksiążkahistorykamłodszegopokoleniaJoannyWieliczka-Szarkowejpt.Wołyń wekrwi.1943 mawszelkieszanse,abyzaistnieć wszerokiejświadomościPolakówiprzyczynićsię doprzełamaniatendencjimilczeniaizapominaniaojednejznajwiększychzbrodniwnaszejhistorii.Tymbardziejżeukazałasię dokładniew70.rocznicęrzeziwołyńskiej. Tematniebyłwcaledziewiczy.Tu,wLondynie,tematykąeksterminacjipolskichKresów,zeszczególnymuwzględnieniemWołynia,zajmowałsięurodzonynaziemiwołyńskiej,zmarływlutym 2011rokupisarzipublicystaRomualdWernik.Opróczwielupozycjiliterackich,napisałonw1999strictepolitycznąpracęOrealnąpolitykęwschodnią.Od1999rokuredagowałteżkwartalnik polityczny„GłosEmigracji”(zktóregokorzystałaźródłowoautorkaomawianejksiążki),poświęconyKresomipolitycewobec wschodnichsąsiadówPolski.ByłatoreakcjanamilczenieelitpolitycznychIIIRPwkwestiiludobójstwanaKresachwczasieIIwojnyświatowejoraznabrakjakiejkolwiekdojrzałejpolityki wschodniejwpoczynaniachtychżeelit. WkrajuzasadnicząwiedzęnatematmasowychzbrodnidokonanychnaPolakachzWołyniaiMałopolskiWschodniejprzeznacjonalistówukraińskichkrzewiągłówniewlicznychpublikacjach WładysławiEwaSiemaszkowieorazksiądzTadeuszIsakowicz-Zaleski. ZbioroweprZemilcZanie Zachodzipytanie,dlaczegotewcześniejszepublikacje(częśćksiążekRomualdaWernikamiaławydaniakrajowe)nieprzebiłysię dopowszechnejświadomości?Wynikatozpewnościązfałszywychzałożeńpolitycznych,któreprzyjęlitwórcyIIIRP,alejeszczebardziejzodziedziczonejpoPRLbojaźniwobecRosjii służalczościwobeckażdegoktosilnyorazcichegoakceptowania peerelowskichkłamliwychteorii,wedługktórychIIRPniemiała żadnychnaturalnychprawdoKresów. Oficjalnieludziecihołdująteoriipolitycznej,głoszonejprzez śp.JerzegoGiegroycia,żebezpiecznaniepodległośćPolskijest nierozerwalniezwiązanazistnieniemniepodległegopaństwa ukraińskiego.Niemiejscetunapolemikęztątezą,wkażdymrazieniejestonawcaletakoczywista,jakchcielibytowidziećjej zwolennicy.Istotąjednaksprawyjestnieteza,fałszywaczyprawdziwa,alezachowaniapolitycznezniązwiązane.Jesttopoprawnośćpolityczna,którakażewimięrzekomychinteresów państwowych,przemilczaćnajokropniejszezbrodnieinajdziksze formywywłaszczenia,jakichnacjonaliściukraińscydopuścilisię naPolakachkresowych– współgospodarzachiprawychwspółwłaścicielachtychziemodstuleci.Poprawnośćta,okraszonadziwacznąiniepojętąempatiądlazbrodniarzy,akceptującaich uzasadnieniaiurojonekrzywdy,wnajlepszymraziekażestawiać znakrównościpomiędzyzbrodniamiukraińskimianielicznymi akcjamiodwetowymisamoobronypolskiejirzekomymuciskiem mniejszościukraińskiejwIIRP. waloryhistorycZnepracy Istotnymwaloremomawianejksiążkijestprzedstawionawpewnej skrótowejperspektywiehistoriaWołynia,zeszczególnymjednak uwzględnieniemwysiłkówwładzIIRPnadpodniesieniempoziomumaterialnegoicywilizacyjnegotegonajwiększegowówczas województwawkrajuoraznadjegointegracjązPaństwemPolskim.Autorkaprzedstawiaróżneówczesnekoncepcjepolityczne zmierzającedouregulowaniaaspiracjimniejszościnarodowychi pogodzeniaichzracjamiIIRP.Natymtlerysujeklarowniehistorięrozwojuukraińskichorganizacjinacjonalistycznychiichnarastającejradykalizacji. DziejeterroruUPA,panoramarzezipopartaświadectwami ocalałychWołynian,liczbami,dokumentami,organizowaniesię polskiejsamoobrony,wreszciesowieckifinałkrwawejdepolonizacjiziemiwołyńskiejiMałopolskiWschodniej,wszystkotoJoanna Wieliczka-Szarkowaprzedstawiasugestywnie,pióremdoświadczonegohistoryka. Rzeczowo,napodstawiezapisówKonwencjiONZz9grudnia 1948rokuudowadnia,żeeksterminacjaludnościpolskiejnaKresachprzezUkraińcówbyłookrutnymludobójstwem(genocidium atrox),niezaś„czystkąetnicznązeznamionamiludobójstwa” Autorkarozważateżosobną,bardzobolesnąsprawęuczestnictwaniższegoduchowieństwagreckokatolickiegowinspirowaniu rzezi,łączniezosławionympoświęcaniemnoży,siekier,wideł,którymibojownicysamostijnejUkrainymieliwyrzynaćPolaków,od starcaponiemowlęta.PrzeciwstawiamuheroicznąpostawęgreckokatolickiegobiskupaStanisławowa,GrzegorzaChomyszyna (zamęczonegow1945przezNKWD),któryjużdziesięćlatprzed rzeziąWołynianapisałoideologiiOUN:„Nacjonalizmtennależy uważaćzanajwiększąaberracjęumysłuukraińskiego,zacośgorszegoodpogaństwa.(…)Cogorszanatlenacjonalizmuukraińskiegopojawiłysięoznakipewnegorodzajusatanizmu.”Tą postawąksiądzbiskupChomyszynratowałchrześcijańskieoblicze Kościołaunickiego.BiskupowiChomyszynowiautorkaprzeciwstawiazkoleidwuznacznąpostawęwobecrzezigłównejpostaci ukraińskiegoruchunarodowego,arcybiskupametropolityAndrzejaSzeptyckiego. odpowiedZialnośćsZeptyckiego Pisząconiejautorkanieczyni,cozrozumiałe,retrospektywnego przeglądupolitykiSzeptyckiego.PostaćarcybiskupaAndrzeja Szeptyckiegoijegonacjonalizmukraińskizwyborupozostanątajemnicąniedorozwikłania. Podjętaw1888rokuprzezRomana(imięzakonneAndrzej), synahrabiegoJanaKantySzeptyckiegoiZofiizFredrów(córki Aleksandrahr.Fredry),decyzjaowstąpieniudoseminariumbazylianówbyłaszokiemnietylkodlarodzinySzeptyckich,aledlaśrodowiskszlacheckichwGalicji.Tozdumienietłumaczyplotkę wśródelitlwowskich,którąprzytaczawswychpamiętnikachKazimierzChłędowski,mianowicie,żeszlachtagalicyjskapostanowiłaznaleźćkogośwswychszeregach,ktostanąłbynaczele rodzącegosięukraińskiegoruchunarodowego,abytenniezostał opanowanyprzezzwolennikówMoskwy. Niebyłatoprawda.ZmartwionyJanKantySzeptyckitłumaczyłwjednymzlistówsynowi,żejegodecyzjajestzmianąnietylkoobrządku,alenarodowości. Prawdąjest,żeSzeptyccymielikorzenieruskie,aletakjaksetki itysiącerodzinszlacheckichzRusiCzerwonej,Podola,Wołyniai Kijowszczyznyspolonizowalisię.GenteRuthenusnationePolonus –topowiedzenieoddawałostanduchaiświadomośćtychwarstw przezparęstuleci,inikomuznich–odChmielnickiegoiWyhowskiego–nieprzychodziłodogłowy,abyutożsamiaćsięzmesjanizmemnarodowymhajdamaków. TymczasemAndrzejSzeptyckiod1900roku,gdyobjąłurządmetropolityhalicko-lwowskiego,rozpocząłdziałalnośćpolitycznąnarzecz ukraińskiegoruchunarodowegowymierzonąprzeciwPolakom.Jego urodzenie,formatumysłowyizdolnościpolityczneuczyniłygopostacią wyrastającąnieporównaniewysokoponadpoziomwszystkichpolityków ukraińskich.PodczasIwojnyświatowejjegorolawzrosłajeszczebardziej. W1920podjąłprawietrzyletniąpodróżzagraniczną,mającąnacelu podważenieuznaniaMałopolskiWschodniejjakoczęściskładowej PaństwaPolskiego. Jegozabiegi,zakończoneniepowodzeniem(wmarcu1923rokuRadaAmbasadorówuznałapolskąsuwerennośćwMałopolsce Wschodniej),wzburzyłyopiniępublicznąwPolscedotegostopnia,żezakwestionowanojegoprawopowrotudoLwowa.Wsierpniu1923zostałzatrzymanynagranicy.Rozmowęodbyłznim osobiścieprezydentStanisławWojciechowski,któryzezwoliłna powrótmetropolitypozłożeniuprzezniegonaręceprezydenta deklaracjilojalnościwobecPaństwaPolskiego.Popowrociedo Lwowajednakrobiłswoje.Wokresiemiędzywojennymjegobrat Stanisław,wybitnygenerałWojskaPolskiego,rozmawiałzmetropolitąAndrzejemzawszewobecnościadiutantalubinnychosób trzecich.Jesttomiarątego,kimbyłarcybiskupSzeptyckiw oczachswegośrodowiskaiPolakówwogóle. WokresiedwudziestoleciametropolitaSzeptyckipotępiałakty terroruOUN,alenigdyniepotępiłorganizacjiinacjonalistycznej ideologii.Napoczątkuwrześnia1939,wobecaktówdywersjiukraińskiej,wydałlist,wktórymzaznaczył,żeNiemcysąwspólnym wrogiemPolakówiUkraińców.Alewobecokupantów,kolejnosowieckiego,potemniemieckiegoprowadziłumiejętniegręlojalności.Wewrześniu1941roku,pozdobyciuKijowa,wysłałdo Hitleralistzgratulacjami.Wpaździerniku1944roku(tużprzed śmiercią)dziękowałStalinowizaprzyłączenie„ziemzachodnioukraińskich”doWielkiejUkrainy(niektórzykwestionująautentycznośćtegolistu).Makiaweliczny,giętki,zawszegrałointeresi przetrwanieswegonarodu.Woczachpolitykipolskiejswoimautorytetemidziałaniamiprzezponad40latprzyczyniłsięzasadniczodowykopaniadołunienawiścipomiędzyUkraińcamii Polakami. wobectajemnicyZła Podsumowującdziejerzeziwołyńskiejautorkanieusiłuje„psychologizować”,szukaćukrytych,specyficznychprzyczynukraińskiego okrucieństwa(któreporażałonawetNiemców),koncentrujesięna tlepolitycznymifaktach,imarację.Jesttobowiemproblem-otchłań.PozwolęsobieprzytoczyćsłowagreckokatolickiegoproboszczazUszkowic,księdzaKamińskiego,napotkanewniewydanych pamiętnikachppłk.AdamaSkałkowskiego,zmoichrodzinnych zbiorów.„Chłopruskijestzasadniczodobrąistotą– mówiłksiądz Kamiński– alewjegoduszydrzemiedemoniprzekleństwotemu, ktotegodemonaobudzi”.KsiądzKamiński,Rusinzkrwiikości, zdajesięwiedziałcomówi.Skądtendemon?DziedzictwoTatarówczyrezunówChmielnickiego,czyjeszczecośinnego,genetycznego?SienkiewicziKubalanietylkoniewymyślaliokrucieństw kozackich,alełagodziliichopisyzuwaginawstydliwośćiwrażliwośćodbiorców.Alew1943rokubyłotak,jakw1648. Jeżelinaródnieumiejącyzaakceptowaćswejhistorii,takiejjaką była,inieszukającdlasiebieinnychwzorówżyciazbiorowego, czynizhajdamakówsweelity,toprędzejczypóźniejbędziesię musiałzmierzyćzeswązatrutądusząikrwawąodpowiedzialnością.Beztegozdrowiapolitycznegoiwiarygodnościwoczachinnychnieodzyska. To,czegomibrakujewpracyJoannyWieliczka-Szarkowej,to solidna,zwartaiszczegółowoopracowanabibliografia.Ajestona bardzopotrzebna!Wprzypisachautorkapodajeźródła,alewidać,żekorzystałateżzinnych,którychnieprzytacza.Niewiem, czyznanajestjejksiążkaApolinaregoOliwyGdypoświęcanonoże,twórcyikomendantasamoobronyRafałówki,wydanawokrojonejwersjiw1972rokuwPRL,aterazjużbezcenzury. Wstrząsająca.Byłyconajmniejjeszczedwietakiepozycje,wydane wniskichnakładachprzezMONwtamtychczasach,warteodgrzebaniazuwaginacharakterdokumentalny. PracaJoannyWieliczka-Szarkowejjestnapisanymzpozycji polskichznakomitymkompendiumwiedzyoukraińskimludobójstwienaPolakachpodczasIIwojnyświatowejipowinnaznaleźć sięwkażdympolskimdomu. JoannaWieliczka-Szarkowa„Wołyńwekrwi1943”.WstępikonsultacjaE.Siemaszko.Red.naukowaks.prof.drhab.J.Marecki. ZdjęciadrP.Naleźniak.WydawnictwoAA,Kraków2013.ISBN 978-83-7864-260-2 |25 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 kultura Artful Faces HOODE CZWARTKI LITERACKIE Kilka wieczorów poetyckich za nami. Trudno powiedzieć czy pomysł wypalił, ale idea spotkań autorów z innymi autorami i czytelnikami spodobała się wszystkim. Nie obiecujemy tu złotych gór ani wiekopomnych publikacji antologicznych, a jedynie dajemy poetom możliwość prezentacji ich twórczości w zacisznym wnętrzu restauracji Robin Hood. Dotychczas pokazało się u nas czterech panów. Ubolewam, że nie było jeszcze żadnych pań, jednak wszystkie proszone przeze mnie poetki zasłaniały się tremą, brakiem przygotowania scenicznego (sic!), tudzież słabowitością repertuaru poetyckiego. Jako ostatnią poprosiłem panią Krystynę Kulej, jednak stwierdziła, że spodziewa się istnych tłumów i swój wieczorek woli zorganizować w bardziej przestrzennym wnętrzu w poskowym – Jazz Cafe. Liczę, że uda się to w niedługim czasie nadrobić i parytet jakoś wstąpi w nasze progi. Na pierwszy ogień poszedł Alex Sławiński, który z niejednego londyńskiego pieca chleb jadał i do niejednego periodyku pisywał. Jego najnowszy tomik Manifest współczesności rozszedł się tamtego wieczoru w przywoitej liczbie kilkunastu egzemplarzy. Autor zebrał też sporo oklasków od pełnej entuzjazmu publiczności. Pojawił się też, jak zwykle pewny siebie, Jacek Wąsowicz z „Polish Expressu”, który obiecał napisać parę słów o wieczorze Alexa. Informacje o nastepnych wieczorkach zaczęła zamieszczać „Cooltura”, za co dziekuję w imieniu poetów i swoim. Jako drugi zaprezentował się u nas Grzegorz Wołoszyn, twórca o dość ugruntowanej renomie, autor książki poetyckiej Poliptyk, której publikacja była nagrodą główną w Konkursie na Autorską Książkę Literacką Świdnica 2012. Spotkanie nie obyło się bez pewnych perturbacji organizacyjnych, ale nikt nie spodziewał się tłumu ludzi, jaki na spotkanie z poetą zawitał. Recytujacy swoje wiersze Grzegorz zrobił na wszystkich wielkie wrażenie. Spotkanie przeciągnęło się długo w noc, bo wywiązała się potem bardzo konstruktywna i ciekawa dyskusja. Trzeci był Rafał Szozda. Młody, gniewny, trochę niespokojny autor sztuk teatralnych, wierszy i tekstów wszelakich. Rafał wyróżnia się tym, że próbuje tłumaczyć swoją twórczość na język angielski. Wydał w tym języku m.in. tomik Mushrooming. W krzyżowym ogniu pytań publiczności trochę się pogubił, lecz ostatecznie dyskusja wyszła nam wszystkim na zdrowie. Ostatni na poetycki ring wyszedł doświadczony krakowski poeta Bogdan Zdanowicz. Jak wielu z nas, tak i on, w końcu skapitulował przed polską rzeczywistością i przyjechał nad Tamizę dorobić do emerytury. Między rozmaitymi pracami budow- lano-remontowymi, jakim się obecnie z konieczności oddaje, znalazł czas, by wystąpić przed naszą publicznością. Autor recytował swoje wiersze z niedawno opublikowanego tomu Przebieranka oraz wiersze najnowsze z cyklu Miasta, którymi jeszcze nie chwalił się przed nikim. Na jego wieczór przyszło wielu ludzi z własnymi pomysłami i wydawnictwami. Przez chwilę zrobił się mały galimatias. Nie wiadomo było, kto jest twórcą, kto słuchaczem. Ostatecznie nie wyłoniliśmy kandydata na następny Hoody Czwartek. W sierpniu naszych spotkań nie będzie, ale od początku września wieczorki autorskie powrócą. Jeżeli ktoś ma ochotę wystąpić u nas, wyrecytować bądź zaśpiewać swoją poezję, spotkać innych wielbicieli poezji i sprzedać kilka tomików, serdecznie zapraszamy. Kontakt: yacan@o2.pl) jacek ozaist Fot. Alex Sławiński Spotkanie poetyckie z Grzegorzem Wołoszynem (drugi z prawej) w restauracji Robin Hood Pociąg (jedno)oSobowy Scalony GRZEGORZ WOŁOSZYN Mam trzydzieści czter y lata, przepadłem schwytany w sieć. To są pojęcia proste i jednoznaczne: chipset i sata, klaster i bios, modem i admin, iso i hub. Komputer jest łatwiejszy od sznurówek. Widziałem: małe dzieci łamiące zapor y rodziców, jednocześnie grzeszne i niewinne To są wyrazy mętne i skomplikowane: miłość i nienawisć, kłamstwo i prawda, jawa i sen. Człowiek istnieje poprzez login. Widziałem: legiony połączonych ludzi, którzy nie zostaną poznani. Poszukuję osób z krwi i ciała. Niech nakar mią mój dotyk i napoją węch, niech nauczą mnie prawdziwych imion i uwolnią język, niech oddzielą fikcję od r zeczywistości. Trzydzieści czter y lata. Rozpruty. Wplątany w sieć. ALEK SANDER SŁAWIŃSKI Tłok, hałas, bród. Drogi bilet. Mogłem spróbować na gapę... W szalonej „podróży życia”. Kolejka wiedzie mnie donikąd. Przejechałem już dwanaście stacji. Na kilku upadłem. Nie było mi z tym dobrze. Zdeptany, opluty, sam we wrogim tłumie, Zaraz wysiądę. Jako ostatni. Donikąd już mi niespieszno. Wszak – pasterz idzie za tr zodą. Choć – łatwo wtedy wdepnąć w gówno. Wiem coś o tym: wdept ywałem. Bo dokąd niby mam się śpieszyć? Me życie spóźnione. Jak ten pociąg. Więc chyba wyskoczę w biegu. Poczekam na swoją KOLEJ. Kolejki – we wszystkie strony. Nikt nigdzie z niczym nie zdąży. Koła stukają w r ytm serca. Po sz(cz)ynach mkną... nikt nie woła. zimno tu! RAFAŁ SZOZDA przemarzł litością ostatni list w skr zynce zima się dłuży na wszystkich programach fotel za ścianą dostał odleżyn a chciałem t ylko zgubić ciebie w sobie w labir yncie origami zakochany w Rovinj BOGDAN ZDANOWICZ początek niczego nie zapowiadał schodziliśmy ulicami do nabrzeża pastelowe kolor y kamieniczek dotykały lazurowej wody dopiero wejście w granicę cienia na pnące się wybłyszczone bruki por wało nas - to miasto rosnące kiedyś na wyspie dobudowujące nowe domy jak piętra drzewa ulegało sile wiatrów albo to boski palec zakręcił nim tworząc plątaninę w gąszczu ścian drzwi i okien bram i schodów labir ynt znany dobrze mieszkańcom pułapkę na złaknionych nieostrożnych przybyszy myślałem że hor yzontalne widoki na całe miasteczko wyspy i zatokę że świeży oddech na szczycie obok katedry św. Eufemii mogą być otrzeźwieniem ale gubiliśmy siebie jeszcze bardziej wracając innymi co chwilę uliczkami nie pomogło sfotografowanie fresku czy też graffiti Ukrzyżowanego w kolorach fioletu i brązów Say others: Mervyn the print was sold on Sunday, July 14th, for £150 at an auction in Ognisko – the Polish Club in Exhibition Road after a considerable bidding war, and after an amazing fundraising lunch served by Mr Woroniecki in aid of the Ballet Kraków. Mervyn, the person, actually exists, and is a graphic designer who used to work for Lock/Pettersen, where I first met him. He lives in Camden now. Says david lock (because mervyn is in France): ‘Mervyn is an eclectic designer with tangential views, who also made films, lived in many places like Japan and Holland, and has an interest and broad knowledge of different subjects. Because of all that, he has the ability to see things differently. His ideas are always fresh and interesting.’ Says tor Pettersen: ‘F……g nutcase, just like you…’ Say i: Mervyn looks like an actor and thinks like a poet. Mer vyn is good looking. And q uirky, and funny, and clever, and a little child-like and shinning like a bright button in the sky. I like Mervyn. He was the one who first showed me how to use drawing app on my phone and was the first ever portrait, and so, indirectly responsible for all the Artful Faces that appeared in Nowy Czas so far. How is France, Mervyn? Says mervyn: ‘France hot with thunder storms and wild boar and swallows hunting insects high in the sky and azure rivers and an old man who needs lots of love.’ bottom line: Thank you Mervyn. You are famous now. Sorry, it’s only £150. I’ll try for more next time. Anybody giving me £200? Going, going, going… text & graphics by joanna ciechanowska na odrapanej ścianie obok podwórka z trzema stolikami białe wino odbierało ostrość widzenia kręciliśmy się w wirze obrazów spotykając sklepiki gdzie ukr yto brylanty obok kolorowych szkiełek któr ych tani blichtr podsuwał myśl że kiedyś może już tu byliśmy i tak wciąż błądzący - odchodziliśmy zostać nie mogąc zbyt krótko trwało żeby poznać wszystko zbyt długo żeby zapomnieć teraz nie ma już do ciebie powrotu Rovinj - Rovigno Hoode Czwartki Literackie Restauracja Robin Hood 218 King Street Hammersmith W6 0RA Od września! 26| lipiec - sierpien 2013 2013 | nowy czas czas przeszły teraźniejszy Po ż a r w H o t e l u L a m b e r t Na początku lipca Hotel Lambert na Wyspie św. Ludwika w Paryżu, dawna rezydencja książąt Czartoryskich i ośrodek XIX-wiecznej Wielkiej Emigracji stanął w płomieniach. Ogień strawił cały dach, o powierzchni 650 metrów kwadratowych. Struktura jest osłabiona, gdyż częściowo zawaliły się schody i fronton. Słynna Galeria Herkulesa, której sufit zdobią dzieła francuskiego malarza Charlesa Le Bruna nie spłoneła, ale została poważnie uszkodzona przez dym i wodę. Jak twiedzi francuska minister kultury Aurelie Filippetti, straty są „nieodwracalne”. GrzegorzMałkiewicz Paryż. Lewy i prawy brzeg Sekwany wypełniony francuskim dziedzictwem. Pałace, muzea, historia. Nie ma wolnego miejsca, jakby kilkadziesiąt pokoleń działało w ścisłym porozumieniu na przestrzeni czasu. Wielowiekowy dorobek. Katedra Notre Dame, Luwr, most zbudowany z kamienia zniszczonej Bastylii, wieża Eiffla, stary dworzec zamieniony na Musee d’Orsey. W tym historycznym ciągu jest też Hotel Lambert. Wzniesiony w 1640 roku przez wybitnego architekta owych czasów Louisa Le Veau, pałac był później rezydencją słynnego pisarza i filozofa Woltera. W XIX wieku zbierały się w nim intelektualne elity Paryża, a gospodarzami byli Polacy, właścicielem książę Adam Czartoryski. Każdy Polak uczył się o tym w szkole. Wielka Emigracja. Ale zanim stała się wielką, zaczynała podobnie jak każda, o czym książki mówią niewiele. =$3526=(1,( 7+(: $//$&(&2//(&7,21 +HUWIRUG+RXVH0DQFKHVWHU6TXDUH/RQGRQ:8%1 :QLHG]LHOĊZU]HVQLDRJRG] 6.$5%<: $//$&(&2//(&7,21 =ZLHG]DQLHNROHNFML]SROVNLPSU]HZRGQLNLHP 3R]QDMĞZLDWZNWyU\PĪ\OD0DULD/HV]F]\QVND ĪRQD/XGZLND;9 :VWĊSGRPX]HXPLXG]LDáZZĊGURZFHEH]SáDWQH :LĊFHMLQIRUPDFMLWHO-GDQXWDODVLN#ZDOODFHFROOHFWLRQRUJ DQQHID\#ZDOODFHFROOHFWLRQRUJ O Hotelu Lambert, o tym, że jest na sprzedaż podobno dowiedział się Fryderyk Chopin od francuskiego malarza Eugene Delacroix. Może pili kawę na Wyspie św. Ludwika i Delacroix wiedząc, że Polacy szukają jakiegoś miejsca, gdzie mogliby się spotykać, przedstawił możliwość kupienia podupadłego trochę pałacu właśnie na tej małej wysepce sąsiadującej z większą, na której stoi Notre Dame. Fryderyk Chopin przekazał wiadomość księciu Czartoryskiemu, który zakupił pałac w 1843 roku. Taki był początek polskiej historii związanej z Hotelem Lambert. Jego salony przez ponad sto lat gościły polityków, intelektualistów i artystów. To w nim odbywały się patriotyczne bale otwierane polonezem specjalnie na tę okazję skomponowanym przez Fryderyka Chopina. Hotel Lambert stał się najważniejszym salonem Paryża. To tu było centrum intelektualnego życia Europy w drugiej połowie XIX wieku. Powstała w nim też szkoła i Biblioteka Polska. Pozostał własnością rodziny Czartoryskich do 1975 roku. Podobno spadkobiercy zaproponowali kupno pałacu władzom PRL, a ponieważ komuniści przyzwyczajeni byli raczej do zabierania arystokratom ich posiadłości niż kupowania od nich, możliwość zachowania tego tak ważnego dla polskiej historii miejsca dla przyszłych pokoleń nie spotkała się z zainteresowaniem krajowych władz. Pałac kupił baron Guy de Rottshild. Kolejną okazję zmarnowaliśmy sześć lat temu. Wprawdzie ówczesny minister kultury Michał Ujazdowski wyjaśniał, że zwrócił się do barona z propozycją kupna pałacu, ale było już za późno. A jak było? Niektórzy twierdzą, że baron de Rottshild zwrócił się z propozycją sprzedaży do polskiego rządu. W tej sprawie były interwencje działaczy polonijnych i polskich parlamentarzystów, niestety bezskuteczne. Są na to dowody w postaci listów i interpelacji poselskich. Pałac za 100 mln dolarów kupił emir Kataru. Nowy właściciel postanowił pałac przebudować, radykalnie ingerując w jego XVII-wieczną architekturę. Pojawiły się głosy protestów ze strony historyków.W internecie podpisywano petycję, na stronach francuskich i angielskich – ale nie polskich (!). Co ciekawe, przy okazji nagłaśniania petycji, na tych stronach właśnie można było poczytać o naszym dziedzictwie. Dowiedzieć się czegoś o naszej historii od cudzoziemców… Polskie media zajmowały się kolejną odsłoną pojedynku premier-prezydent. I znowu coś nam nie wyszło, i nawet tego nie zauważyliśmy. Czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na promocję Polski w zjednoczonej Europie, kiedy w związku z członkostwem w Unii Europejskiej Ambasady RP straciły swoje znaczenie polityczne? Pożar Hotelu Lambert polskie media odnotowały. Dobre i to. O przyczynach pożaru dowiemy się z pewnością w niedługim cza- sie. Straty oceniają specjaliści, równolegle prowadzone jest śledztwo. Zdumiewa jednak zrządzenie losu, brutalnie potwierdzając obawy internautów, którzy wraz z historykami ostrzegali przed zbyt radykalną modernizacją obiektu. Osiągnięto wprawdzie kompromis, ale być może niewystarczający. Czy Hotel Lambert nie stał się ofiarą, jak inne podobne obiekty, których z powodu ich wartości historycznej nie można legalnie zburzyć czy dowolnie zmodernizować? Ognia, totalnego niszczyciela, żadne przepisy nie wstrzymają. Być może to tylko nieuprawnione spekulacje… Oby. Brat emira zapowiedział już odbudowę zniszczeń. Koszt odbudowy szacowany jest na około 50 mln euro, czyli tyle, ile kosztował dotychczasowy remont. Pozostaje pytanie, według jakich planów będzie przebiegała rekonstrukcja zniszczonych pięter? Zniszczona została mieszcząca się w górnej części budynku łaźnia (Cabinet de Bains), w której znajdowała się seria obrazów i fresków autorstwa nazywanego „francuskim Raphaelem” Eustache Le Sueura. Czy w ramach odbudowy uda się teraz nowym właścicielom zbudować podziemny parking, zainstalować nowoczesne windy i wprowadzić inne kontrowersyjne rozwiązania, których nie udało się wcześniej zrealizować z powodu społecznego protestu? Bez względu na straty spowodowane pożarem powinna obowiązywać umowa podpisana przez obecnych właścicieli z władzami miasta. Dzięki tej umowie ocalono między innymi tzw. kominek Chopina i polskie neogotyckie witraże. Hotel Lambert jest nie tylko ważnym obiektem w naszej historii. Jest uważany za jedną z pereł architektury paryskiej. |27 nowy czas | lipiec - sierpien 2013 czas na podróże dają się do jazdy konnej lub romantycznych spacerów. do Oye-Plage traficie w odpowiednie porze roku, będziecie mogli zobaczyć również migrujące gatunki ptaków, które przemierzają co roku właśnie tę trasę. Są to między innymi czajki, ostrygojady, szczudłonogi, łyski, cyraneczki i warzęchy białe. Natomiast na pastwiskach spotkać można owce szetlandzkie, bydło ze szkockiej rasy wyżynnej oraz kucyki, które są niemałą rozrywką dla najmłodszych. rock PoolS Ujście rzeki Somma Plaże dla każdego w północnej Francji Według operatora promowego na trasie Calais-Dover, firmy MyFerryLink, dla wszystkich tych, którzy poszukują idealnych wakacji nad morzem, rozwiązanie może znajdować się bliżej niż można by sądzić. W północnej Francji znajduje się plaża, która sprosta wymaganiom wszystkich –zarówno tym, którym największą przyjemność sprawia budowanie zamków z piasku z dziećmi, jak i tym, którzy pasjonują się sportami wodnymi. Znajdzie się też miejsce dla osób ceniących sobie spokój i piękno natury oraz dla tych, którzy uwielbiają wygrzewać się na słońcu. NadmorSki Paryż Le Touquet, miasto nazywane nadmorskim Paryżem, znane jest głównie z eleganckich butików, wyśmienitych restauracji, gwarnego rynku, szykownych kafejek oraz stylowych hoteli. Jednym z najsłynniejszych jest hotel Westminster z unikatowymi cechami stylu art deco, kuchnią oznaczoną gwiazdką Michelin oraz słynnym Spa autoryzowanym przez Nuxe. Le Touquet to również raj dla miłośników sportów wodnych, w szczególności kitesurfingu, windsurfingu i żeglarstwa, a długie i szerokie plaże idealnie na- Dla osób preferujących nieco bardziej nierówną i wyboistą scenerię proponujemy przejażdżkę malowniczą trasą D940 na południe od Calais, gdzie możecie Państwo wybrać zarówno jedną z licznych plaż kamienistych w pobliżu Audresselles, piaskowe wydmy w okolicach Ambleteuse, jak i wszystko co znajduję się na trasie pomiędzy nimi. Skaliste klify Cap Gris Nez oraz Cap Blanc Nez stanowią wspaniałe i malownicze tło oraz umożliwiają miłośnikom spacerów zdobywanie szczytów, z których rozciągają się niesamowite widoki na kanał La Manche i wybrzeże Anglii. rezerwat Przyrody Podążając na wschód od Calais odkryjecie Państwo przepiękny rezerwat przyrody Oye-plage. 391 hektarów plaż i wydm stanowi wymarzone miejsce do rozkoszowania się pięknymi widokami, ale również do obserwacji przyrody. Obszar ten daje możliwość zobaczenia tak unikalnych okazów ptaków i roślin jak ciemiężyk, rokitnik zwyczajny, soliród czy zatrwian. Jeżeli Ujście Sommy – Baie de Somme – to największe estuarium północnej Francji. Magiczne i wyjątkowe miejsce, które trzeba zobaczyć. Baie de Somme zalicza się do jednych z piękniejszych zatok na świecie, co zawdzięcza wyjątkowemu środowisku naturalnemu i jego dużemu zróżnicowaniu. Znaleźć tu można piaszczyste i kamieniste plaże, łąki, lasy, słone bagna oraz wybrzeże klifowe. Obszar ten jest bardzo licznie odwiedzany przez ptaki w czasie przelotów, a turyści często przybywają tutaj właśnie specjalnie, by móc obserwować ciekawe gatunki ptaków migrujących, jak również foki. Do innych atrakcji tego obszaru należy możliwość długich spacerów po plaży lub wycieczki w zaprzęgu konnym w okolice bagienne, gdzie lokalny przewodnik opowie Państwu o tym fascynującym miejscu. Można również zwiedzać ten teren podróżując na rowerze po wielu specjalnie wyznaczonych do tego trasach, a gdy już się zmęczymy, możemy wskoczyć w pociąg i podziwiać piękne widoki. MyFerryLink kursuje na trasie Dover-Calais 16 razy dziennie. Bilet standardowy – 19 funtów w jedną stronę na przeprawy samochodem do 9 pasażerów. Bilet jednodniowy od 20 funtów w dwie strony. Więcej informacji na: www.myferrylink.pl lub 0844 2482 100. 28| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas czas na podróże Wody morza-jeziora Tana Wyspy skarbów kawa, księgi i anioły na jeziorze Tana Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz O jeziorze Tana trudno powiedzieć coś pewnego. Nikt nie wie, ile jest na nim wysp – te mniejsze pojawiają się i znikają w zależności od poziomu wody. Samo jezioro ma około 84 km długości i około 66 km szerokości, jednak wymiary te również nie są stałe, w porze suchej jezioro kurczy się nawet o kilka kilometrów. Stara legenda mówi, że na jednej z wysp jeziora Tana zatrzymała się Matka Boska w czasie ucieczki do Egiptu, ale to też nie jest pewne, bo Święta Rodzina musiałaby wtedy nadrobić (w jedną stronę) ponad 2500 kilometrów. Kolor wody jest w czasie suszy oliwkowozielony, w porze deszczowej zmienia się na błotnistoczerwony, a Nil, który z Tany wypływa, zwany jest Błękitnym. Na jedenastu spośród nie-wiadomo-ilu wysp jeziora mieszczą się klasztory Ortodoksyjnego Autokefalicznego Kościoła Etiopskiego. Z miejsc eremickiego odosobnienia zmieniają się one powoli w atrakcje turystyczne, tym bardziej że przechowywane w przykościelnych „muzeach” skarby w niezwykły sposób dokumentują długą historię chrześcijaństwa w tym kraju. Już w Dziejach Apostolskich, a także w świętych księgach koptyjskich przeczytać można o dworzaninie etiopskiej królowej Kandaki, który został nawrócony i ochrzczony przez apostoła Filipa. Nic więc dziwnego, że już w IV wieku cała Etiopia, jako jeden z pierwszych krajów na świecie przyjęła chrzest. Nazwa oddalonego o 320 km na północ od Addis Abeby, położonego nad Taną miasta Bahir Dar oznacza „brzeg morza”. I rzeczywiście, rozległy akwen wygląda bardziej na morze niż na jezioro. Ze słonecznego, wesołego i hałaśliwego Bahir Daru, o alejach ocienionych przez rozłożyste palmy, wypływamy motorową łodzią na wody morza-jeziora Tana. Właściciel łodzi i sternik w jednej osobie ma na imię Malaku, co po amharsku znaczy „anioł”; jego koszulka ozdobiona jest nadrukiem krzyża z Lalibela. Wraz z moim synem Michałem i naszym etiopskim przyjacielem Uorku oddajemy się więc w anielską opiekę, zadowoleni, że nie musimy żeglować na lekkiej, chybotliwej łodzi z papirusu, jakie pływają tutaj od setek lat – przypomina o tym słomiana miniaturka, dyndająca na nitce pod daszkiem naszej motorówki. Naszym celem jest oddalony o 18 km półwysep, a właściwie znajdujący się na nim kościół Ura Kidane Mihiret. Mijamy dryfujące stado kilkuset pelikanów i dwie gęsto porośnięte tropikalnym lasem wysepki – nad wierzchołkami drzew połyskują charakterystyczne dachy etiopskich kościołów. Wieńczy je rodzaj blaszanego parasola, z którego wyrasta wpisany w koło krzyż, promieniście obwieszony siedmioma strusimi jajami. Po półtorej godzinie prucia rozkołysanych fal docieramy do półwyspu Zege. Na brzegu tłumek pątników (pobożnych Etiopczyków pielgrzymujących do tego świętego miejsca), poparzeni przez słońce ferendżju (turyści) oraz handlarze pamiątek, od których ci ostatni nie mogą się opędzić. Do klasztoru prowadzi kamienista ścieżka przez gęsty podzwrotnikowy las – głośno w nim od rechotu żab i śpiewu ptaków. W nozdrza uderza zapach kawy rosnącej wszędzie wokół na niewysokich krzewach. Podobno Etiopczycy nauczyli się robić użytek z kawy od kóz. Gdy zauważyli, że kozy po schrupaniu ziaren z kawowego krzaczka wpadały w euforię, postanowili sami spróbować. I tak to, dzięki kozom, powstały kawiarnie. Na półwyspie Zege dzieci zbierają ziarna dziko rosnącej kawy, kobiety palą je najpierw na płaskich okrągłych blachach, kucając przy niewielkim ognisku, a następnie ucierają w moździerzach i gotują napój w glinianych imbryczkach. W kawiarni pod palmą wzmacniamy się więc filiżanką czarnej jak obsydian, piekielnie mocnej kawy „prosto z krzaka” lub – jak kto woli – „prosto od baby”, i ruszamy dalej. Pielgrzymi, którym próbujemy robić zdjęcia, odwracają się lub zasłaniają twarze rąbkiem szaty, wyraźnie unikając oka kamery, za to natarczywi sprzedawcy pamiątek bez przerwy biorą nas w okrążenie, czego z kolei my wolelibyśmy uniknąć. Jednak gdy daję się zaciągnąć do jednego z ustawionych wzdłuż ścieżki straganików, nie wiem, czy bardziej podziwiać wystawione tu krzyże, naszyjniki i ręcznie malowane ob- razki, czy urodę ich ciemnoskórej sprzedawczyni, o oczach brązowych jak ziarna świeżo palonej kawy. Nieopodal zgarbiony na niskim taboreciku artysta maluje na kawałkach koziej skóry kopie ikon z pobliskiego kościoła, a na jego palecie rozłożone są grudki ziemi, nasiona i kwiaty, z których uzyskuje swe pigmenty. Wkrótce staniemy przed pierwowzorami – za drzewami widać już przykrytą dachem w kształcie spłaszczonego stożka rotundę. Jak większość etiopskich kościołów, ten również zbudowany jest na planie koła i ma strukturę cebuli – składa się z kilku koncentrycznych kręgów. Najpierw płot – modlą się przed nim ci, którym z powodu zadanej pokuty nie wolno przekroczyć nawet ogrodzenia. Ci, którym wolno, muszą przed wejściem zzuć buty, by nie wnieść do miejsca świętego pyłu i brudu świata. Zewnętrzną ścianę budynku tworzą drewniane słupy-kolumny, poprzedzielane wyplatanymi z bambusa ażurowymi ścianami, przez które słońce rzuca rozedrgane plamy światła na bambusową „słomiankę” rozłożoną na podłodze pierwszego kręgu. Leżą tam nieporządnie, lecz efektownie rozrzucone draperie, przypominające śpiących pielgrzymów. Spod jednej z nich istotnie wyglądają zakurzone bose stopy. Pod ścianą spoczywają bębny, używane w etiopskiej liturgii; wysłużone membrany z byczej skóry, naciągnięte z obu stron na czerwone, oplecione rzemieniami kadłuby. W Kościele koptyjskim wszystko coś oznacza, więc mniejsza membrana symbolizuje Stary, większa – Nowy Testament. Obok tych tamtamów wiary leży wiązka pielgrzymich lasek modlitewnych – to makuamie, długie kije zakończone drewnianą lub mosiężną podpórką, z obu stron wygiętą jak baranie rogi. Większą część (rozpoczynającej się przed wschodem słońca, a trwającej prawie do południa) niedzielnej mszy świętej wierni stoją, więc podpórki te wkładają sobie pod pachę, i tak chwieją się całymi godzinami pogrążeni w modlitwie. Następny krąg świątyni otynkowany jest zmieszaną z trawą ziemią, która po wyschnięciu daje gładką i twardą brunatną skorupę, zaskakująco estetyczną i przyjemną w dotyku, a do tego izolującą Kościół Ura Kidane Mihiret Malowidło ścienne od upału. W tej ścianie wybite są wysokie bramy – cztery potężne odrzwia, każde wykonane z litego drewna, starego i spękanego, prowadzą do następnego kręgu, a właściwie kwadratowej budowli. I tutaj zaczyna się prawdziwy cud. Ściany czworobocznego budynku, niby tapetą, oklejone są płótnem, które od podłogi do sufitu pokrywają malowidła – to jedna z najbardziej niezwykłych biblii pauperum, jakie można oglądać w świątyniach chrześcijańskich. Na wielopiętrowych freskach rozgrywa się sakralny komiks, w którym mieszają się motywy Starego i Nowego Testamentu oraz świętych ksiąg etiopskich. Te przedstawienia nie są skrępowane bizantyjskimi kanonami – ikonę etiopską cechuje fantazja i swoboda w doborze tematów (wiele z nich pochodzi z żywotów lokalnych świętych) oraz afrykańska śmiałość w użyciu jaskrawych, kontrastujących ze sobą barw. Przeważają kolory etiopskiej flagi: zielenią, żółcieniem i czerwienią odmalowane są biblijne historie, epizody bitewne, krwawe męczeństwa i cudowne uzdrowienia. Na |29 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 czas na podróże freskach jest tłoczno jak na rynku etiopskiej wioski w dzień targowy. Obchodzę w kółko kwadratową, pokrytą malowidłami budowlę; w końcu zaczynam się gubić, co już widziałem, a czego jeszcze nie – za każdym kolejnym narożnikiem otwierają się niezwykłe sceny, wciąż zaskakują nowe motywy. Każde wolne miejsce jest wykorzystane, nawet belki stropu i fryzy ozdobiono głowami serafinów. Tu anielska dzida przebija łeb potężnego Lewiatana, tam święty Jared, nie zważając na bitewny zgiełk, jaki wokół niego panuje, trąca struny harfy – to twórca etiopskiego śpiewu liturgicznego. Królowa Saba jedzie konno do króla Salomona. Na jednej nodze trwa Tekle Hajmanot – święty, który tyle lat modlił się na stojąco, że odpadła mu druga kończyna. Świętemu Gebre Menfes Kiddusowi odzianemu we włosiennicę, otoczonemu przez lwy i lamparty, ptaki spijają łzy z oczu. Dzisiaj – już nie malowane, a żywe ptaki wydziobują kawałki malowideł i zakładają gniazda w wydrążonej tym sposobem ścianie. Granatowosine diabły ukazane są zazwyczaj z profilu – to w malarstwie etiopskim sposób na przedstawianie szwarc-charakterów. Spętane łańcuchami rzesze demonów tłoczą się przed księciem ciemności, umieszczonym – dla większego poniżenia – przy samej podłodze. Nad nim siedzi popularny bohater etiopskich legend, Belaj Ludożerca, który wsławił się tym, że pożarł w swym życiu 72 ludzi, w tym własnego syna. Przedstawiony został z maczetą, którą odkrawa kawałek z poćwiartowanego ciała swej ofiary. Stara wieść niesie, że do Belaja przyszedł kiedyś umierający z pragnienia trędowaty. Ludożerca tak się wzruszył losem kaleki, że nie tylko go nie zjadł, ale podał mu kubek wody. Po śmierci kanibala szatan był pewien, że może porwać jego duszę do piekła, najpierw jednak Michał Archanioł miał zważyć dobre i złe czyny Belaja. Na jednej szali położył 72 zjedzonych nieszczęsników, a na drugiej kubek z wodą, podany niegdyś trędowatemu. Akurat przechodziła obok Dziewica Maryja i jej cień padł na kubek. To przeważyło szalę i w konsekwencji ocaliło miłosiernego ludożercę przed mękami piekielnymi. Wizerunek Madonny z trzymającym księgę Dzieciątkiem przez szacunek okryto półprzeźroczystym welonem, zielonym jak wody jeziora Tana. Wokół hieratycznej Maryi – sceny pełne zgiełku i egzotycznej fantazji. Wniebowstąpieniu Jezusa towarzyszy naigrywający się z niego diabeł. Nieopodal – uzbrojeni w karabiny żołnierze Ahmeda, zwanego Gragn (Mańkut), muzułmańskiego emira Harraru. Ahmed (ma się rozumieć, przedstawiony z profilu) w XVI wieku zaatakował chrześcijańskich władców Etiopii. Muzułmanie ucinają głowy Etiopczykom – krew tryska ze zdekapitowanych szyj jak z gejzerów. Co gorsza, żołnierze emira byli świeżo wyposażeni w broń palną. Uzbrojeni jedynie we włócznie i dzidy Amharowie nie mieli szans, więc zwrócili się o pomoc do przybyłych właśnie do Abisynii Portugalczyków, co uratowało ich przed niechybną klęską. Na środku każdej z czterech ścian czworoboku, podobnie jak w ścianach okalającej go rotundy, znajdują się masywne podwoje. Jednak przez te odrzwia zwykłym śmiertelnikom wchodzić nie wolno, są one dostępne jedynie dla kapłanów. Nie darmo każdego skrzydła drzwi, niby Bram Raju, strzeże niebiański strażnik – Archanioł z obnażonym mieczem, bo w samym centrum kościoła, w jego tajemnym jądrze, znajduje się Święte Świętych miejsce, do którego nie wolno wchodzić nikomu. Tu przebywa Arka Przymierza, a właściwie jej wierna replika, gdyż oryginał, jak wierzą Etiopczycy, znajduje się w mieście Aksum, 1000 kilometrów na północ od Bahir Daru. We wszystkich kościołach kraju przechowuje się otoczone najwyższą czcią kopie Arki, w których przechowuje się Najświętszy Sakrament. Wedle Księgi Królów (Kebra Negest), syn Saby i Salomona, król Menelik wykradł Arkę Przymierza ze świątyni w Jerozolimie i przewiózł do Etiopii, gdzie jest do dziś pilnie strzeżona. Wychodzimy z kościoła Ura Kidane Mihired. Przed świątynią zauważam powieszone na drewnianej konstrukcji dwa podłużne, obłe jak ryby, głazy – to kamienne dzwony. Trącone małym kamykiem, wydają tajemniczy, długo wibrujący w powietrzu dźwięk. Po chwili słyszymy już tylko trywialny warkot silnika yamahy i nasz Malaku steruje w stronę wysp, które wcześniej mijaliśmy. Na większej z nich stoi wzniesiony w pradawnych czasach kościół Kibran Gabriel. Jak głosi tabliczka, kobietom wstęp na tę wyspę jest wzbroniony, co jawnie urąga zasadzie równości płci. Jednak na pocieszenie feministkom mogę dodać, że Etiopczycy nie dyskryminują kobiet i bez oporów zatrudniają je na budowach. Nie szukając daleko, obok kościoła Ura Kidane Mihiret, gdzie powstaje muzeum, w którym pomieścić się mają skarby z klasztornych zbiorów, widzieliśmy niewiasty pchające taczki z zaprawą i rozłupujące kamienie ciężkimi młotami. Znów pod górę, ścieżką przez gęsty las, tym razem wolny od straganów. Pnie i gałęzie drzew porośnięte niezwykłymi siwymi „wąsami”, które falują w lekkiej bryzie. Zastajemy przy kościele dwu księży pochylonych nad małymi modlitewnikami w okładkach z ciemnobrązowej skóry. Okazuje się, że kościół jest zamknięty z powodu konserwacji. Uorku głośno wyraża swoje rozczarowanie, gdyż przy wstępie na wyspę zapomniano nas o tym poinformować, choć nie zapomniano o pobraniu opłaty. Starutki wychudzony kapłan postanawia zrekompensować nam tę założyciel klasztoru Kibran Gabriel. Po latach poświęconych nawracaniu pogan ów święty mąż oddał się modlitwom i umartwieniom na tej właśnie wyspie, tutaj także zmarł w wieku 107 lat, a stało się to około roku 1100. Podobno metalowy krzyż, którego nasz kapłan używa jako wskaźnika, jest prawdziwym krzyżem św. Johannisa. Takie to cuda ujrzeć można na wyspie na jeziorze Tana, w Etiopii, która sama jest wyspą chrześcijaństwa w morzu islamu. Do „muzeum” wchodzi młody ksiądz, w żółtej szacie i białej czapeczce; klęka przed starym eremitą i z głębokim uszanowaniem całuje go w rękę, a następnie prosi nas, byśmy zabrali go ze sobą łodzią na brzeg. Nie jest członkiem monastycznej wspólnoty z tej wyspy, a jedynie przybył tu z krótką wizytą i wraca właśnie do rodzinnego Debre Libanos. Zapraszamy go do łodzi. Podczas gdy Malaku pruje w stronę Bahir Daru, prowadzimy z Dzieci zbierają ziarna dziko rosnącej kawy Stary kapłan krzyżem św. Johannisa Kawiarnia pod palmą stratę i prowadzi nas do „muzeum” – piętrowego kamiennego budyneczku, przypominającego stodołę – i otwiera ciężką kłódkę. Wewnątrz ciemność, z którą bez powodzenia zmaga się słaba migająca jarzeniówka. I skarby, jakich nie spodziewałem się ujrzeć na małej, zarośniętej tropikalnym lasem wysepce. W prostych gablotach, za pękniętą szybą spoczywają liczące 500 lat złote królewskie i książęce korony. Mają one formę czepców – półkul, ozdobionych kulkami wiszącymi na cienkich łańcuszkach i zwieńczonych okrągłymi wieżyczkami z ażurowym krzyżem na szczycie. Obok jeszcze starsze sprzęty kościelne – mosiężne kadzielnice i srebrne naczynia, służące do obmywania rąk w czasie liturgii, zwane dzbanami Piłata. I książki, całe szafy wypełnione książkami: miniaturowe modlitewniki, grube księgi oraz ogromne, ważące ponad 20 kg tomy Ewangelii i Żywotów Świętych. Jeden z kapłanów dźwiga ciężki wolumin, a drugi przewraca strony z najcieńszej, pochodzącej z brzucha, koziej skóry. Na nich nierównymi rzędami biegną teksty zapisane etiopskimi literami w starożytnym języku gyyz – święte imiona wyróżnione są na czerwono. Kodeks pochodzący z XIII wieku jest bogato iluminowany – pigmenty nie wyblakły, więc na kolejnych, lekko sfalowanych kartach podziwiamy Zwiastowanie, Rzeź niewiniątek, Przemienienie na górze Tabor. Wjazd do Jerozolimy przestawiony został na „rozkładówce” – z lewej strony Jezus na białym koniu, z prawej – ludzie rzucający na ziemię palmy i kwiaty. Kilka stron dalej zaparcie się św. Piotra i sławny kur, który zapiał trzy razy. Wszystko w cudownym, naiwnym stylu, przypominającym po części ikony, po części romańskie miniatury. Chudziutki kapłan wyciąga współczesną broszurę i wysmukłym krzyżem wskazuje na okładce innego siwego kapłana, przed którym czołga się poskręcany zielony wąż. Starzec z okładki to św. Johannis, Zarośnięta lasem mała wyspa księdzem godną soboru chalcedońskiego teologiczną dysputę. Szczerząc białe wystające zęby, ksiądz pyta nas, czy jesteśmy członkami Kościoła etiopskiego. Odpowiadamy, że jesteśmy katolikami. Kapłan zasępia się i mówi, że katolicy to nie chrześcijanie, a zbawienie jest tylko w ortodoksyjnym Kościele etiopskim. Etiopczyk Uorku odpowiada mu na to, że choć w ich ojczyźnie jest tak wielu ubogich i głodujących, to nie pomaga im Kościół ortodoksyjny, a właśnie przyjezdni – głównie katolicy i protestanci. Duchowny jednak nie daje się zbić z tropu: – Kościół nie został założony po to, żeby pomagać biednym. Jeśli istnieją biedni, to taka jest widocznie wola Boża. (Riposty tej nie powstydziłby się molierowski Tartuffe: „Niech się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba”). Jednak po chwili namysłu rozpogadza się i dodaje, pokazując w uśmiechu sterczące siekacze: – Ale skoro wy, katolicy, tak bardzo lubicie pomagać biednym, to czemu nie dacie mi pieniędzy na bilet do Debre Libanos? MARCIN KOŁPANOWICZ, art ysta malarz. Publikuje eseje podróżnicze w miesięczniku „Poznaj Świat” i teksty o sztuce w kwar talniku „Ar t ysta i Sztuka”. 30| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas czas na podróże Architektura Rocinhi Fawela Rocinha Słupy elektryczne w Rocinhi W Brazylii, która w 2014 organizuje Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, a w 2016 Igrzyska Olimpijskie, ma obecnie miejsce masowa eksmisja oraz wywózka favelados – mieszkańców tzw. dzielnic biedy, faweli – na peryferie miast. Odizolowane rejony są im często niedogodne, odległe dziesiątki kilometrów od szpitali i miejsc pracy tej uboższej części społeczeństwa (nianie, sprzątaczki, kelnerzy, taksówkarze), która zarobek znajduje w centrach miast. Elity rządzące tłumaczą decyzję przesiedleń koniecznością usuwania obywateli z ,,obszarów ryzyka”. Do przesiedleń favelados dochodzi zawsze wtedy, kiedy tylko ich domy zaburzają architektoniczne plany rozbudowy miast. Dorota Józefowicz Rio de Janeiro planuje zburzyć 123 osiedla biedy i wysiedlić 13 tys. rodzin, niekoniecznie za ich zgodą. W Rio liczbę faweli szacuje się na około tysiąc, a jej mieszkańcy to dziś jedna piąta populacji miasta. Cztery tysiące rezydentów Laboriaux, położonego na szczycie wzgórza w sąsiedztwie najbardziej rozwiniętej oraz najludniejszej faweli Rio i Ameryki Południowej – Rocinhi (70-250 tys. mieszkańców), dołącza do grona pozostałych. W 2009 roku Rio de Janeiro zostało wybrane na gospodarza igrzysk, ale Brazylia szykowała się na ten moment znacznie wcześniej. W 2004 roku minister sportu Agnelo Queiroz, odwołując się do ówczesnej sytuacji w Rocinhi, do wojny gangów, obwieścił: ,,Bezpieczeństwo podczas igrzysk jest głównym wymaganiem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, a przemoc podczas ostatnich konfliktów w Favela da Rocinha w Rio może udaremnić szanse na otrzymanie zgody na przeprowadzenie igrzysk”. Czyżby dla wdrażanego w Rio od 2008 roku programu rządowego UPP (nazwa stworzonych na jego potrzeby jednostek policji – Unidade de Polícia Pacificadora) imperatywem było zlikwidowanie przemocy w fawelach ze względu na imprezy sportowe i wiążące się z nimi zyski ekonomiczne? – pyta wielu. Czy pacyfikuje się ubogie osiedla – w których od czterech dekad krzewi się nielegalny handel bronią oraz narkotykami i gdzie od czterech dekad panuje bezprawie oraz dochodzi do regularnych strzelanin – z racji zbliżających się imprez? W zaplanowanych i zapowiadanych na konkretne dni ak- cjach (w celu uniknięcia strzelaniny na ulicach, do której dochodziło zawsze podczas pierwszych inwazji) wprowadza się ciężko zbrojne jednostki wojska i policji militarnej. Następstwem oczyszczenia dzielnic z przestępców jest instalacja nowych i wynagradzanych nieco lepiej niż regularne oddziały policji jednostek UPP, które zastępują przekupnych, współpracujących z gangsterami funkcjonariuszy lokalnych jednostek. Mają one stacjonować w granicach faweli jako policja środowiskowa już zawsze. UPP nie obejmie jednak wszystkich faweli – zaledwie czterdzieści do 2014 roku, czyli jedną dziesiątą. Oponenci UPP zastanawiają się, co się stanie, jeśli polityczny rywal obecnego gubernatura Sérgia Cabrala czy też inny, mniej zaabsorbowany sprawami bezpieczeństwa publicznego polityk wygra w przyszłości wybory w Rio. Brazylijskie media i dociekliwi krytycy są powściągliwi w gloryfikowaniu programu UPP. Dopatrują się w nim raczej propagandy, aniżeli przemyślanej strategii rządu. Cabral w swoich hasłach wyborczych podczas obu kampanii, w 2006 i 2010 roku, znacznie zwiększył budżet na reklamę, która wychwala bezprecedensowy cud, jakim jest UPP, zaskarbiając sobie głosy nieprzychylnych dzielnicom biedy, czyli asfaltos (asfalto – chodnik) i zamożnym rodowitym cariocas. W opinii wielu z nich, enklawy biedy Rio, zasłonięte murami lub ciasno wciśnięte pomiędzy wzgórza są niby rosnące dziko chwasty, które należy pielić i bezwzględnie zwalczać, gdyż jako szkodniki wykradają tereny, obniżają jego walory krajobrazowe i mogą być źródłem groźnych chorób. Są to enklawy biedy pośród fortec zamożności. Asfaltos, nawet ci ubożsi, najczęściej wstydzą się faweli, nigdy w nich nie bywają i nie chcą o nich rozmawiać. Rio to nie tylko Cudowne Miasto, to też Podzielone Miasto, jak zwą je niektórzy. Uzbrojone jednostki policji wkroczyły do faweli Rocinha 13 Jedna z ulic handlowych listopada 2011 roku, trzy dni po tym, jak schwytały i aresztowały Antôniego Francisca Bonfima Lopesa, pseudonim Nem, który był nie tylko szefem narkotykowym Rocinhi, ale i ważnym członkiem hierarchii przestępczej potężnego gangu Amigos dos Amigos (ADA), rządzącego wieloma dzielnicami Rio. Uwikłana w korupcję i afiliacje ze światem przestępczym policja trzymała się z daleka, dla niepoznaki przeprowadzając niekiedy quasi obławy. O Rocinhi, głównej fortecy przemysłu narkotykowego w Rio, zlokalizowanej pomiędzy dwoma najbardziej lukratywnymi rynkami – Strefą Południową i Barra da Tijuca pisało się wówczas w prasie jako o jednym z najbardziej bezpiecznych miejsc w mieście. Okazuje się, że obecnie, kiedy Nem odsiaduje karę w więzieniu, a automatyczna broń w rękach nastoletnich gangsterów zniknęła z ulic, bo dzierżą ją umundurowani policjanci z oddziałów UPP, do patrolowanej dzielnicy powrócili kryminaliści z gangu Comando Vermelho i walczą o rejon z pozostałymi w niej Amigos. Bocas de fumo, czyli punkty sprzedaży narkotyków z głównych ulic przeniesiono w |31 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 czas na podróże wąskie labirynty bocznych alei – becos, a wpływy gangu Nema się zmniejszyły, mieszkańcy Rocinhi mają podzielone opinie co do tego, czy policja jest w stanie zapewnić ochronę na tyle skuteczną, na ile gwarantował ją Nem. W 2012 roku w strzelaninach na ulicach zginęło sześć osób. W dochodzeniach ustalono, że ofiary to członkowie gangu Amigos dos Amigos, między którymi dochodzi do konfliktów lub którzy walczą o utrzymanie władzy z członkami Comando Vermelho. Za wskazanie kryjówki podejrzanego Inacio de Castro Silva, pseudonim Canalao, policja wyznaczyła nagrodę pieniężną. Rocinhię upstrzono listami gończymi, ale mieszkańcom, od zawsze pozostającym w tyglu trudnych doświadczeń, cóż... nie śpieszno, by wikłać się jeszcze bardziej w świat narkotykowych gangów. Statystyki podają, że suma pieniędzy przeznaczana w Brazylii na reklamę rządzących jest dwa razy większa od środków asygnowanych z budżetu państwa na szkolnictwo publiczne i opiekę zdrowotną łącznie. Zmiany w globalnej ekonomii, nacisk na usługi zamiast na produkcję – sytuację favelados, z konieczności zawsze samowystarczalnych, ogromnie utrudniają. Następstwem braku edukacji lub ograniczonego dostępu do niej jest brak jakichkolwiek perspektyw oraz szans na to, by przez lata pozostawiona samej sobie uboga jedna trzecia populacji Brazylii mogła brać teraz czynny udział w napędzaniu ekonomii na rynku globalnym dynamicznie rozwijającej się potęgi gospodarczej. Podziały społeczne się pogłębiają. Choć Rio de Janeiro po trzech dekadach stagnacji jest jednym z najszybciej rozwijających się miast Ameryki Południowej i Północnej, bardziej dynamicznym niż Nowy Jork, przyciągającym dwa razy więcej inwestycji niż większe São Paulo, favelados odczuwają, że wciąż traktuje się ich niesprawiedliwie i po macoszemu. Wydaje się, iż często ich kosztem miasto nabiera rozpędu w rozwoju ekonomicznym. Pomagają temu niedawne odkrycia ropy w strefie przybrzeżnej i status gospodarza wielkich imprez sportowych. Chociaż mieszkańcy Rocinha to społeczność zaradna, niemniej jej młodzi mieszkańcy, jak ich rówieśnicy w innych fawelach, często szkoły nie kończą. Czy to dlatego, że podejmują się pracy zarobkowej, by finansowo weprzeć rodzinę (nierzadki jest widok dwunastolatków za kasą supermarketu), czy dlatego, że zniechęca ich ponura wizja wyrobnika bogatego mieszkańca Rio. Uprzedzenia klasowe utrudniają lub uniemożliwiają favelados – tym wykwalifikowanym, ze średnim czy wyższym wykształceniem – znalezienie lub utrzymanie legalnej posady. W wielu przypadkach ulegając pokusie dużego zarobku kończą jako uzależnieni od narkotyków, ale ze stałą pensją i uzbrojeni, a więc mający władzę członkowie gangu. Zanim w Rocinhi pojawiły się patrole UPP, młodziutcy gangsterzy wmieszani w tłum przechodniów przechadzali się z krótkofalówkami po wąskich becos i wzdłuż głównych ulic, patrolując dzielnicę. Przysiadali na jakichś stołeczkach, nieraz ze zmiętymi na kolanach koszulkami. Ich zadaniem jest baczne obserwowanie zagrożeń dla faweli (policja, inny gang), kontrolowanie kto z zewnątrz i czy uzbrojony wchodzi na jej teren oraz informowanie stojących wyżej w hierarchii gangu. Nowicjuszami obsadza się także bocas de fumo, czyli miejsca, w których chłopcy sprzedają każdego wieczoru marihuanę i kokainę. Tak zaczynał sam Nem u jednego ze swoich poprzedników i szefów gangu. Bocas de fumo to stałe miejsca: jakiś mur, na którym rozsiadają się chłopcy i z którego, na wypadek pojawienia się policji, mogą szybko zeskoczyć i zbiec w labirynty alei albo – składany stół, i biznes kwitnie. Przychodzą klienci z zewnątrz: studenci, turyści, bo w faweli, wszyscy o tym wiedzą, dużo taniej. Starsi chłopcy, którzy przed najazdem policji paradowali w Rocinhi z karabinami dumnie przewieszonymi przez ramię, pistoletami maszynowymi i najróżniejszą bronią dużego kalibru, niekiedy na motocyklach – to już soldatos, żołnierze szefa narkotykowego. Bywa, że obwieszeni złotymi łańcuchami, manifestują, jak dobrze im się powodzi. Ci są od brudnej roboty, od zastraszania, karania za wprowadzanie nieporządku w kontrolowanym rejonie, za drobne przestępstwa, jak kradzieże czy uwiedzenie cudzych żon, i wreszcie od zabijania. Podobnie jak i w innych opanowanych przez gangi ubogich osiedlach jeden z czołgo ́ w na ulicach rocinhi w dzien ́ inwazji miast brazylijskich, również i w Rocinhi kryminaliści mają przeprowadzać drastyczne tortury obwinionego, w grotach na wzgórzach obcinać mu kończyny, wciskać w stos opon samochodowych i podpalać. Nem w ciągu sześciu lat kontrolowania Rocinhą zbudował armię składającą się z co najmniej dwustu StatyStyki podają, że Suma pieniędzy przeznaczana w Brazylii na reklamę rządzących jeSt dwa razy więkSza od środków aSygnowanych z Budżetu pańStwa na Szkolnictwo puBliczne i opiekę zdrowotną łącznie. soldatos. Mimo że od listopada 2011 roku odsiaduje karę w więzieniu, życie bandidos w dzielnicy nie zamarło, czego dowodzą strzelaniny oraz morderstwa uwikłanych w świat dużych pieniędzy i władzy. Cóż... widocznie należy wyłonić nowego przywódcę, który przejmie kontrolę nad obszarem, nad bocas de fumo, ale wtedy wracamy do punktu wyjścia – władzę, przejmie inny gang. To zamknięte koło, z którego wielu połkniętych przez bocas de fumo, będących w pułapce niesprawiedliwego systemu edukacji, zatrudnienia oraz opieki socjalnej młodych ludzi Rocinhi czy innych faweli najczęściej wyjścia nie ma. Nie bez kozery śpiewa MV BILL w Soldato do Morro: ,,Nie wiem, co jest gorsze, zamienić się w bandytę/ Czy zabijać się dla grosza...” Czy państwo, wkroczywszy do Rocinhi i innych faweli Rio, obok uzbrojonego policjanta wprowadzi też równe szanse na rozwój i perspektywy, tak by runęły mury Podzielonego Miasta, okaże się w przyszłości. Tekst i zdjęcia: Dorota Józefowicz artysta w sklepie z pamia ̨tkami rocinha i jej dostatnie sa ̨siedztwo Beco, czyli wa ̨ska aleja faweli 32| lipiec – sierpień 2013 | nowy czas pytania obieżyświata Cyganie z Sacromonte Czy można klaskać, kiedy grają Camaron i Tomatito? Włodzimierz Fenrych W zboczuwzgórzaSacromontewykute sąjaskinie,wktór ychmieszkająCyganie.Wszystkotamjestwjaskiniach– domy,sklepy,spelunki.Tespelunki trochętakieudawane,dlatur ystów, którzymikrobusamiprzyjeżdżajątamposłuchaćtrochęegzotycznejmuzyki.Ipoklaskać. Inaczejbyło,kiedygraliCamaroniTomatito,czyliKrewetkai Pomidorek.Wtedyzapadałacisza,salasłuchałajakzaklęta,klaskalitylkomuzycy.Niktzpublicznościnieośmielałsięwłączać, byniezepsućskomplikowanegorytmu.Bodłonietonajważniejszyinstrumentflamenco.Gitarajestdrugorzędna,najważniejszy jestgłosśpiewakaorazdłonie–zazwyczajkogośinnego–wyklaskującerytm.Publicznośćniepowinnaklaskać,ale... KrewetkaiPomidorekprzyczynilisiępoważniedotego,że dojaskińnaSacromonteprzyjeżdżająmikrobusikipełnezagranicznychtur ystów,którzychcąposłuchaćtejegzotycznejmuzyki.Ioczywiściepoklaskać.CzymożnasiędziwićCyganomz Sacromonte?Alhambrazapewniastałydopływtur ystówdo Granady,askoroonijużsą,toczemuniemająposłuchaćcygańskiejmuzyki?Jakzostawiątrochękasy(dwadzieściaeuroza sesję),toniechnawetklaszcząniedorytmu. Tur yściwGranadziemyślą,żewjaskiniachnaSacromonte słuchająprawdziwegocygańskiegoflamenco.Tymczaseminni wykonawcytwierdzą,żewtychjaskiniachwdzisiejszychczasachwystawianajestcepeliadadlatur ystów,aprawdziwego flamenco,prawdziwiejsztuki,trzebaszukaćgdzieindziej.W samejGranadziejestkilkatakichmiejsc.JestCasadelArteFlamenco(DomSztukiFlamenco)albotablaoonazwieLeChien Andalou(nawiązaniedotytułufilmuSalvadoraDaliPies andaluzyjski).Tammożnaposłuchaćizobaczyćflamenconajwyższejklasy. Tablao?Acototakiego?Tablaotomiejsce,wktór ymmożnaposłuchaćizobaczyćflamenco.Zazwyczajjesttobar,wktórymjestscenazpodwyższonąpodłogą–taką,wktórąmożna stukaćobcasami.Boobcasytancerkitoteżważnyinstrument weflamenco.Tancerki–boprzeważającawiększośćwykonawcówjestpłciżeńskiej(choćzdarzająsięwyjątki).Odwrotnieniż śpiewacy,któr ymiweflamencowwiększościsąmężczyźni (choćituzdarzająsięwyjątki).Gitarzyścitoprawiewyłącznie mężczyźni.Cuadro,czyliklasycznyzespółflamenco,składasię zazwyczajztrzechosób:śpiewaka,gitarzystyitancerki.Czasemjestjeszczejednaosoba,którawyklaskujerytm. CamaroniTomatitotonajwybitniejsiwykonawcyflamenco wswoimpokoleniu.Todziękinimwydajenamsiędziś,żeflamencotokwintesencjaHiszpanii.Aleniezawszetakbyło.W dodatkuwbrewpozoromflamencowcaleniejesttakiestare. Taknaprawdętooprzeszłościniewielewiadomo.Flamencoto muzykaludowa,jejtwórcynieznalinut,przekazywanabyła pamięciowo.Młodzitwórcyuczylisięśpiewaćodstarszych, Tablao na Sacromonte podstawąflamencojestbowiemśpiew.JaktenśpiewwyglądałzanimgowXXwiekuzaczętonagrywać,tegoniktniewie,aczznanesąnazwiskaśpiewakówztymstylemidentyf ikowanych. NajstarszyznanyzimieniatoTioLuisdelaJuliana,aktywnypod koniecXVIIIwieku,aleznanyjesttylkodlatego,żewspominałgo inny,młodszyśpiewakjużgłębokowXIXwieku.PołowaXIXwiekutotakzwanyzłotywiektegogatunku,kiedymuzykaflamenco wyszłazespelunekizaczęłabyćwykonywanawkawiarniach,tak zwanychcafe cantante.Ztegookresuznanisązimienia(lubraczej zprzezwiska)śpiewacy,którzyzażyciaosiągnęlisławę.Najbardziej znanyznichtoElPlaneta,przedstawianynarycinachzmałągitarką.Bowłaśniewtedydoflamencozostaławłączonagitara(nic niewiadomo,bybyłaużywanawcześniej).PierwszyznanygitarzystaflamencotoElMurciano,urodzonypodkoniecXVIIIwieku,a więcaktywnywpierwszejpołowieXIX.RównieżzpołowyXIXw. pochodząpierwszewzmiankiotańcuflamenco,najwcześniejszaw wydanejw1847rokuksiążceSeraf inaCalderonaEscenas Andaluzas”,gdziejestrozdziałzatytułowanyEl baile en Triana.Trianato dzielnicaSevillizamieszkanaprzezCyganów;tradycyjnieuważa się,żetamwłaśnieflamencomaswojekorzenie. Flamencobyłomuzykąregionalną,śpiewanąwSevilli,Maladze, Granadzie,aniewcałejHiszpanii.NapoczątkuXXwiekukompozytorzymuzykipoważnej–przedewszystkimpochodzącyzAndaluzji ManueldeFalla–zainteresowalisiętymgatunkiemiwprowadziligo nasalekoncertowe,.Aletaknaprawdęnaszerokiewodyflamenco wypłynęłowlatachsześćdziesiątychXXwieku,kiedyCamaroniTomatitoweszlinahiszpańskąlistęprzebojów.Apotemjeszczedoszedł PacodeLucia,któryzrobiłkarieręświatową,grywałznajlepszymi gwiazdamijazzu.Dziśjesttostylstaleobecnywhiszpańskiejmuzyce popularnej,flamencogranejestznagłośnieniem,wprowadzanesąteż noweinstrumenty,aniektórzynawetmieszająflamencozrapem.Na tejpopularnościzarabiająCyganiezSacromonte… Sąoczywiściecałyczastacy,którzytwierdzą,żetoniejestprawdziweflamenco.Wedługnichprawdziwyzespółflamenco,czylicuadro,powinienskładaćsięnajwyżejczterechosób.Powinienbyć cantaor,czyliśpiewak,tocaor,czyligitarzysta,bailaora czylitancerka,orazpalmero,czyliosoba,któraklaszcze.Asłuchaczenie powinniklaskać.Mogąnatomiastwczasiewykonaniawznosić okrzykitypuole! albocanta bien (dobrzegra). WMaladze,niedalekoMuzeumPicassa,jestMuseodelArte Flamenco.Wpiwnicypodtymmuzeumjesttablao,gdzieregularnieodbywająsiękoncerty.Nadrzwiachprzybitejestdziesięćprzykazańsłuchaczaflamenco.Jesttamoklaskaniu,oprzechodzeniu przedmuzykami,kiedygrają,ogadaniuwczasiekoncertu,ale szczególnąmojąuwagęzwróciłodziesiąte:„Muzykęnależydocenić raczejniżjąkrytykować.” Awsekreciewampowiem,żejaksięktoś–takjakja–naflamenconiezna,tociCyganiezSacromontegrająbardzodobrze.I wcalenietrzebapłacićtychdwudziestueuro.Wystarczypójśćna MiradorSanNicolas,skądjestnajlepszywidokAlhambry,tamzawszejacyśCyganiebędągralizacołaska.NaprzykładPastorana. AlboAntonioJaimez.JeślispotkacieAntonioJaimeza,koniecznie kupcieodniegopłytę. Taniec flamenco |33 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 ekologia NIE ZATRUWAJ BLIŹNIEGO SWEGO Paweł Zawadzki S krzętna gospodyni wygrabiła ogród, zeschłe liście i gałęzie zebrała na jedną stertę i podpaliła. Do raźno płonącego ogniska wrzuciła sporą porcję plastikowych śmieci. Po paru minutach obłok białego, duszącego dymu wpłynął przez otwarte okna do wnętrza domu. Domownicy mogli się poczuć jak żołnierze podczas I wojny, zaatakowani gazami bojowymi. Kaszel, brak tchu, łzawiące oczy, duszność. Na ogół po takim „ataku” organizm dość długo nie może wrócić do równowagi; chemik objaśnia, że podczas spalania niektórych odmian plastiku wydzielają się bardzo szkodliwe, rakotwórcze dioksyny i furany, jedne z najsilniejszych trucizn. W Zakopanem górale pożałowali dutków na geotermię (na Równi Szaflarskiej są bogate złoża gorącej wody). Efekt? W każdym domu są piece węglowe, do których wrzuca się wszystko – drewno, węgiel, opony, plastik, itd. Jeśli przez kilka dni nie wieje wiatr – z Gubałówki można zobaczyć żółto-sino-niebieską taflę „jeziora”, z której wystaje tylko czubek wieży kościelnej. Kotlina, w której leży miasto idealnie temu sprzyja. Kornel Makuszyński pisał: … „W Zakopanem pogrzeby względnie tanie”, …więc samobójcom i patriotom pamiętającym słowa Poety: … „Święta miłości kochanej Ojczyzny… dla ciebie zjadłe smakują trucizny…” pobyt w Zakopanem można polecać: halny nie wietrzy miasta zbyt często i każdy ma szansę pooddychać smogiem z dioksynami i furanami, oczywiście, po opłaceniu taksy klimatycznej. Z naukowej publikacji ekologicznej pochodzi informacja, że nowojorscy taksówkarze nie mogą zostać krwiodawcami z uwagi na zbyt duże stężenie tlenku węgla we krwi! Kiedy Pałac Kultury w Warszawie obudujemy wieżowcami utrudniającymi wietrzenie – co w intencji decydentów ma przypominać Nowy Jork – to centrum miasta zacznie się dusić od spalin, a jego mieszkańcy dościgną nowojorskich taksówkarzy. Sceptykom polecam książkę doktora Józefa Kropa (Ratujmy się! Elementarz medycyny ekologicznej, Kraków 2003, którą można nabyć: www.dziedzictwonatury.pl), absolwenta Krakowskiej Akademii Medycznej, który od 1972 roku mieszka i pracuje w Kanadzie. Książka, oparta na jego praktyce, zawiera dość przerażające informacje. str. 25: W ostatnim dziesięcioleciu liczba chorób nowotworowych wśród dzieci wzrosła o 200% (!!!). Jest to spowodowane przede wszystkim stosowaniem pestycydów. str. 40: … „Jeden z moich mistrzów, prof. Julian Aleksandrowicz, w pięknej monografii Sumienie ekologiczne ustosunkował się do współczesnej medycyny pod kątem filozofii ekologizmu. Ta fi- lozofia to rozważania na temat dobra, życia i sposobu przeżycia. Kwintesencję tej monografii streściłem w kilku zdaniach: istota ludzka jest w stanie utrzymać własną integralność, tożsamość i suwerenność tak długo, jak procesy psychologiczne podtrzymywane są przez energię dostarczaną przez prawidłowe składniki odżywcze i tlen. Czynność zatrutego mózgu staje się nieprawidłowa, choć trudno dostrzegalna.” str. 95: … „dzisiaj wykrywa się około 200 substancji toksycznych we krwi pępowinowej noworodka. Mleko matek jest do tego stopnia zanieczyszczone, że gdyby stanowiło produkt komercyjny, nie dopuszczono by go do sprzedaży.” str. 97: … „W samym Toronto toksyczność powietrza powoduje 1000 przedwczesnych zgonów i 5500 hospitalizacji rocznie.” Być może jedną z przyczyn podróży kosmicznych okaże się chęć ucieczki z miejsca zBrodni ekologicznej, popełnionej na planecie ziemia. str. 122: … „W Polsce notuje się około 1400 zatruć tlenkiem węgla w ciągu roku.” str. 134: … „Opinie na temat działania glinu (aluminium) i jego związków na organizm człowieka są sprzeczne, a jego funkcja w organizmie nie została jeszcze dokładnie zbadana. Podejrzenia, że przyczynia się do choroby Alzheimera, oparte na stwierdzeniu podwyższonej jego zawartości w tkance mózgowej osób cierpiących na tę chorobę, nie zostały jednoznacznie potwierdzone. (…) Długotrwałe narażenie na wysokie dawki glinu prowadzić może do wielu zaburzeń, między innymi we krwi, układzie pokarmowym i kostnym. Glin zakłóca proces tworzenia czerwonych krwinek, wpływa ujemnie na aktywność wielu enzymów, kumuluje się w wątrobie, powodując jej uszkodzenie.” str. 160: „Faktycznie wszystkie pestycydy są w różnym stopniu toksyczne … Lekarze ekolodzy uważają, że nie istnieje bezpieczny pestycyd i należy unikać ich pod każdym względem. (…) Warzywa i owoce sprzedawane w supermarketach z reguły zawierają dziesięć lub więcej pestycydów.” str. 175: „W Ameryce Północnej większa część kukurydzy jest genetycznie modyfikowana. Niestety, ta jakże ważna informacja nie jest podawana na etykietach opakowań.” str. 182: „Mleko produkowane w USA często zawiera genetycznie zmodyfikowany bydlęcy hormon wzrostu.” str. 216: „Cała żywność typu fast-food zawiera produkty transgeniczne. Większa część przemysłu spożywczego w USA stosuje produkty zmienione genetycznie.” Konsekwencją jest epidemia chorób cywilizacyjnych, przede wszystkim nowotworowych. Dr Józef Krop cytuje publikacje naukowe: „Działanie uboczne prawidłowo przepisywanych i przyjmowanych zgodnie z zaleceniami lekarza leków jest na czwartym miejscu wśród wiodących przyczyn zgonów obywateli Ameryki Północnej. (…) Na każdą kwotę 1,11 USD wydaną na zakup leku recepturowego przypada kwota 1,77 USD, którą trzeba wydać na leczenie szkodliwych skutków ubocznych stosowania tego leku. (…) Największym zagrożeniem dla ludzkości są wysiłki firm chemicznych i farmaceutycznych, by manipulować produkcją żywności i leków tak, by nas karmić i leczyć, osiągając w ten sposób niekontrolowane zyski. Inżynieria genetyczna może doprowadzić do problemów społecznych, ekonomicznych, politycznych i etycznych na skalę światową; stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia człowieka i środowiska naturalnego. Jej potencjalne wykorzystanie do celów militarnych może spowodować powstanie nowych chorób i międzynarodowy wyścig zbrojeń.” (prof. Philip Regal). Bardzo stara anonimowa fraszka polska ujmowała to krócej: Ręka rękę myje Doktor wspiera aptekarza A obaj znów trumniarza Ale do ostatniej pory Na nich wszystkich robi chory. Japoński botanik, prof. Teruo Higa, w swej wydanej w Polsce autobiografii określa „współczesną medycynę jako doskonale zorganizowany przemysł, produkujący chorych”. Na marginesie warto dodać, że Polska ma jedno z czołowych miejsc w UE w lekomanii. Być może zatrucie powietrza, wody, ziemi osiągnie takie rozmiary, że zdanie Tadeusza Borowskiego: „Proszę Państwa do gazu” – straci sens. Po prostu wytrujemy się sami. Stanisław Lem rozważał taką możliwość – samobójstwo wysoko rozwiniętych cywilizacji … Uwarunkowania środowiskowe wielu chorób cywilizacyjnych sprawiły, że coraz więcej lekarzy zaczęło zwracać uwagę na przyczyny procesów chorobowych – tak narodziła się medycyna ekologiczna. Dostrzegająca, że aktywność ludzka, produkty wytwarzane przez ludzi mogą być przyczyną chorób. Epidemia chorób cywilizacyjnych być może zapoczątkuje ucieczkę z wielkich miast, póki życie na wsi będzie choć trochę zdrowsze… Być może, zmieni się też nasze pojmowanie nieśmiertelności. „Nieśmiertelny” – to znaczy uodporniony na śmiertelne trucizny. Doktor Józef Krop wraz z polskimi przyjaciółmi założył Fundację Eco Medium (www.ecomedicum.org), której zadaniem jest zorganizowanie medyczno-edukacyjnego Polskiego Centrum Prewencji Chorób, służącego wszystkim. Dr Krop był też honorowym gościem spotkania założycielskiego Stowarzyszenia Medycyny Ekologicznej (Kazimierz nad Wisłą, 18-19 maja 2013). Drugim honorowym gościem był prof. Kazimierz Głowniak, rektor Lubelskiego Uniwersytetu Medycznego. Być może jeszcze nie dogoniliśmy osiągnięć USA i Kanady w złych nawykach żywieniowych, w chemizacji rolnictwa, w produkcji wysokoprzetworzonej żywności („przemysłowej’), zatrucia środowiska naturalnego, rozpanoszenia się „wielkiej farmy” – ale ślepe i bezmyślne naśladowanie wzorów amerykańskich po raz kolejny przypomni nam przysłowie: … „mądry Polak po szkodzie” … czy musimy poWTarzać Błędy Tam popełnione? Książkę Józefa Kropa warto przeczytać jako ostrzeżenie, choć wygląda na to, że już zaistniały zjawiska potwierdzające czarne scenariusze. W Stanach Zjednoczonych naukowcy, których stać na dalekowzroczność i rozważania o skutkach ludzkiej aktywności założyli Ruch na Rzecz Łagodnego Wymierania Ludzkości. Nasz najukochańszy morderca, J.W.P. Samochód – każdego roku zabija w Polsce ok. 4-6 tys. osób (dla porównania: w latach 1945-1955 lubelskie sądy wojskowe wydały 555 wyroków śmierci, z czego wykonano 333 – w okresie 10 lat). Media podały, że w ostatnich latach liczba samobójstw w Polsce przewyższyła liczbę ofiar wypadków drogowych. Nowy wspaniały świat. Być może jedną z przyczyn podróży kosmicznych okaże się chęć ucieczki z miejsca zbrodni ekologicznej, popełnionej na planecie Ziemia. 34 | lipiec – sierpień 2013 | nowy czas okiem psychologa Nie po to zostawiłem swój dom… Miroslaw Polanowski I remember that bright April morning When l left home to travel afar To work till you’re dead, for one room and a bed It’s not the reason l left Mullingar. Tak w 1980 roku napisał Pat Cooksey o emigrantach irlandzkich pracujących przez lata w Wielkiej Brytanii. Jest to fragment przepięknej, choć smutnej ballady zatytułowanej Reason I left Mullingar, opisującej ciężkie realia emigrantów starających się nie tylko utrzymać swoje rodziny zostawione w Irlandii, ale też próbujących zaakceptować swój nowy, ciężki, choć własny los. Wykorzystuję tekst tej ballady, by za pomocą doświadczeń irlandzkiej emigracji wysnuć refleksje na temat naszej polskiej, niedawnej, nowoczesnej unioeuropejskiej emigracji. Emigracja – czy to zarobkowa czy też polityczna – jest ogromnym przeżyciem nie tylko dla samej osoby decydującej się na wyjazd, ale też dla jej rodziny, społeczności, a także kraju. Intensywność przeżywanych emocji związanych z emigracją możemy porównać ze stratą kogoś bliskiego, z ciężką żałobą. Jako psychoterapeuta spotykam się z emigrantami, którzy przechodzą przez szalenie ciężki okres przystosowywania się do swej nowej sytuacji. Jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej. Dlaczego tak jest? To zagadnienie potrzebuje bardziej szczegółowego i technicznego wyjaśnienia, którego w tym artykule nie dokonam. Moim zamieram jest skupienie się na samym fakcie. I walk through this city a stranger In a land I can never call home And I curse the sad notion that caused me In search of my fortune to roam I’m weary of work and hard drinking My weeks wages left in the bar And God it’s a shame, to use a friend’s name To beg for the price of a jar. Jakże wielu z nas doświadcza tęsknoty za tym, co utracone czy zostawione za nami. Za domem rodzinnym, krajem, znajomymi, przyjaciółmi... Jakże wielu z nas, żyjąc przez lata na emigracji, w dalszym ciągu kiedy jedzie w odwiedziny do Polski mówi, że jedzie do domu? Dlaczego tak ciężko jest stworzyć swój własny dom tutaj, z dala od Polski, z dala od kraju macierzystego? Mamy przecież tu swoje kościoły, szkoły, urzędy, instytucje kulturalne… Domu jednak nie ma. Zostawiliśmy go setki kilometrów stąd. Osoby, które żyją w ciągłym rozdarciu między tam a tu, przeżywają codzienną tragedię. Przecież nie ma nic gorszego niż brak przynależności. Dla istot społecznych, którymi jesteśmy, naturalne jest, by poszukiwać grupy, by dołączyć się do niej i spełniać się w niej. Rozdarcie emigracyjne, często problemy komunikacyjne nie pozwalają nam w pełni realizować się. Jest to ogromna tragedia dla dużej liczby emigrantów. Okazuje się, że niewielu z nas jest w stanie zostać prawdziwie kosmopolitycznymi obywatelami tego świata. Większość z nas poszukuje swojej bezpiecznej bazy. Są tacy, którzy dzięki wielu czynnikom, w tym pozytywnym doświadczeniom wyniesionym z domu rodzinnego, potrafią się zaaklimatyzować i tworzyć swój nowy dom w miarę szybko. Niestety, tym, którym ciężej jest znaleźć tę siłę wewnętrzną potrzebną do pozytywnego doświadczania życiowych wyzwań, przejście to przebiega w sposób zdecydowanie bardziej traumatyczny. Jak sugeruje Pat Cooksey, wielu ucieka się do alkoholu czy innych zachowań z szerokiej gamy mechanizmów obronnych. Przed czym jednak się bronimy? Prostą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że przed bólem wywoływanym tęsknotą. Jest ona w tym przypadku zaledwie manifestacją czegoś bardziej psychologicznie wymagającego i skomplikowanego – mianowicie procesu określanego terminem przywiązanie, które – czy tego chcemy czy nie – aktywizuje się w sytuacjach podniesionego stresu. This London’s a city of heartbreak On Friday there’s friends by the score But when the pay’s finished on Monday A friend’s not a friend anymore. For the working day seems never ending From the shovel and pick there’s no break And when you’re not working you’re spending That fortune you left home to make Dzięki mojemu doświadczeniu pracy z polskimi bezdomnymi w Londynie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że powyższe słowa jak najbardziej potwierdzają sytuację niektórych naszych rodaków mieszkających w Wielkiej Brytanii i próbujących tu ułożyć sobie życie. Ci, którym powinęła się noga, zwykle, choć nie zawsze, podejmują się trudnych, ciężkich prac, często nielegalnie, gdzie oprócz marnej zapłaty na koniec dnia nie otrzymują żadnego wsparcia czy jakiejkolwiek pomocy od wykorzystującego ich pracodawcy. Gdy praca ta kończy się, z niezależnie jakiego powodu, osoby te zwykle nie mają dokąd się udać, by przetrwać trudny, często krótki, choć emocjonalnie wymagający okres. Nierzadko wówczas pod wpływem stresu zaczynają pić i nierzadko też kończą na ulicy. Życie zamienia się w przeklęty krąg, w którym – jak pisze Cooksey – po dniu pracy idzie się pić i poznaje przyjaciół w barze. Ale gdy tylko kończą się pieniądze, przyjaciele ci okazują się być jedynie zainteresowani bliskością warunkową. Przychodzi kolejny zawód i kolejny dowód na to, że „znów jestem sam na tym świecie”. W tym momencie należy się oczywiście zatrzymać i zastanowić nad tego typu myśleniem. Czy rzeczywiście możemy powiedzieć, że tego typu nieszczęścia po prostu przychodzą do nas czy też zwalają się na nas..? Gdybyśmy zaakceptowali tylko takie spojrzenie, wówczas odebralibyśmy sobie możliwość aktywnego wpływu na to, co się wydarza w naszym życiu, odebraliby- śmy sobie potężne prawo do podejmowania wyborów i do decydowania, co jest dla nas korzystne, a co nie. And for every man here that finds fortune And comes home to tell of the tale Each morning the Broadway is crowded With many the thousands who fail So young men of Ireland take warning In London you never will find The gold at the end of the rainbow For you might just have left it behind. Gdy tuż po wejściu do Unii tak wielu młodych Polaków przyjechało na Wyspy, wielu z nich nie wiedziało, czego oczekiwać. Większość wierzyła, że znajdzie tu „złoto na końcu tęczy” i że „trawa jest bardziej zielona niż w Polsce”. Jak wiemy, realia są oczywiście zupełnie inne – aby osiągnąć sukces, trzeba być aktywnym i tworzyć go – zarówno tutaj, jak i gdziekolwiek indziej na świecie gdzie się znajdziemy. Dla wielu jest to trudne zadanie, ponieważ wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za swoje życie i stawanie się prawdziwym „kowalem swojego losu”. Dla sporej liczby emigrantów oznaczać to również będzie, że – podobnie jak wielu Irlandczyków – nigdy nie znajdą innego szczęścia poza swym domem, bo szczęście dla nich to dom, rodzina, przyjaciele i kraj. MIROSLAW POLANOWSKI pedagog i psychoterapeuta tel. 07989 137 034 www.polskipsychoterapeuta.com T-TALK Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800 Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870 komórki lub telefonu domowego Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów Polskojęzyczna Obsługa Klienta 1 Doładuj £10 kredytu Wyślij NOWYCZAS na 65656 (koszt £10 + std.SMS) £5 kredytu Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS) Przy doładowaniu przez Internet Stawki do Polski na tel. domowy .70 1 pence/min 2.00 1.45 pence/min pence/min Stawki do Polski na komórkę 5 Wybierz .90 * pence/min 7.00 5.10 2 Zadzwoń 0370 041 0039 i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie. pence/min pence/min Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd. ARTeria • 11-13.10.13 kontakt: 0779 1582949 |35 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 historie nie tylko wakacyjne Julia Hoffmann Autobus Wsiadły na rogu Exhibition Road i Kensington Gore. Obie około osiemdziesiątki, starannie ubrane i uczesane, z torebeczkami w schorowanych rękach. Ta mniejsza, wręcz filigranowa blondynka, musiała być w młodości piękna jak Madonna. Autobus ruszył, a one natychmiast wróciły do przerwanej rozmowy, przekonane, że tutaj nikt nie rozumie po polsku. – A może ten profesor ma rację – powiedziała blondynka. – Może powinniśmy przed wojną sprzymierzyć się z Hitlerem. Skoro nawet Anders myślał, że może wtedy Polacy nie byliby tak potwornie mordowani i przez Niemców, i przez Rosjan… Brunetka gwałtownie potrząsnęła głową. – Nie wierzę. Czyli to wszystko było na nic? Ale że decyzja o wywołaniu Powstania Warszawskiego to zbrodnia, to wiem już od dawna. Zamilkły i patrzyły przez okno. Siedzący przed nimi Japończycy sprawdzali coś na mapie, a obok wielki, podobny do Shreka Murzyn rozmawiał głośno przez komórkę, śmiejąc się beztrosko i zaraźliwie. – Może wtedy nie dostałabym zastrzyku – odezwała się nagle blondynka. – Jakiego zastrzyku? – Nie mówiłam ci? A, to Basi opowiadałam, nie tobie. Wszystko zapominam. Ale tak się cieszę, że Basia mnie tu zaprosiła, nigdy w życiu nigdzie nie byłam, wiesz, mam 975 zł emerytury, żyję na margarynie. A tutaj takie bogactwo… A ten zastrzyk dostałam w czasie okupacji, w Gnieźnie. Gdy skończyłam dwanaście lat, musiałam iść do Arbeitsamtu na badania lekarskie przed skierowaniem do pracy. Niemiecki lekarz podzielił dziewczynki na dwie grupy: zdrowe i silne na prawo, słabe i wątłe – na lewo. Ja po- szłam „na lewo”. Dostałam zastrzyk, dwudziestocentymetrową strzykawkę pełną białego płynu, jak mleko. Potwornie bolało. Ledwo wyszłam, trzymałam się poręczy, żeby nie spaść ze schodów. Potem przez wiele miesięcy byłam bardzo słaba, nie mogłam jeść, ciągle mdlałam i traciłam przytomność. Na szczęście Niemka, u której byłam służącą, zawsze mnie przynosiła z ogrodu i cuciła, gdy zasłabłam przy pieleniu. I odtąd już zawsze bolał mnie brzuch. – Ale co to było?! – Wtedy nie wiedziałam, ale gdy miałam dwadzieścia cztery lata i byłam właściwie umierająca, mąż zawiózł mnie do profesora Konstantynowicza w Krakowie. On powiedział, że dostałam niemiecki zastrzyk na wyniszczenie i powodujący bezpłodność, coś w rodzaju eutanazji. Większość młodych kobiet umierała po nim na dziwne bóle brzucha, a ja nadal żyłam i miałam ropiejące jelita pozrastane z narządami rodnymi. I że dostałam największą dawkę, o jakiej dotąd słyszał. Operował mnie, wyciął mi macicę i wszystko dookoła, łącznie z połową jelit. Byłam w szpitalu pół roku, a potem przez dziesięć lat dostawałam streptomycynę. Oczywiście nie mogłam mieć dzieci. I całe życie walczę z ropą. – Nigdy o tym nie słyszałam! Dlaczego się o tym nie mówi? – Bo nikt w to nie wierzy – powiedziała blondynka trzęsącym się głosem. – A dokumentację Niemcy zabrali ze sobą gdy uciekali. Wszystko jest w Niemczech. Czarnoskóry sąsiad zaczął wysiadać, nie przerywając rozmowy. – Dla Trevora mam czerwoną rybkę na baterie, może ją puszczać w basenie. Dla Elli wziąłem tę nową Barbie z kamerą w brzuchu, podobno nastolatki za nią wariują. A dla nas piwo i żeberka. Okey? Agnieszka Siedlecka Naftalina i… prażone ćmy Słonecznym popołudniem spaceruję po gwarnym Southbanku. Londyńskie Oko znad Tamizy leniwie łypie na stolicę. Mijam karuzelę i… co widzę? Wata cukrowa? Ostatni raz jadłam w zeszłym stuleciu. – Największą porcję poproszę, do tego różową – mówię. A co! Siadam na ławce, cukrowe nitki smakują obrzydliwie, ale jak ta wata pachnie! Zamykam oczy i znów mam pięć lat. Są wakacje, lat temu, powiedzmy parędziesiąt. Mama zabiera mnie do baru mlecznego „Syrenka” na placki ziemniaczane i kwas chlebowy. Pamiętacie kwas chlebowy? Obowiązkowo pity z obtłuczonego kubka w szaroburym kolorze, raczej trudnym do sprecyzowania. Potem jakiś kiermasz i na deser wata cukrowa. Niebo w gębie. Nie smak jednak pamiętam najwyraźniej, lecz zapach. Matka natura do spółki z matką rodzoną obdarowały mnie nie lada powonieniem. Nos mój, rozmiaru przeciętnego, trochę krzywy, w oczy się raczej nie rzuca, ale jak on wącha, proszę państwa, jak on wącha! Śmiem nawet twierdzić, że w poprzednim życiu byłam psem, bo jak inaczej wytłumaczyć nadwrażliwe nozdrza? Wróćmy jednak do wakacji z dzieciństwa – jestem u babci. Ciocia zaprosiła nas na słynną herbatkę, czytaj: obiad trzydaniowy z przystawkami. Dorośli politykują przy stole, a ja z kuzynostwem bawię się w chowanego. Nigdzie kamienice nie pachną tak, jak na Sienkiewicza w Kielcach. Zsiadłe mleko pomieszane z naftaliną wiekowych szaf, duchota z wilgocią, zapiekanki z pieczarkami sprzedawane za rogiem. Kilka ulic dalej najsmaczniejsze jagodzianki w Polsce, z prawdziwymi leśnymi jagodami i kruszonką, a niedaleko piekarnia, w której nadal sprzedają kajzerki i macę. Ciepluśki zapach mąki i drożdży zanim kur zapieje. Na klatkach schodowych woń kurzu i kotów, niejednego weselnego toastu, chrzcin, małżeńskich utarczek i… żałoby. W drodze powrotnej kupujemy oranżadę w butel- ce z ceramicznym kapslem. [Dla młodszych czytelników: proszę sobie „wyguglować” jak to cudo wyglądało.] Oranżada pachnie landrynkami, bynajmniej nie pomarańczowymi. Dziadek zamknął się w kuchni i robi serek „śmierdziuszek” – w piekarniku stapia zjełczały twaróg i dodaje kminku. Nie bez przyczyny tak go nazywaliśmy – przez moje dziecięce gardło (a raczej nos) nigdy by nie przeszedł, choć apetyt mi zawsze dopisywał. Co tu dużo mówić, ser francuski to nie był i długo trzeba było potem mieszkanie wietrzyć. Z wakacji u wujostwa na Podkarpaciu kwitnącą maciejkę pamiętam, zwłaszcza wieczorem pachniała wyjątkowo intensywnie. Ćmy jak oszalałe leciały do lamp, mając nadzieję, że to księżyc, i natychmiast się spalały. Zapach ich zwęglonych skrzydeł również trudno zapomnieć. Bory Tucholskie, jestem na pierwszym obozie harcerskim. I znów obraz się zatarł, moja pamięć najwyraźniej zachowuje tylko pliki zapachowe. Odurzająca woń rozgrzanego lipcowym słońcem lasu i jeziornego sitowia, gdy po zmierzchu idziemy na wieczorną toaletę. Wyjątkowo obrodziło grzybami, zbieramy je kilogramami i suszymy w namiotach. Czasem aż dusi od ich aromatu. Rozwodniona niemiłosiernie kawa inka i chleb z serem lub dżemem na śniadanie. Palone w ognisku i dymiące jak komin gałązki jałowca. Kolejne wakacje, obozy wędrowne i spanie na sianie po stodołach ufnych i uczynnych gospodarzy, co to dwa wiadra potrafili nam dać w prezencie – jedno z wodą do umycia (się) i jedno z kompotem z wiśni. Tyle że w tym drugim chochla była. A siano, rany, jak to siano pachniało! I o uczuleniach na pyłki jakoś nikt wtedy nie słyszał. Konserwa turystyczna i paprykarz szczeciński, to dopiero dla nosa uczta była! Oj, mogłabym najrozmaitszych woni i aromatów całą listę stworzyć, a tu trzeba jakieś pachnące grand finale napisać. Moje wakacje dobiegają końca. W pociągu powrotnym do rodzinnego Gdańska mama obiera jajka na twardo – zestaw obowiązkowy każdego pasażera PKP. Odorek tychże oraz toalet polskich kolei przemilczę. Z termosu, którego zakrętka zbrązowiała od osadu hektolitrów herbaty, nalewa w kubki gorący płyn. Jak to możliwe, że każda herbata, bez względu na jej gatunek, jeśli podana z termosu, zawsze pachnie tak samo? Tata odbiera nas z dworca i z chwilą, gdy wyjeżdżamy z centralnej części miasta, w moje nozdrza wpada najpiękniejszy na świecie zapach – zapach morza. Zapach domu. Dziś klatka schodowa naszego bloku pachnie jakby inaczej, wiatr od morza, jod i piasek na szczęście tak samo. I choć kwas chlebowy odszedł do lamusa, w barze mlecznym na Starówce aromaty się nie zmieniły – pachnie szkolną stołówką, pomidorową, mielonym, buraczkami i rozwodnionym kisielem, który udaje kompot. Albo odwrotnie. Wkrótce mam urlop i do tej właśnie jadłodajni zamierzam zabrać… mój nos. Jemu też się należy. Pachnących wakacji życzę. JC ERHARDT: A tale of two tails I have a r ich fr iend living next door. She came around one day for coffee. ‘I don’t know what’s going on’ she said ‘I know I had two shoes in t he hallway, and now I only have one. And t hey were Manolos.’ ‘Well’ I said, ‘If I were t he thief, I would have taken bot h’. ‘I know, I know’ she said ‘But one Andrew’s Gucci slipper disappeared too.’ ‘You mean, slippers?’ I cor rected her. ‘No. Slipper. One slipper. Gucci, silk, expensive slipper. I bought him a pair of those last Chr istmas. Cost me a for tune. Now, one is gone, I looked ever ywhere.’ We looked gloomily around t he garden. Who on ear t h would want one slipper? A shoe fetishist, I suggested. ‘No’, she said, ‘They go for high heels, these were not high’. I st ar ted to see in my mind a tiny person in a room full of shelves filled with single shoes with high heels. She reappeared a couple of days later. ‘Have you found t he slipper?’ I asked. ‘You would never believe it’, she said. ‘I haven’t, but I met my neighbour two doors away in the shops and she said, she doesn’t know what’s going on and t hat I would never believe it. The ot her day, she was tr imming the roses down the end of her garden and discovered a collection of shoes near t he bushes. In a neat pile. Some q uit e posh, ladies shoes, others looked like men’s slippers. Some quite chewed.’ Well, at least it was obvious now, who was the t hief shoe fetishist. Mister red bushy tail had been at it again, unknown and unseen, slipping through t he open garden doors into t he house, collecting what he fancied from one house, and stor ing it safely in another. In my mind’s eye, I saw Mr Fox and his girlfr iend, ar m in ar m, tails entwined, going to the ball, she in one Manolo, he in one Gucci. Recently, a woman has been found dead in her swimming pool in Califor nia. Beaten over the head by her boyfr iend wit h a baseball bat. She was an owner of a collection of more then 15,000 pairs of shoes including a replica of Cinderella’s glass slipper. I can imagine what fun Mr Fox would have with t hat. She had to build a separate garage to house her obsession. Didn’t help her with a choice of a boyfr iend. The next q uestion is; and what does one do wit h one, unwor n Gucci slipper? I would t hrow it out, of course. My fr iend put it on e-bay. The auction st ar ted at 99 pence. Within days, she had t hir t y-five offers and finally, t he Gucci slipper went for £15. The single Manolo fetched £18 and a lady in Spain paid for shipping it to Madr id. ‘Who on ear t h, would want t o pay for one shoe?’ I wondered. ‘I did think of that’, said my fr iend. Apparently, she emailed her buyer and asked. He said, his fat her had only one leg, and lucky for him, t he Gucci slipper was right-legged. And he was fed up with paying double. Lucky, Mister Fox must have been left-legged. Amazing, e-bay. You can buy a hand crafted ar mour for a guinea pig. T here is a tr ue stor y about a man from Montreal, who placed an ad on e-bay to trade a red paper clip for something bigger. He got a fish shaped pen. Which he traded for a doorknob. Then, he traded a doorknob for a kettle and t hen, a kettle for a camping stove. Which he traded for a generator, which he traded for a barrel of beer, which he traded for a neon sign. The last that was heard of him, he was trading a studio’s recording contract for a year’s st ay rent free at an ar tist’s house. I don’t know if his stor y was tur ned into a Hollywood movie, but it was published by Fox News in 2006. It would be interesting to see if t here is a glimpse of a red bushy tail when that man disappears around t he corner. And I would be tempted to look in his neighbour’s back garden, and check for some Gucci’s slippers. 36 | lipiec – sierpień 2013 | nowy czas co się dzieje kino Annie Hall i Manhattan Annie Hall odeszła. I trudno nawet powiedzieć, dlaczego. To punkt wyjścia pierwszego z dwóch filmów Woody’ego Allena, na które w letni, sierpniowy wieczór zaprosi nas Riverside Studios. Pod wieloma względami Manhattan przypomina swego poprzednika. Zamiast Annie mamy Mary, Woody jest tu nieco mniej paranoiczny, ale klimat pozostaje ten sam. Zresztą oba filmy łączy wiele: obsada (w obu obrazach iskrzy między duetem Woody – Keaton), sposób realizacji, no i rzecz jasna miasto (szczególnie drugi film, z jego legendarną sekwencją otwierającą, uznać można za list miłosny do Nowego Jorku). Ale przede wszystkim jakość: to być może dwa najwspanialsze dzieła amerykańskiego reżysera. Środa, 7 sierpnia, godz. 19.00 Riverside Studios , Crisp Road Hammersmith, W6 9 RL Roman Holiday Klasyczny film Williama Wylera z genialnymi kreacjami Gregory Pecka i Audrey Hepburn. Audrey gra tu księżniczkę (jakiego państwa – tego nigdy się nie dowiadujemy), która przybywa na tournée dyplomatyczne po Europie. Tak intensywne, że natychmiast pragnie wtopić się w tłum Wiecznego Miasta. Spotyka tu amerykańskiego przystojniaka, Joe, w towarzystwie którego plan ten wkrótce udaje się wcielić w życie. Nasza księżniczka jednego tylko nie wie: Joe to działający incognito dziennikarz, który nie może początkowo uwierzyć swojemu szczęściu. Tyle że potem wszystko się komplikuje. Po całodziennym włóczeniu się po Rzymie, przejażdżce na motorze po słynnych rzymskich ulicach, gdzie rządzi anarchia, Joe odkrywa, że wbrew wszystkiemu, co podpowiada mu zdrowy rozsądek, zakochał się w księżniczce... BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT Pokazy aż do 17 sierpnia We Steal Secrets Niedawno minął rok, od kiedy twórca portalu Wikileaks Julian Assange zaszył się w w ambasadzie Ekwadoru w zachodnim Londynie. Korzysta tam ze schronienia przed ekstradycją do Szwecji. Tamtejsza policja chce go przesłuchać w związku z podejrzeniami o gwałt, ale zwolennicy działacza nie mają wątpliwości: tak naprawdę chodzi o to, by zamknąć mu usta. Bo przecież ujawnia sekrety możnych tego świata. Mają na niego podobno czyhać Amerykanie. Alex Gibney próbuje przedstawić sylwetkę Assange’a, a także opisać /1$2$-32 4 =C ;D =;< > machinę Wikileaks: portalu docierającego do zastrzeżonych dokumentów dyplomatycznych i publikujących je. Gibney nie ukrywa swojej sympatii do Assange’a, ale film nie jest do końca laurką. Główna teza: Assange często sam podstawia nogę swojej organizacji. Wszystkiemu winne jego rozbuchane ego. Najlepszy dowód? Nadwrażliwy na swoim punkcie Assange odmówił autorowi filmu udzielenia jakiejkolwiek wypowiedzi. cieszy się dużym uznaniem. Ale w POSK Cafe towarzyszyć mu będzie jazzman z Indii, których zwykle z tym rodzajem muzyki nie kojarzymy. Arun Ghosha doda do gitary basowej Raja dźwięki klarnetu. A nad tym wszystkim popłynie polski wokal. Wszystko dzięki głosowi popularnej na londyńskiej scenie polskiej wokalistki Moniki Lidke (prywatnie żony Sheza). Czego możemy się spodziewać? Zupełnie nowych kompozycji oraz fragmentów ostatniego albumu Sheza, Mystic Radical. This is The End POSK Jazz Cafe King Street, W6 0RF Sobota, 24 sierpnia, godz.19.00 – U Jamesa Franco jest impreza – taka wieść rozchodzi się po mieście. Zapowiada się kolejne party do świtu: muzyka, dziewczyny w bikini i obowiązkowy basen. Tym razem będzie jednak nieco inaczej. Dość szybko nastrój psuje bowiem... apokalipsa. To punkt wyjścia komedii Evana Goldberga. Rozrywanemu ostatnio Franco towarzyszy szereg gwiazdek Hollywood (między innymi dwoje drugoplanowych aktorów znanych z amerykańskiej wersji kultowego serialu The Office). Grają w gruncie rzeczy głupsze i płytsze wersje samych siebie, bo This is The End to satyra na amerykański świat celebrities. Według krytyków satyra całkiem udana, choć bywa, że humor balansuje tu na granicy dobrego smaku. muzyka Neil Young Gość, który wymyślił grunge na dekadę przed Nirvaną, który odczarował country & western, sprawiając, że zaczęli ją nucić nawet najzagorzalsi rockmeni. Kanadyjczyk, który czuje się tak samo dobrze w dwuminutowym, punkowym odrzutowcu, w ciągnącej się w nieskończoność epickiej balladzie z trzema solówkami gitarowymi i rasowej piosence country przybywa do Londynu ze swoją grupą Crazy Horse. A to oznacza dawkę nieokiełznanej energii – nie zawsze powalającej technicznie, ale niezmiennie podnoszącej ciśnienie. W programie zapewne mieszanka: nieco akustycznych i „elektrycznych” klasyków, no i z pewnością coś z nowej płyty: podwójnej „Psychodelic Pill”. A gdyby ktoś jeszcze wahał się czy warto zobaczyć Younga w akcji, powinien obejrzeć zapisy wideo z dwóch tras koncertowych: Live Weld i Live Rust. To powinno skutecznie zastąpić wszystkie argumenty. Hala O2, Peninsula Square Greenwich, SE10 0DX Poniedziałek, 19 sierpnia, D < B ( &'& 3$ # .-#.- @ < Shez Raja, Arun Ghosha i Monika Lidke BBC Proms mer jeden – eksperymentatorka i multinstrumentalistka znana pod pseudonimem St Vincent. Wtorek, 27 sierpnia, godz. 19.00 Roundhouse Chalk Farm Rd NW1 8EH BBC Radio 2 Live in Hyde Park To już szósta odsłona festiwalu organizowanego w środku lata przez brytyjskiego nadawcę publicznego. W Hyde Parku zabrzmi łagodna muzyka w wykonaniu takich zespołów, jak Simple Minds czy reaktywowany niedawno Texas. Ta druga grupa nie będzie jedynym gościem z Ameryki: wpadnie też James Blunt. Posłuchamy także weterana soulu, Smokey Robinsona. Jedyny zespół, który może tu nieco zaskakiwać to Manic Street Preachers. To w końcu zespół z dość radykalna przeszłością – zarówno muzyczną jak i polityczną. Ale Walijczycy dostali pewnie zaproszenie ze względu na to, że na swoich ostatnich płytach wyraźnie złagodnieli. Niedziela, 8 września, godz.12.00 Hyde Park, W2 4RU. teatry Obchody Roku Lutosławskiego to doskonały pretekst, by wprowadzić w progam tegorocznych Promsów nieco polskich akcentów. Okazja została chyba wykorzystana. – Jedna z kompozycji Lutosławskiego była nawet częścią koncertu otwierającego tegoroczną edycję – mówi z dumą Anna Gruszka z Instytutu Kultury Polskiej w Londynie. Lista kompozytotów, których muzykę będą mogli usłyszeć londyńczycy jest długa. Są na niej między innymi: Szymanowski, Górecki, Pendercki czy Zieleński. W sierpniu po raz pierwszy wystapi tu Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej w Warszawie. Wykona ona wirtuozerski koncert Lutosławkiego, napisany zresztą specjalnie dla niej. W drugiej części koncertu zabrzmią kompozycje Panufnika – mówi Anna Gruszka. Tradycja Promsów sięga XIX wieku. Od początku założenie było takie, by wyjść z muzyką do ludu. To dlatego bilety na koncerty są dość tanie, a centrum wydarzeń jest Royal Albert Hall, który może pomieścić wiele tysięcy melomanów. Od dłuższego czasu na Promsy nieśmiało wkrada się też muzyka popularna. Tym razem reprezentowana będzie choćby przez byłego lidera zespołu Roxy Music – Bryana Ferry, który uderzy w nutę jazzową, prezentując kompozycje ze swojego najnowszego albumu utrzymanego własnie w tej estetyce. Winter’s Tale Zimowa opowieść dla dzieci. To zadanie, jakie postawili przed sobą twórcy z Regent’s Park Open Air Theatre. Dokonali nieco skrótów, podkręcili tempo, przebrali się we współczesne ciuchy i... wsiedli do motorówki. Reżyserka Ria Parry ma doświadczenie w pisaniu dla dzieci. W końcu w zeszłym roku wystawiła w Londynie świetnie przyjętą sztukę poświęconą ostatnim dniom sierocińca Janusza Korczaka w warszawskim gettcie. – Nigdy wcześniej nie reżyserowałam sztuki dla dzieci – mówiła wtedy. Jak widać zasmakowała w tym, bo jej wersja Winter’s Tale zbiera doskonałe recenzje. „Świetna produkcja otwiera sztukę Szekspira dla dzieci, nie zabijając jednocześnie jego ducha” – pisze Tom Wicker z tygodnika „Time Out”. Regent’s Park Open Air Theatre NW1 4NU The Cripple of Inishmaan Szczegółowy program na stronie http://www.bbc.co.uk/proms David Byrne E S [ XJ Q N L P O D F S U Q N XJ F L [ P T P C à E P S P T Ā à O M J O F XXX C V D I D P V L C J M F U Z # J M F U Z Q S [ F E T Q S [ F E B ĸ c P XXX U J D L F U NB T U F S D P V L X E O J V L P O D F S U V c XJ × D F K J O G P XXX C V D I D P V L XXX L V M U B S U Q M Brytyjski gitarzysta basowy o azjatyckich korzeniach, Shez Raj byłby gwiazdą samotnie. W końcu na współczesnej scenie jazzowej Londynu Najłatwiejsze rozwiązania? Najprostsze ścieżki? To nie dla Davida Byrne’a – lidera cudownie ekscentrycznej kapeli Talking Heads, w latach osiemdziesiątych stanowiącej fantastyczną odtrutkę na przesłodzone i wygładzone brzmienia w stylu Ultravox. Dziwaczne, oparte na luźnych skojarzeniach teksty, charakterystyczne klawisze, niepowtarzalny głos i uparte „łamanie” linii melodycznej – to wciąż znaki rozpoznawcze Byrne’a. Podczas koncertu w Roundhouse dojdzie do tego sekcja dęta. No i gość specjalny – występujący tu właściwie na równych prawach, co gwiazda nu- Irlandia w latach trzydziestych nie była najmilszym miejscem do życia. Bieda, brak nadziei na przyszłość i polityczna zależność. Frustracja potęgowana przez ponurą pogodę. A im dalej od Dublina czy nawet Cork – tym gorzej. Billy – kaleka mieszkający w odciętej od świata wiosce – zdaje sobie z tego sprawę. Na jakie życie może liczyć? Będzie tym, kim był jego ojciec, a wcześniej dziadek. Będzie zajmował się bydłem, pracował ciężko za marne pieniądze by potem smakować nudę deszczowych irlandzkich popołudni w kiepsko ogrzewanej chacie. |37 nowy czas | lipiec – sierpień 2013 co się dzieje Billy nie widzi szans na zmianę sytuacji. Aż pewnego dnia los się uśmiecha. Na sąsiednią wyspę przybywa ekipa z Fabryki Snów: odległego Hollywood! Szansa jedna na milion, ale jak właściwie nasz bohater ma ją wykorzystać? Przecież ma przeciwko sobie całą społecznóść, która odmienności nie lubi. Podobnie jak tych, którzy nieśmiało marzą o lepszym losie... sy wideo performanców. Ponadto szereg instalacji (wśród autorów między innymi Zygmunt Krazue czy Katalin Ladik) i fascynujące „partytury graficzne”, gdzie – ze względu choćby na nietypowość użytych instrumentów – nuty zostały zastąpione obrazkami. Noël Coward Theatre St Martin’s Lane WC2N 4AU Laura Knight 22 Calvert Gallery 22 Calvert Avenue, E2 7JP The American Plan na nas żołnierze w kokpicie samolotu, ale także pracujące w fabrykach kobiety, których mężowie walczyli na froncie. Punktem centralnym tej części ekspozycji jest jednak obraz namalowany przez artystkę podczas rozprawy hitlerowców przed Trybunałem w Norymberdze. – Laura oświadczyła, że śmierć i zniszczenie były tam wszędzie i musiały znaleźć się na obrazie. Po raz pierwszy i ostatni odrzuciła realizm i przeniosła salę rozpraw w środek zrujnowanego miasta – relacjonuje Bradley. National Portait Gallery St. Martin’s Place, WC2 Mexico: A Revolution in Art Wczesna sztuka Richarda Greenberga, czerpiąca garściami z twórczości Tenesse Williamsa. Dwoje młodych ludzi spotyka się ze sobą i zaczyna flirtować W tle – powojenna Ameryka odkrywająca właśnie, z niejakim zdziwieniem, swoją potęgę i dominującą pozycję w pojałtańskim świecie. Zderzają się ze sobą klasy i odmienne tła społeczne. I dwoje ludzi, którzy – od dziecka nauczeni przez krainę American Dream grać kogoś innego – recytują pełne optymizmu linijki, aż w końcu sami zaczynają w nie wierzyć, pogrążając się, jak u Williamsa, w świat wyobraźni, który sami stworzyli. St James Theatre 12 Palace Street, SW1E 5JA wystawy Muzyka elektrycznego ciała Jedna z najpopularniejszych, choć nie zawsze przyjmowana z entuzjazmem przez krytyków, malarka Wielkiej Brytanii XX wieku doczekała się pierwszej w historii wystawy skupiającej się na jej portetach. Knight zaczyna je malować stosunkowo późno, bo gdy ma już trzydzieści parę lat. Początkowo zapatrzona jest w mistrzów z drugiej strony kanału La Manche, tłumaczy kuratorka, Rosie Bradley. – Laura zainteresowana była kulisami kabaretów i rewii, troche tak jak Degas. Interesował ją kontrast między pięknem kobiet i kostiumów, a zgrzebną codziennością. Gdy wybuchła II wojna światowa Knight mocno zaangażowała się we wspieranie armii i namalowała parę obrazów mających „pokrzepić serca” Brytyjczyków. – Zdawała sobie sprawę, że to propagadna, dostosowała więc do niej styl na bardziej dosłowny – mówiła kuratorka. W osobnej sali na tej małej wystawie w National Portrait Gallery zobaczymy więc obrazy Knight, z której spoglądają Gigantyczne, kolorowe, pełne entuzjazmu murale na ścianach meksykańskiej stolicy wciąż jeszcze czekają na odkrycie przez Europę. Większości z nas nie zapadły one w świadomość. Powody? Oczywiste. Po pierwsze, nie sposób ich przenieść poza ich naturalne środowisko. Po drugie, sama rewolucja, a także wydarzenia następujące tuż po niej dziś dla przeciętnego Europejczyka spowite są mgłą, choć – jak mówi kurator wystawy Adrian Locke – nie zawsze tak było. – Kiedy rewolucja wybuchła zajmowała pierwsze strony gazet, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Potem jednak zaczyna się I wojna światowa, później rewolucja wybucha też w Rosji. Te wydarzenia „przykryły” rewoltę w Meksyku. Artyści malujący murale mieli na celu jedno: zmobilizować masy do walki przeciwko oligarchii zarządzającej krajem na mo- dłę neofeudalną. Dziś sztuka ta jest o wiele bardziej autentyczna niż radziecki socrealizm. – W tych pracach jest o wiele pasji, ducha i wiary. W przypadku wielu prac ze Związku Radzieckiego człowiek ma wrażenie, że nierzadko artyści wpisujacy się w ten nurt nie bardzo wierzą w to, co robią. Z kolei w Meksyku da się wyczuć pasję, która bije z tych prac! No i prawdziwe poświęcenie – tłumaczy Locke. Royal Academy of Arts Burlington House, Piccadilly, W1J 0BD Travel Photographer of the Year stanowiące kronikę ginących kultur. Jest kategoria poświęcona życiu miejskiemu czy też próbom uchwycenia zjawisk ulotnych. Osobny dział przeznaczono dla fotografii czarno-białej. Royal Geographical Society 1 Kensington Gore, SW7 2AR wykłady/odczyty Ten Years in Photojournalism Aidan Sullivan, fotograf pracujący dla agencji Getty Images, a wcześniej choćby dla niedzielnego dodatku magazynowego do Sunday Timesa poprowadzi dyskusję na temat tego, co w ostatnich dziesięciu latach wydarzyło się w fotografii prasowej. W jaki sposób uchwytywano najważniejsze momenty ostatniej dekady? Jak strategia „pstrykania” odmieniona została przez rozwój mediów elektronicznych? To tylko dwa z wielu pytań, które zapewne padną tego wieczora. Środa, 14 sierpnia, godz. 19.00 Frontline Club 13 Norfolk Place, W2 1QJ Sounds like London Od odciętych od świata skutych wiecznym lodem domów Eskimosów, po zakątki Australii, gdzie deszcz padał ostatnio dekadę temu – wystawa prezentująca prace nominowane do nagrody Travel Photographer of The Year zabiera nas w miejsca na Ziemi często diametralnie od siebie różne. Oglądamy je oczami profesjonalnych fotografów – prasowych i artystycznych, ale także amatorów. Fotografie podzielono na szereg kategorii: od zdjęć przedstawiającej faunę i florę, przez te Od jazzu, bluesa, przez soul, disco aż po R’n’B: Lloyd Bradley napisał właśnie historię czarnej muzyki w Londynie. Po raz pierwszy jej dźwięki zabrzmiały nad Tamizą po I wojnie światowej. Zza oceanu do Wielkiej Brytanii przybył tu jazz. Po kolejnej wojnie do kraju napłynęli imigranci ze Wspólnoty Narodów. I przywieźli, rzecz jasna, swoje brzmienia. O tym, jak długą drogę przebyła ta muzyka – od dźwięków zadymionych piwnic w latach dwudziestych, po radosny zgiełk na festiwalu Notting Hill, Bradley (która ma na koncie pulbikacje dla takich periodyków jak „Mojo” czy „The Indepedent”) opowie nam na spotkaniu w księgarni w pobliżu King’s Cross Środa, 21 sierpnia, godz. 19.00 Housmans Bookshop 5 Caledonian Road N1 9DX Amy Winehouse: Wystawa w London Jewish Museum Główną gwiazdą wystawy w galerii Calvert 22 jest Studio Eksperymentalne Polskiego Radia. Powstałe na fali gomułkowskiej odwilży było pierwszym tego typu przedsięwzięciem za Żelazną Kurtyną, gdzie dotychczas formalizm był na salonach najstraszniejszym zarzutem. Założone w 1957 roku przez Józefa Patkowskiego stanowiło ono miejsce, gdzie wykuwała się polska wersja nowego ideału: sztuki totalnej. – Wystawa opowiada o eksperymentach na przecięciu dźwięku i sztuk wizualnych w Europie ŚrodkowoWschodniej. Dzięki temu, że studio zapewniało ścieżki dźwiękowe do wielu ówczesnych filmów, te trudne i nierzadko abstrakcyjne brzmienia zostały wchłonięte przez PRL-owską kulturę masową – mów kurator wystawy Daniel Muzyczuk. Historię studia opowiedzą więc fragmenty filmów, w których muzykę z niego wykorzystano. Do tego nagrania kroniki filmowej i zapi- – Jest taka Amy, którą wszyscy znamy ze zdjęć czy art ykułów w gazetach Ale nie wiemy zwykle zbyt wiele o jej korzeniach: o jej rodzinie, małych rzeczach, które sprawiały jej przyjemność oraz wpływie, jaki wywarła na niej muzyka, której słuchała, ale też jej rodzice czy dziadkowie. To właśnie chcemy pokazać – mówi A bigail Morris, kuratorka wystawy, poświęconej Amy Winehouse, pokazującej codzienne życie artys tki. Owszem, są tu na przykład jej sceniczne stroje (między innymi słynna sukienka, którą piosenkarka miała na sobie podczas występu na festiwalu w Glastonbur y), ale nacisk położono zdecydowanie na „Amy z sąsiedztwa”, która wychowała się w bloku na północy Londynu i zaliczyła setki mil na chodnikach Camden, Kentish Town czy Swiss Cottage. – Nie znałam jej osobiście, ale wydaje mi się, że ta ekspozycja pokazuje jej ciepłą stronę, Bardzo zależało jej na innych ludziach. Kiedy pod jej domem czatowali paparazzi, wynosiła im przecież kanapki i zupę – przypomina kuratorka. – Była bardzo ciepła, ale też żywiołowa i pełna determinacji, a przy t ym przywiązana do rodziny – tłumaczy Morris. A dlaczego wszystko dzieje się w Muzeum Żydowskim? – Pod wieloma względami jej losy są reprezentatywne dla losów innych Żydów na Wyspach. Amy odczuwała swoją żydowskość bardzo mocno. Jadła tradycyjną wieczerzę szabasową, spędziła nieco czasu w szkole religijnej. Jej brat miał tradycyjną bar- -micwę, a ona należała do tutejszego związku żydowskiej młodzieży. Ale oczywiście nie chodziła trzy razy dziennie do synagogi. Bycie Żydem to coś o wiele więcej niż aspekt religijny, w pewnym sensie ta wystawa jest tego dowodem – mówi Morris. I dodaje, że to również wys tawa o emigracji. Rodzina Amy przybyła do Wielkiej Brytanii uciekając przed rosyjskimi pogromami na przełomie XIX i XX wieku. Początki były trudne i prawdopodobnie, gdyby Amy nie należała do drugiej generacji emigrantów, moglibyśmy nie usłyszeć nigdy Back to Back czy Rehab. – Piosenkarką mogła pewnie zostać dlatego właśnie, że należała do któregoś z kolei pokolenia emigrantów. Przybywając tu bez niczego jej przodkowie musieli od razu zarabiać pieniądze na życie. A ona mogła już postawić na kreatywną stronę swojej osobowości. Przedstawiciele pierwszej generacji emigrantów często nie mają takiej możliwości – tłumaczy kuratorka. Co zobaczymy na wys tawie? Wiele pamiątek rodzinnych (między innymi wielką mapę Londynu z dziesiątkami strzałek i krzyżyków. Służyła ona ojcu Amy, któr y praco- wał jako taksówkarz), pierwszą gitarę artystki, stare zdjęcia (Amy jako dziecko, Amy jako nastolatka...), a nawet wygrzebane gdzieś nagranie ze szkoły teatralnej, w której nasza bohaterka już odgr ywa pierwsze skrzypce. W kącie znajduje się specjalna gablotka poświęcona gustom muzycznym art ystki: jej płytom i taśmom, które sobie kompilowała. To być może najważniejsza część ekspozycji, bo pokazuje, jak silną i or yginalną osobowość miała piosenkarka. W końcu dorastała w złotej erze europejskiej MTV: czasach Nir vany i MC Hammera. A słuchała... Sinatry. To bardzo interesujące. Jeśli pomyślimy o tym, jaką muzykę lubiliśmy w dzieciństwie, większość z nas dojdzie do wniosku, ze nasz gus t bardzo się zmienił. W przypadku Amy tak nie było. Już od początku jej gust był bardzo wyrafinowany i oryginalny. Tak pozostało do końca. Ci ludzie wywierali na nią wpływ również wtedy, gdy była już dorosła – uważa A bigail Morris. Adam Dąbrowski London Jewish Museum 129-131 Alber t St, NW1 7NB 38 | ratujmy polonijny sport Przed kilkoma dniami polonijne środowisko sportowe obiegła informacja, iż swoją działalność zawiesza kolejna polonijna liga piłkarska. Po Luton, Dublinie oraz Blackpool przyszedł czas na Birmingham. Nie lepiej dzieje się też w innych dyscyplinach. Choć piłka nożna to bez wątpienia najbardziej popularna dziedzina sportu, wolny czas spędzamy również przy innych formach aktywnego ruchu. Coraz bardziej popularne są biegi, które nie wymagają organizowania się w grupach, a jedynie chęci, woli oraz wolnego czasu. Raz na jakiś czas swoich sił możemy spróbować w biegach organizowanych przez dziesiątki organizacji. Nie muszą to być profesjonalne pełnodystansowe maratony, ale również krótkie biegi uliczne. Gdy jednak przeglądać listy startowe z takich wydarzeń, polsko brzmiących nazwisk, jest jak na lekarstwo, szczególnie biorąc pod uwagę liczebność naszej społeczności na Wyspach. Do tego trzeba zaznaczyć, iż spora cześć zawodników pojawiających się na biegach to osoby mieszkające w Polsce. Kilka lat temu spora część naszych rodaków emocjonowała się rozgrywkami amatorskiej ligi koszykówki w Londynie. Po pierwszym sezonie Polish Basketball League wszystko wskazywało na to, że basket w wydaniu polonijnym czeka świetlana przyszłość. Czas jednak pokazał, że było inaczej, a szkoda, bo oprócz rozgrywek ligowych co jakiś czas mogliśmy się emocjonować meczami gwiazd, do których zapraszano znanych zawodników z Polski. Siatkówka ma swoją reprezentację w lidze angielskiej, gdzie zarówno męska, jak i żeńska sekcja Polonii Londyn odnosi spore sukcesy. Nie możemy jednak mówić o masowym uprawianiu tej dyscypliny, bo w Zjednoczonym Królestwie nie cieszy się ona wielkim zainteresowaniem. Mało osób wie, że w Leeds istnieje polonijna sekcja piłki ręcznej, ale tu również nie możemy mówić o tak zwanej „masówce”. Leeds Hornets ciężko pracuje nad popularyzacją tej dyscypliny, na efekty przyjdzie nam jednak poczekać sporo czasu. Polonijne ligi piłkarskie upadają chyba szybciej niż powstawały. Coraz mniej prawdopodobne jest w tym wypadku powstanie Polonijnej Ligi Mistrzów, której pomysłodawcą jest polonijny serwis sportowy polsport.co.uk. W zamierzeniu organizatorów i pomysłodawców w imprezie mięli wziąć udział mistrzowie oraz wicemistrzowie wszystkich lig w Anglii oraz Irlandii, jednak w obecnej chwili przedsięwzięcie stoi pod wielkim znakiem zapytania, bo na obecną chwilę regularne rozgrywki toczą się jedynie w Londynie, Coventry oraz Cork. Jest jeszcze cykl turniejów Polish Masters League, jednak w tym przypadku trzeba by pomyśleć nad systemem kwalifikacji, bo w imprezach pod szyldem PLM startują ekipy z całej Wielkiej Brytanii, również z rejonów, w których organizowane są aktualnie ligi. Bezzmienną popularnością cieszy się jedynie coroczny piłkarski turniej o Puchar Generała Andersa. jedna impreza w ciągu całego roku to zdecydowanie za mało, bo Polonia zasługuje na coś więcej. Problem słabnącego zainteresowania sportem zarówno ze strony samych zawodników, jak i sponsorów, bez których większość imprez by się nie odbyła, trzeba w jakiś sposób próbować rozwiązać. Potencjał jest spory, bo chętnych do uprawiania sportu nie brakuje, trzeba im jednak stworzyć odpowiednie warunki. Większość wspomnianych lig upadło, bo pasjonaci, którzy je organizowali nie mieli prawie żadnego wsparcia organizacyjnego, a nie zapominajmy, iż każdy z nich czynił to w swoim wolnym czasie, którego zawsze nam przecież brakuje. Znaczenie ma też słabnące wsparcie finansowe ze strony sponsorów. Rozwiązaniem może być konsolidacja całego polonijnego rynku sportowego. Myślę, że z problemem zmierzyć się powinny polonijne organizacje, szczególnie te o charakterze sportowym. Polski Związek Klubów Sportowych w Wielkiej Brytanii to chyba najbardziej znana tego typu federacja, lecz poza wspomnianym turniejem o Puchar Andersa o jej działalności słychać niewiele. Może to idealny moment oraz najbardziej sprzyjającą sytuacja, aby udowodnić rację bytu oraz podkreślić swoje istnienie. lipiec-sierpień 2013 | nowy czas Polski futbol amerykański Michał Iżycki nych było ponad 200 dziennikarzy i fotoreporterów. – Takim zainteresowaniem mogą pochwalić się największe dyscypliny w kraju – mówi manager ds. kontaktu z mediami, Gabriel Zdrojewski. Związki sportowe z całej Europy, gdzie przecież sport ten obecny jest od kilkudziesięciu lat, patrzą z podziwem i zainteresowaniem na wydarzenia w Polsce. Liga staje się wzorem do naśladowania pod względem zarządzania i rozwoju. juNiOrzy Od założenia Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego (PLFA) mija siedem lat. Lata te opisywane są przez polskie media jako sportowy fenomen. W 2006 roku pierwsze 4 drużyny wystartowały w oficjalnych rozgrywkach. W finale na warszawskim stadionie Marymont zmierzyli się Warsaw Eagles i Seahawks Gdynia. 900 zgromadzonych kibiców obejrzało triumf miejscowych Orłów. Dziś opisuję to wydarzenie z perspektywy 74 istniejących w Polsce drużyn, występujących w 5 klasach rozgrywkowych. Topliga, PLFA I, PLFA II to ligi grające w klasyczną, jedenastoosobową odmianę futbolu amerykańskiego, PLFA 8 – założona szczególnie dla nowo powstałych drużyn, gdzie gra się w futbol ośmioosobowy. PLFA J to liga juniorów (liga juniorów gra na zasadach ośmioosobowych). Finały Topligi (SuperFinał) w roku 2012 i 2013 odbyły się na jednym z najpiękniejszych obiektów sportowych na świecie – Stadion Narodowy gościł przez te lata 40 tys. fanów futbolu amerykańskiego. Jest to największe święto tej dyscypliny w Europie. NAPędzANi PASją – Wszystkie pieniądze tego świata nie dałyby takich efektów – mówił prezes PLFA Jędrzej Stęszewski na konferencji prasowej po VIII SuperFinale, który odbył się 14 lipca. Gdy patrzy się na ogromną liczbę ludzi z pasją działających przy futbolu amerykańskim w Polsce, trudno nie zgodzić się z takim stwierdzeniem. Od lat zawodnicy, sędziowie, pracownicy klubów i ligi dzielą swój czas pomiędzy pracę, życie prywatne i futbol. Wszyscy ci ludzie to pasjonaci, których zaangażowanie codziennie przyciąga do sportu nowe osoby. Kluby nie mają wielkich budżetów. Często drużyny utrzymują się ze składek. Mimo to są profesjonalnie zarządzane. Jednak coraz więcej drużyn jest w stanie zapewnić sobie wsparcie ze strony władz publicznych oraz prywatnych przedsiębiorstw. Ważną część układanki stanowi doświadczenie płynące ze Stanów Zjednoczonych. W Polsce pojawiają się zawodnicy i trenerzy zza oceanu, którzy za symboliczne wynagrodzenia dzielą się swoimi umiejętnościami i wiedzą. Przyjeżdżają z kraju, gdzie stadiony futbolowe goszczące 100 tys. widzów nie są niczym niezwykłym, pojawiają się wśród amatorów-pasjonatów i… zostają. Media ochrzciły to zjawisko jako… FutbOLizM Z roku 2012 na 2013 liczba drużyn występujących w oficjalnych rozgrywkach wzrosła z 35 do 74. Zdaniem mediów jest to obecnie „najszybciej rozwijający się sport w Polsce”. W roku 2013 podczas SuperFinału akredytowa- Futbol amerykański w swych początkach w Polsce angażował głównie mężczyzn powyżej 18. roku życia. W dalszej perspektywie wiadomo było, iż żeby dążyć do jak najlepszego wyszkolenia zawodników i profesjonalizacji sportu trzeba angażować w treningi coraz młodsze osoby. We wrześniu 2012 roku po raz pierwszy wystartowały rozgrywki juniorskie, cztery drużyny składające się z chłopców w wieku 14-18 lat. W sezonie 2013 takich drużyn jest już 17. Kluby seniorskie poszerzają dzięki sekcjom juniorskim swoje możliwości rozwoju. Ci młodzi zawodnicy w przyszłości stanowić będą o sile ligi i reprezentacji. drużyNy kObiEcE Choć nie istnieje jeszcze kobieca liga, w miastach związanych z męskim futbolem amerykańskim powstają kolejne drużyny. Pierwsze były Warsaw Sirens, po nich powstały także Furie Lublin, Harpie Olsztyn i Białe Kruki Rzeszów. Panie korzystają z doświadczeń i zasobów miejscowych drużyn. Furie i Białe Kruki to sekcje kobiece Tytanów Lublin i Ravens Globinit Rzeszów. Dzięki temu mogą korzystać z infrastruktury już wypracowanej przez te kluby. Syreny i Harpie tworzą oddzielne stowarzyszenia. Futbolistki z Warszawy współpracują z Warsaw Spartans, z kolei zawodniczki Harpii związane są z Lakers Olsztyn. W obydwu przypadkach trenerami drużyn kobiecych są zawodnicy Spartans i Lakers. By powstała liga kobieca potrzeba jeszcze wiele determinacji i pracy. Drużyny muszą wejść na odpowiedni poziom organizacyjny. Każda z drużyn, czy to męska, kobieca czy juniorska musi spełniać te same wymagania. Konieczna jest też przepisowa liczba zawodniczek w składzie meczowym. By uczestniczyć w rozgrywkach futbolu ośmioosobowego potrzeba ich minimum 25. W 2013 roku nie doszło jeszcze do powołania ligi kobiecej. Może już w sezonie 2014 uda się rozegrać pierwsze mecze pod egidą PLFA? |39 nowy czas | lipiec-sierpień 2013 sport lechia remisuje z dumą katalonii! Fot.: Daniel Kowalski aż sto trzydzieści krajów transmitowało towarzyski mecz piłkarski lechii gdańsk z Fc barcelona. podopieczni michała probierza zremisowali 2:2, choć przy odrobinie szczęścia mogli pokusić się nawet o zwycięstwo. Najważniejszym wydarzeniem wtorkowego wieczoru na PGE Arena był debiut w ekipie Katalończyków wschodzącej gwiazdy światowego futbolu, Neymara. Biało-zieloni potraktowali go bardzo surowo i niewiele brakowało, a udział w meczu okupił by kontuzją. W pierwszym składzie pojawił się natomiast najlepszy od kilku lat piłkarz na świecie, Lionel Messi. Zagrał na kompletnym luzie, a swój udział udokumentował golem na 2:2 strzelonym w 57 minucie meczu. Barcelona nie stawiła się w najsilniejszym składzie nad czym na pomeczowej konferencji ubolewał trener gdańszczan, Michał Probierz. – Cieszymy się z remisu, jednak zdajemy sobie sprawę, że wywalczyliśmy go z „drugim garniturem” dumy Katalonii – ocenił występ swoich podopiecznych polski szkoleniowiec. Prawda jest taka, że Lionel Messi zagrał tylko dlatego, że jego brak oznaczał dla Hiszpanów stratę ponad 30 proc. wysokości kontraktu za rozegranie meczu, zaś wspomniany Neymar pojawił się na boisku jako zadośćuczynienie za przełożenie spotkania, pierwotnie mecz miał się bowiem odbyć kilkanaście dni wcześniej, jednak został przełożony z powodu nawrotu choroby nowotworowej byłego już trenera Barcelony. Mecz obejrzało ponad 35 tysięcy kibiców, co przy cenie najtańszej wejściówki na poziomie 200 złotych, jak na polskie warunki, jest wynikiem rewelacyjnym. daniel kowalski W DroDze poD Strzechy Jedną z ciekawych inicjatyw PLFA, przy których miałem okazję pracować było dbanie o to, by w sezonie festiwali, rodzinnych pikników i imprez plenerowych swoje miejsce miał na nich również futbol amerykański. Zaskakujący było dla mnie to, że wystarczyło kilka telefonów, by na danym wydarzeniu pojawiła się pokaźna grupa zawodników. Poświęcając swój wolny czas, na miejsce przybywają futboliści w charakterystycznych zbrojach i kaskach. Frajdę, jaką sprawia dzielenie się swoją pasją z innymi, można wyczytać z ich twarzy. Zawodnicy spędzają godziny na zabawie i neymar, wschodząca gwiazda światowego futbolu Nigdy wcześniej w historii futbolu amerykańskiego nie rozegrano meczu międzypaństwowego w formule halowej (futbol ośmioosobowy). Pojedynek ten Polska drużyna narodowa przegrała 14:27 po nawiązaniu równorzędnej walki z utytułowanym rywalem. Media wysoko oceniły debiut nowej reprezentacji Polski. Na temat tego wydarzenia powstał dwunastominutowy film dokumentalny Sport narodowy, który odnaleźć można na portalu vimeo.com wchodząc na profil PLFA. Autorzy filmu – flashback video production – skoncentrowali się nie tylko na meczu, ale przede wszystkim na znalezieniu odpowiedzi na pyta- to pierwszy mecz Polskiej kadry narodowej w klasycznej, jedenastoosobowej odmianie futbolu amerykańskiego. – Dla zawodników gra z orzełkiem na piersi to wyjątkowe wyróżnienie i powód do dumy. Jestem przekonana, że zawodnicy dadzą z siebie wszystko i czeka nas spektakularne widowisko – mówi Dagna Jaroszewska, koordynator reprezentacji. Już tylKo SuperFinał Po meczu ze Szwedami przyszedł czas ligowych rozgrywek. Poza bieżącymi obowiązkami coraz więcej pojawiało się spraw Futbol amerykański to najszybciej rozwijający się sport w polsce. to zasługa ludzi z pasją bez wielkich budżetów rzenia wybiegającego poza ramy zwykłego meczu. SuperFinał to przede wszystkim święto fanów futbolu amerykańskiego. Na trybunach zobaczyć można kibiców ubranych w koszulki drużyn z całej Polski. Widok kilkudziesięciu różnokolorowych skupisk strojów na poszczególnych sektorach robi świetne wrażenie. W dniu meczu dostępne są niespotykane nigdzie indziej atrakcje integrujące społeczność kibiców. Przedstadionowy piknik przyciąga całe rodziny już na wiele godzin przed pierwszym wykopem piłki. W tym roku na promenadzie Stadionu Narodowego powstała scena, oblężenie przeżywało mini boisko do futbolu amerykańskiego, gdzie kibice mogli trenować wspólnie z reprezentantami Polski. Przez trzy godziny osoby, które zakupiły bilet na mecz mogły bez ograniczeń korzystać z ponad 40 atrakcji wypełniających błonia Stadionu. Na boisku, poza zmaganiami sportowców, kibice również nie mogli narzekać na brak atrakcji. Przed pierwszym gwizdkiem na płycie stadionu występowali bębniarze oraz orkiestra sił powietrznych z Dęblina. Gościem honorowym rozpoczęcia meczu był Ryszard Szaro, pierwszy w historii Polak grający w NFL. W przerwach meczu kibice mogli podziwiać występy 60 cheerleaderek, co nigdy wcześniej nie miało miejsca na polskich boiskach. SpoJrzenie W przySzłość ćwiczeniach z dziećmi. Trudno znaleźć osobę, która nie uśmiechnęłaby się na widok pięcioletniego chłopca, który po zaciętej przepychance wygrywa pojedynek z mężczyzną ważącym 110 kilogramów, o bardzo dobrze dopasowanym pseudonimie Demolka. Ogromne zaangażowanie zawodników i profesjonalne przygotowywane pokazy sprawiają, że na każdej z imprez plenerowych stanowiska futbolu amerykańskiego są jednym z najczęściej odwiedzanych punktów. SuperFinał Fot.: Marcin Warpechowski Sport naroDoWy 2 lutego roku miał miejsce historyczny debiut reprezentacji Polski. W łódzkiej Atlas Arenie Polacy zmierzyli się ze Szwedami. Szwedzi powołali swoją pierwszą kadrę w 1984 roku. W 1999 roku zdobyli 3. miejsce na mistrzostwach Europy, w 2005 poprawili ten wynik wygrywając mistrzostwa Starego Kontynentu. nie, jak ważna jest dla zawodników dyscyplina, którą uprawiają. Niebawem, 14 września, na stadionie Polonii przy ulicy Konwiktorskiej w Warszawie rozegrany zostanie mecz pomiędzy reprezentacjami Polski i Holandii. Holendrzy ulegli Szwedom w kwietniu bieżącego roku. Będzie dotyczących SuperFinału. Organizacja dużej imprezy sportowej to przecież długofalowe przedsięwzięcie. Pewnych rzeczy z tym związanych często nie widzi się patrząc z zewnątrz. Jednak zagłębiając się w kolejne obowiązki, widać wyraźnie, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Zwłaszcza kiedy sprawa dotyczy wyda- – Zaproponowano nam organizację za rok kolejnego finału na Stadionie Narodowym. Nie ukrywam, że mamy także inne propozycje. Narodowy to piękny obiekt, ale bierzemy pod uwagę także inne areny, np. na północnym zachodzie. Również Międzynarodowa Federacja Futbolu Amerykańskiego zleciła nam zorganizowanie dużego wydarzenia w przyszłym roku. Dużo futbolowych imprez jeszcze przed nami – mówi menedżer PLFA, Patryk Tyryłło. Poza wspomnianymi wydarzeniami, w dalszej perspektywie na kibiców czeka również udział reprezentacji Polski w igrzyskach sportów nieolimpijskich, które odbędą się w roku 2017 we Wrocławiu. PLFA umieszcza także w swoim planie rozwoju pierwszy mecz ligi NFL, który miałby odbyć się w Polsce za kilka lat. Bardzo cieszy perspektywa dalszego rozwoju oraz to, co udało się zrobić do tej pory. Gdy liga stawiała pierwsze kroki siedem lat temu, czy ktokolwiek marzył wtedy o takim tempie rozwoju?
Similar documents
pobierz - Nowy Czas
ReDaktoR NaCZelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); ReDakCJa: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, K...
More information