pobierz - Nowy Czas

Transcription

pobierz - Nowy Czas
London
July – august 2013
7-8 (193-194)
Free
issn 1752-0339
Pawilon przy Serpentine Gallery
Piękny Smak lata
Brytyjczycy zaczynają już narzekać, że za Gorąco, że trudno SPać Bez klimatyzacji, że oGródki
w PodmiejSkich domach koSztują ich więcej w oPłatach za wodę, że Plony Będą liche czy też, że
Pomidory w SklePach Są dojrzałe a nie Półzielone. ja nie narzekam…
czas na wyspie
»3
„Nowy Czas”
poszukiwany
Znowu o mnie napisali! – Ale chyba
źle? – pyta zdumiony przyjaciel.
– Dobrze czy źle – Maltańczyk
podnosi głos, jest najwyraźniej
wzburzony – ważne, że piszą. PISZĄ,
więc JESTEM. A im więcej PISZĄ,
tym bardziej JESTEM! A im bardziej
JESTEM, tym bardziej JESTEM!
reporTaŻ
»6-7
iT’s A BOy!
Powoli Paddington pustoszeje. Kelnerzy w szpitalnej kawiarni odetchną.
Może nawet uda się naprawić internet.
A Terry Hutt wróci do domu, by opowiedzieć przyjaciołom, jak na jego
oczach rozgrywała się historia. To była
prawdziwa epopeja. Pierwszy odcinek
rozpoczął się już na początku lipca.
Akcja była wtedy mało dynamiczna, za
to liczba aktorów – imponująca.
nasze dziedzicTwo
»8-9
czas na rozmowĘ
»14
KULTUra
»18-19
»21-22
Dziki • BuCh • Andrzej Busza
The POk
– poeta
Connection Likus
dwujęzyczny
– Przybyłem na Wyspy, by mieszkać w
and heroism jednej
ze stolic muzyki... JednoosoboMoje środowisko, które wychowało
wa firma Buch International Promoof countess ters zorganizowała około 200
się poza krajem zna Polskę tylko
koncertów i imprez w Wielkiej Bryta- z drugiej ręki…Pozostaje nam więc
Anna Pia
nii, Irlandii oraz Holandii, z czego 90 ciasny światek emigracyjny, w którym
się dusimy, i Anglia, gdzie tak naproc. przypadło na Londyn. Właśnie
prawdę nie zapuściliśmy korzeni.
minęło już 10 lat działalności Bucha.
Mycielska
2|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
”
listy@nowyczas.co.uk
12
£30
£60
Drogi Czytelniku,
wesprzyj jeDyne
na Wyspach polskie
niezależne pismo!
Imię i Nazwisko........................................................................................
Adres............................................................................................................
........................................................................................................................
Kod pocztowy............................................................................................
Tel.................................................................................................................
Liczba wydań............................................................................................
Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę
Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej
zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii.
Brytanii
bądź zamówienia
też w krajach
Uniiwypełnić
Europejskiej.
Abyformularz
dokonać
Aby
dokonosć
należy
i odesłać
zamówienia
należy
wypełnić
formularz
i odesłać
go naorder
na
adres wydawcy
wraz
z załączonym
czekiem
lub postal
adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.
Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Czeki prosimy wystawiać na:
CZAS PUBLISHERS LTD.
63 Kings Grove
London
SE15 2NA
63 King’s Grove, London SE15 2NA
Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk
REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk);
REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski
(d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska,
Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak,
Anna maria Mickiewicz, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat,
Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando
DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949
marketing@nowyczas.co.uk
Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk),
WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd.
© nowyczas
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega
sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.
Szanowna redakcjo,
postanowiliśmy upublicznić nasz
apel, ponieważ na oficjalny list, który
wystosowaliśmy 8 lipca br. do prezesa
POSk-u p. Joanny Młudzińskiej i
prezesa POSklubu p. Andrzeja Makulskiego do tej pory nie uzyskaliśmy
odpowiedzi.
Jako członkowie komisji rewizyjnej POSklubu uważamy, że w rozliczeniu rocznym (Income and
Expenditure Account for the Year
Ending 2012) jest wiele nieścisłości i
nie zgadzamy się na jego przyjęcie.
Ponadto ostatnie Walne Zebranie
POSklubu miało dużo niedociągnięć
i powinno być anulowane, dlatego że
fakty, które Zarząd, prezes Makulski
oraz p. Drogosz przedstawili nam na
zebraniu komisji rewizyjnej są nie
do zaakceptowania przez komisję
rewizyjną. Na przykład Wersja III
na temat dancingów była uzupełniana 2-3 razy – to jest preparowanie
dokumentów! komisja rewizyjna
uznała, że tylko ten jeden punkt (a
jest ich ponad 20) nie pozwala nam
udzielić absolutorium za rok 2012.
Tylko jedna osoba, p. Janusz Muraszko – członek poprzedniej i teraźniejszej komisji rewizyjnej – był za
udzieleniem absolutorium. Dlaczego?
Jako księgowy powinien łatwiej dostrzec nieprawidłowości.
Powracając do ostatniego Walnego Zebrania POSklubu 30.06.2013
komisja rewizyjna uważa, że wszelkie obowiązujące kanony zostały złamane pod każdym względem. Prezes
POSk-u zażądała spotkania z komisją rewizyjną POSklubu w sobotę,
na dzień przed Walnym Zebraniem.
Tym żądaniem byliśmy zaskoczeni.
Na spotkanie, oprócz pani prezes
przybył sekretarz p. Andrzej Zakrzewski, ze strony komisji rewizyjnej POSklubu: Zygmunt Grzyb,
Sylwia kosiec, Stanisław Grudzień.
Na spotkaniu dano nam do zrozumienia, żebyśmy uważali, bo to, co
przedstawiamy, to są poważne zarzuty i dlatego lepiej podpisać absolutorium – czego nie uczyniliśmy. Zostało
ono przyjęte głosami z sali – członków POSklubu, którzy nie mają
wglądu do szczegółowych rozliczeń.
Dlaczego przedstawiciele POSk-u,
POSklubu i p. J. Muraszko są przekonani, że wszystko jest w najlepszym
porządku? Jeżeli jest tak dobrze, to
prosimy o wytłumaczenie, dlaczego
POSklub ma takie długi – 55 tys.
funtów!!! To są długi prezesa Makulskiego & Co).
Obecny prezes, Andrzej Makulski,
pracujący „społecznie” przez przeszło
13 lat (można powiedzieć żelazny lokator klubu!) przejmując POSklub
zastał nadwyżkę finansową w wysokości ok. 80 tys. funtów (13 lat temu!!!) i
klub w bardzo dobrym stanie. Dlaczego w czasie tych 13 lat jego prezesury doprowadzono do takiego
zadłużenia i co się stało z nadwyżką
wypracowaną przez poprzedniego
prezesa?
Panie Makulski, czy Pan naprawdę nie widzi, jak Pan zniszczył naszą
Dużo ludzi nie wie, co robić
z Czasem. Czas nie ma
z ludźmi tego kłopotu.
wspólną perełkę POSklub, który w
tej chwili jest w opłakanym stanie.
Widać gołym okiem, co się dzieje!
Żadnych remontów czy ulepszeń nie
dokonano przez ostatnie 13 lat. Bar
prawie rozpada się, kasy fiskalne w
barze i bufecie nie działają od ponad
13 lat! Jak można było doprowadzić
do takiego stanu?
Długi, które są, trzeba spłacić,
i POSklub powróci do normalnego
funkcjonowania. Ale by to się stało,
potrzeba dobrej woli Zarządu, a nie
udawania, że „wszystko gra” – jak
napisał redaktor Grzegorz Małkiewicz w swoim artykule w ostatnim
numerze „Nowego Czasu”.
Z poważaniem,
Z. GrZYB
prezes komisji rewizyjnej POSklubu
S. kOSIEC – zastępca
S. GruDZIEN
I. kuCZkOWSkA
członkowiekomisji rewizyjnej
POSklubu
Dear Editor
In response to your reader’s letter from
Mrs Henryka Wozniczka, as
Chairman of the Polish Heritage
Society, I would like to point out some
gross inaccuracies in this lady’s letter
published in your June issue
1. The Polish Heritage Society
renovated and repainted the front
façade of Ognisko Polskie except for the
balcony and the pillars shown on the
photograph. The schedule of works
provided to the Executive Committee
makes this quite clear as does all the
correspondence in regard to this area.
The Polish Heritage Society have made
it clear from the outset that they cannot
be held responsible for the work of a
different contractor not employed by
Polish Heritage Society.
2. The contractor who undertook the
painting of the balcony and the pillars
was commissioned separately by Mrs
Barbara kaczmarowska Hamilton and
his invoice for the works will be in the
‘Invoices Paid Book’ at Ognisko Polskie.
He must provide a warranty for his
work.
3. The episode of rain washing off
paint from the building stems entirely
from the area of the balcony which was
painted on the same day as the event
referred to. The paint had not dried, so
when torrential rain fell in the evening
such paint was washed away causing
damage to some guests clothes. An
investigation by The Polish Heritage
Society showed that the paint colour
was not that as used by the Polish
Heritage Society on the rest of the
building.
4. The investigation also revealed that
the scaffolders were asked to remove
their scaffolding and protective sheeting
by a female Committee Member,
without permission or instructions from
the Polish Heritage Society on the day
before the said Thursday event.
5. The Polish Heritage Society had
instructed its contractors to remove the
scaffolding and sheeting on the Friday
after the event. Had the scaffolding and
sheeting remained in place as planned
guests would not have had their clothing
damaged.
Magdalena Samozwaniec
6. In regard to Mrs Wozniczka’s
calculations as to the agreement
between the Polish Heritage Society
and Ognisko Polskie Club, this was an
agreement where the wording was
unanimously agreed by the entire
Committee over a period of two
committee meetings and voted on 12th
November 2012 to be accepted at a
duly called Committee meeting. I do
not know where Mrs Wozniczka has
her calculation of £100 per session.
The fee for the room is £30 and
reduced by 20% for members. Such fee
is paid on a regular basis by Polish
organisations such as Polish Your Polish
or Polish Professionals.
7. Our committee meetings usually last
90 minutes and would take place on a
Monday at 10.30 till 12.noon which
would work out £37.50 and since the
Executive Committee, which members
elected, were happy to accept this
unanimously then I cannot see the
problem. We do not have a meeting in
August or December and on that basis
her calculations would come to £7,425.
8. To date the room has not been used
but as Polish Heritage Society has a
signed agreement with Ognisko Polskie
Club, I can see no problem with future
use of the meeting room once a month
for one and a half hours and do not see
this as being an issue for members to
discuss.
9. Finally, Mrs Wozniczka refers to an
article by Mr Malevski regarding
‘profits and discredited Executive
Members. May I remind Mrs
Wozniczka and indeed Mr Malevski
that we are still waiting for evidence to
prove the scandal of uncorrobated
allegations made by yourselves and
50 other members when they signed the
EGM motion of 14th April 2013 and of
the 97 other members out of a total of
425 members who voted without seeing
a shred of evidence to support the
motion.
Mrs Wozniczka repeats published
mispresentations of a ‘brutal battle for
the building worth £20mln’, and
indeed there are those who want to get
their hands on the building, but it is not
the Polish Heritage Society. Perhaps
Mrs Wozniczka knows who these
people are? It is now time that she and
Nowy Czas published the evidence for
these accusations against PHS rather
than just printing gossip. How much
longer must we wait?
Finally let us remind readers that
under British Law one is ‘innocent
until proven guilty’.
Yours faithfully
Dr MArEk
STELLA-SAWICkI, MBE
Chairman
Szanowna redakcjo,
Gratuluję czerwcowego wydania
„Nowego Czasu”. Jak wynika z relacji świadków, gazeta znikała w niektórych punkach dystrybucji niemalże
błyskawicznie. Co spowodowało takie
wielkie zainteresowanie gazetą, że
pewne osoby wynosiły wszystkie egzemplarze? Chyba nie mój list? A
może jednak tak, skoro otrzymałam
pocztą elektroniczną list od prezesa
|3
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
czas na wyspie
NOwy Czas
POszUKIwaNy
ONDON
June 2013
6 (192)
FREE
SN 1752-0339
Rys. Andrzej Krauze
Wykradają? No Nie! Mylicie się
drodzy czytelNicy! Nic z tego. FałszyWie iNterpretujecie iNteNcje
tych Wielkich ludzi. Nie chodziło
o żadNą kradzież, chodziło o to,
aby Wziąć jak NajWięcej egzeMplarzy (Wszak jest za darMo, czy Nie?!)
i osobiście rozdaWać przyjaciołoM
i zNajoMyM z autograFeM…
Polish Heritage Society (UK) Limited! Co prawda list adresowany jest do pana Grzegorza Małkiewicza, redaktora
naczelnego „Nowego Czasu”, ale dotyczy mojej osoby, a
właściwie tego, co napisałam! Zawsze myślałam, że przesłanie takiego listu leży w gestii redaktora, który prosi o
ustosunkowanie się do zarzutów, ale widocznie PHS preferuje mniej konwencjonalne sposoby działania, które nota bene też o czymś świadczą!
Pozwolę sobie więc odpowiedzieć:
1. Dopiero 15 czerwca 2013, a więc kiedy został opublikowany list PHS skierowany do wydawcy tygodnika
„Cooltura” (nr 482, str. 34) czytelnicy dowiadują się, że
PHS odnowiło fasadę Ogniska Polskiego, ale nie balkon!
Nie przypominam sobie, aby PHS zamieszczało wcześniej jakiekolwiek sprostowanie dotyczące tej sprawy.
Przesłałam więc zdjęcie do Redakcji przedstawiające tzw.
pilaster, nie kolumnę, czyli element dekoracyjny będący
integralną częścią fasady budynku. Jak okazuje się obecnie, tego też PHS nie odnowił!
2. Swoją kalkulację £100 oparłam na znajomości cen
rynkowych wynajmu w Londynie pomieszczeń, które są
wynajmowane nie na godziny tylko na tzw. bloki czasowe.
Cena £30 jest dla mnie wielkim zaskoczeniem i prawdopodobnie nie tylko dla mnie. Nasuwa się kolejne pytanie, ile
O
statni numer „Nowego Czasu”
stał się – za sprawą notatki o
duszeniu w Ognisku Polskim,
no i może jeszcze kilku innych… – pewnego rodzaju hitem wśród londyńskiej Polonii. Znajoma z pewnego
polskiego sklepu, z filuternym uśmiechem powiedziała, że rozdrapano u niej w ciągu dwóch dni około
200 egzemplarzy „Nowego Czasu”. Na te słowa jeden z klientów w kolejce zwrócił jej uwagę
na artykuł o Ognisku.
Sensacyjna informacja o tym, że Kawaler Maltański herbu Lubicz, MBE, wraz ze swym giermkiem, kawalerem Orderu św. Jerzego z Gwiazdą
uprowadzili sporo egzemplarzy „Nowego Czasu”
(między innymi z hallu POSK-u, gdzie zaobserwowano akcję Kawalera Maltańskiego) rozeszła się w
środowiskach emigracyjnych i podnieciła tym bardziej ciekawość ludzką. Starsze panie, mające więcej
wolnego czasu, przybiegały do POSK-u pytając, czy
nie ma jeszcze jakiegoś egzemplarza i co tam było,
że „oni” wykradają numery!
Wykradają? No nie! Mylicie się Drodzy Czytelnicy! Nic z tego. Fałszywie interpretujecie intencje tych
wielkich ludzi. Nie chodziło o żadną kradzież, chodziło o to, aby wziąć jak najwięcej egzemplarzy
(wszak jest za darmo, czy nie?!) i osobiście rozdawać
przyjaciołom i znajomym z autografem.
– O, popatrz, znowu o mnie napisali!
– Ale chyba źle? – pyta zdumiony przyjaciel.
– Dobrze czy źle – Maltańczyk podnosi głos, jest
najwyraźniej wzburzony – ważne, że piszą. PISZĄ,
więc JESTEM. A im więcej PISZĄ, tym bardziej
JESTEM! A im bardziej JESTEM, tym bardziej
JESTEM!
Na tym niewzruszonym, iście kartezjańskim pewniku ontologicznym postanowił oprzeć swą tożsamość Kawaler Maltański, MBE i jego wierny
Sancho Pansa, kawaler Orderu św. Jerzego z Gwiazdą.
JESTEM WAŻNY! Po pierwsze JESTEM, po
drugie WAŻNY. I to jest najważniejsze!
Psycholog amerykański Nathaniel Branden około
30 lat temu raz jeszcze zdefiniował podstawowe po-
lat temu była ustalona? Czy ktoś pomyślał, ile kosztuje
przygotowanie takiego pomieszczenia obecnie: ogrzanie,
oświetlenie, posprzątanie itp? Czy aby nie przekracza kosztu wynajmu? Tym bardziej że to nie „pokoik”, lecz salonik
połączony z biblioteką Ogniska i aneksem kuchennym,
(około 50 m2) i nie „na jedną godzinę”, tylko na półtorej godziny – jak wynika z listu samych zainteresowanych.
„Dość kłamstw” – taki tytuł ma artykuł, w którym znalazłem powyższe określenia (Cooltura, nr 481, str. 37). Co
za paradoks! Mam tylko nadzieję, że obecny zarząd Ogniska dokona koniecznych zmian dotyczących cen wynajmu
pomieszczeń w tym prestiżowym budynku.
3. W moim liście, który ukazał się w poprzednim wydaniu „Nowego Czasu” i owszem, przytaczam zakończenie świetnego artykułu „Pieczeń z Ogniska”, autorstwa –
nie jak pisze prezes PHS p. Mirka Malevskiego – lecz
red. Grzegorza Małkiewicza!
I jest to wyraźnie napisane!
Korzystając z okazji – jako członkowi Ogniska leży mi
na sercu utrzymanie tego miejsca dla nas i kolejnych pokoleń Polaków na Wyspach – dziękuję p. Kelseyowi za list, w
którym wyjaśnia zaistniałą sytuację (str. 4).
Z poważaniem
HeNRyKa WOZNICZKa
trzeby człowieka, jako różne w istocie rzeczy motory
jego motywacji. Jedną z nich jest potrzeba znaczenia.
Jeden z dystrybutorów „Nowego Czasu”, rzeczony Kawaler Maltański MBE, ma ją rozwiniętą w
stopniu, który dla nas, zwykłych ludzi jest po prostu
nieosiągalny. Jeśli idzie ona w parze z równie dojrzałą
potrzebą posiadania (w tej celuje bardziej giermek,
kawaler Orderu św. Jerzego z Gwiazdą – najwyższego odznaczenia papieskiego przyznawanego osobom
świeckim), daje często
fenomenalne rezultaty, zwłaszcza materialne.
Francuzi nazywają takich ludzi „wielka gęba”
(la grande gueule). Dynamiczni i pełni niewiarygodnego tupetu potrafią wcisnąć się wszędzie i narzucić
wszystkim. Biskupowi, ambasadorowi, premierowi i
królowej. Występują jako biznesmeni, będąc notorycznymi bankrutami, podają się za polityków, mając
z polityką tyle wspólnego, ile mówi znane przysłowie:
„okazja czyni… polityka!”. Twierdzą, że są filantropami, bo strzygą naiwnych ze stanu ich posiadania
gdzie tylko się da.
Nie mamy, niestety, własnego językowego odpowiednika francuskiej „wielkiej gęby”, ale mamy za to
w narodzie naszym znacznie więcej przedstawicieli tego wspaniałego gatunku. Nie brak ci nam „kawalerów
maltańskich MBE”, „kawalerów Orderu św. Jerzego
z Gwiazdą”, „członków fundacji”, „powierników stowarzyszeń wyższej użyteczności”, „rad nadzorczych”,
„zasłużonych członków”, „znanych i szanowanych
działaczy społecznych”, „błyskotliwych biznesmenów”
oraz, szczególnie – „autorytetów” wszelkiej maści.
W Polsce zaludniają salony okrągłostołowego
establishmentu. To owe sławne Miry i Zdzichy, Olki
i Jolki, spece od stowarzyszeń i fundacji – zawsze
„bez granic”.
W Londynie ci dzielni społecznicy kręcą się w salonach co zamożniejszej starszej emigracji, często w
towarzystwie „czarnej sukienki” w charakterze przyzwoitki. Ciekawe, czy i kiedy zamożniejsi Polacy w na
Wyspach Brytyjskich wyzwolą się spod uroku takich
ludzi i przestaną im zapisywać spadki i sypać grosz
na pomniki, tablice, fundacje, kółka filantropijne,
stowarzyszenia pomocowe, misje, cyfryzacje i inne
szczytne cele…
Roztrop Namysłowicz
Czy gdzieś jeszcze w okolicach Exhibition Road w Londynie można wynająć taki „pokoik” za 30 funtów na godzinę? (Na zdjęciu niewidoczna jest
biblioteka, która jest integralną częścią saloniku w Ognisku Polskim)
4|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
czas na wyspie
OgniSkO
Letter to Dziennik Polski
Setting the record straight
As Chairman of Ognisko Polskie, I feel I have to respond to the defamatory adver tisement
concerning our Club, taken out by a group of just eight people.
Let one thing be perfectly clear. Ognisko
Polskie is here to stay. Under an
excellent, professionally experienced
club management and with new
restaurant (Jan Woroniecki’s renovation
programme is now well under way!),
Ognisko members and their guests will
have a venue for the next seventy years
and more, they can be truly proud of.
On Friday, 19 July, the Ognisko Club
chairman Nicholas Kelsey OBE TD –
endorsing fully the views of members –
wrote to the Dziennik Polski (page 4),
setting the record straight about the sad
and woefully misleading actions of exmembers Dr Marek Stella-Sawicki, his
wife Mrs Teresa Stella-Sawicki, and a
dwindling band of so called
sympathisers who placed a defamatory
advert for the second time.
The chairman, Nicholas Kelsey in his
letter, in a direct riposte to the Sawicki’s
astonishingly misleading and selfdestructive missive of Friday 12 July
(also in the Dziennik Polski and then
sent to harass Ognisko members as a
mailer), goes so far as to condemn this
action as: ”defamatory”, ”distasteful”,
containing ”many serious inaccuracies”
and ”scurrillous”. All in strong but
polite and measured language.
Herewith is the Ognisko Chariman’s
letter in full. It is self-explanatory. We
would like to put the record straight...
18th July 2013
Normally I would not reply to such a distasteful communication but the plethora of facts and
events as repor ted in this adver tisement contain too many serious inaccuracies, misleading
s tatements and deliberate omissions to ignore. The signatories of this scurrilous piece (now
notably fewer in number than for their first ‘public statement’) certainly do not have the best
interests of our Club at heart. They include four persons who were suspended from the Executive
Committee by an over whelming majority at the Special General Meeting held in April. The
actions which provoked this suspension were then examined by the Club’s Judicial Committee,
as laid down in the Club Aims and Rules. However, these suspended members, including Dr and
Mrs Stella Sawicki and Mr Korzeniowski, chose to ignore the ruling of the Special General
Meeting. Instead of waiting for the Judicial Committee’s findings, they proceeded to do
everything in their power to disrupt the work of the Executive Committee. They have tried their
best to hinder the strenuous efforts being made by members of the Club to put the Ognisko
Polskie back on a sound financial footing. It is also sad that they chose to involve the suspended
Club Chairman, Mr Kulczycki, who is extremely ill at this moment. Eventually their actions
became such, that in the bona fide opinion of the Executive Committee, they acted against the
best interests of the Club and were expelled. They have the right of appeal, if they choose to
exercise it.
I could answer all the points set out in the letter but I would prefer not to give this affair more
oxygen. I will mention just two facts. On the 20th June, many of the suspended members and
other signatories of the firs t ‘Public Statement’ turned up at a meeting which they were not
entitled to attend. They crowded into our small office in a very intimidating manner and the
‘slight scuffle’, as they repor t it, resulted in our Honorary Secretar y having to visit his GP. The
matter is now in the hands of the Police. Secondly, on 24th June, a letter purportedly written by
Mr Kulczycki, was sent to the well-known polish restaurateur, Jan Woroniecki, chosen by an
over whelming vote of Club members to r un our restaurant, warning him not to sign up to any
deal with the ‘current representatives’ of the Club. This was the deal that would help the Club
secure its future! What are their motives? Clearly they have nothing to do with the best interests
of the Club and its members! I believe that any further public airing of deeds and misdeeds is not
in the best interests of the Club. However, I can report the Judicial Committee continues to
examine many issues concerning these persons.
The current Executive Committee believe that it is most important to respect wishes of the Club
Members. It will present itself at the AGM in November and the members can then make up their
own minds as to who they choose to represent the Club
On a much more positive note, I can report that despite the bullying and intimidating tactics of
the expelled members, the refurbishment of the Club, funded by Jan Woroniecki, is under way.
People are working tirelessly so that when the Club reopens in September, members can look
for ward to Ognisko Polskie being once more an eminent, uniq ue and active social centre of
Polish Culture.
It will be a Club that we can all be proud of.
The refurbishment of Ognisko’s restaurant is well under way
Nicholas Kelsey OBE TD
Chairman, OGNISKO POLSKIE, The Polish Hearth
Obchody 70. rocznicy śmierci
gen. Władysława Sikorskiego w Londynie
Z okazji 70. rocznicy pogrzebu gen.
Władysława Sikorskiego, premiera rządu na
uchodźstwie oraz naczelnego wodza Sił
Zbrojnych została odprawiona msza św. w
Katedrze Westminster, której przewodzili abp
Szczepan Wesoły, bp Józef Guzdek, biskup
polowy WP, ks. Stefan Wylężek, rektor
Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii
oraz ks. płk SG Zbigniew Kępa, rzecznik
ordynariatu polowego.
Gen. Sikorski zginął w katastrofie lotniczej
w Gibraltarze, wracając z inspekcji wojsk na
Środkowym Wschodzie 4 lipca 1943 roku. Po
katastrofie trumna z ciałem generała została
przewieziona do katedry w Gibraltarze, a
następnie, na pokładzie polskiego niszczyciela
„Orkan”, przetransportowana do Wielkiej
Brytanii. 11 lipca trumna została wystawiona
na widok publiczny w pałacyku Prezydium
Rady Ministrów RP. Po trzech dniach,
14 lipca, trumnę z ciałem generała
przewieziono do Katedry Westministerskiej,
gdzie następnego dnia odprawiona została
msza żałobna, w której uczestniczyło wielu
najwyższych rangą dostojników cywilnych i
wojskowych państw alianckich (m.in. Winston
Churchill), a także następca Sikorskiego na
stanowisku premiera rządu polskiego
Stanisław Mikołajczyk. Gen. Sikorski został
pochowany na cmentarzu polskich lotników
w Newark. Pięćdziesiąt lat później, 17
września 1993 roku trumna ze szczątkami
gen. Sikorskiego spoczęła na Wawelu.
W wygłoszonej homilii bp Józef Guzdek
powiedział, że to właśnie gen. Sikorski
prowadził rozmowy z przedstawicielami
największych potęg tamtego czasu i domagał
się dla Polski i polskiego narodu należnego
szacunku i poszanowania jego praw.
W Katedzrze Westminster obecni byli
ambasador Wiktor Sobków oraz pracownicy
ambasady polskiej w Londynie, która
zorganizowała uroczystości. Do Londynu
przybyli także Jan Ciechanowski, kierownik
Urzędu ds. Kombatantów i Osób
Represjonowanych oraz Andrzej Kunert,
sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i
Męczeństwa, Kazimierz Ujazdowski z Prawa
i Sprawiedliwości. Zabrakło przedstawiciela
rządu.
(aw)
Przemawia Ambasador RP w Wielkiej Brytanii, Witold Sobków
|5
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
czas na wyspie
P re z yd ent
o ds ł o n a p i e r w s z a
Grzegorz Małkiewicz
B
iografie, a tym bardziej biografie polityczne nie są najmocniejszą stroną polskiego
rynku wydawniczego. Do tej
pory, kilka lat po katastrofie
smoleńskiej, nie pojawiła się rzetelna biografia
śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a wydawałoby się, że w tym przypadku zapotrzebowanie
jest duże. Nie mówiąc o potrzebie skonfrontowania się z nieprawdami, jakie media produkowały na temat prezydenta Kaczyńskiego do
momentu katastrofy. Tym bardziej dziwne, że ta
powszechna konfabulacja została ujawniona
zaraz po katastrofie. Okazało się, że nawet materiał zdjęciowy był specyficznie dobierany, żeby
prezydenta przedstawić w niekorzystnym
świetle, nie mówiąc już o zdjęciach historycznych, tak kadrowanych, by Lech Kaczyński nie
był na nich widoczny. Taki historyczny retusz,
którego prekursorem był Stalin, a ofiarą towarzysz Trocki, którego wymazano ze wszystkich
zdjęć po tym, jak popadł w niełaskę. Historia
lubi się powtarzać.
Książka Lech Kaczyński. Biografia polityczna
1949-2005 pod redakcją Sławomira Cenckiewicza jest kompleksowym (prawie 1000 str. pierwszego tomu, do czasu prezydentury) wypełnieniem luki na rynku wydawniczym. W normalnych warunkach mielibyśmy już co najmniej
kilka opracowań. Książka jest też zapisem polskiej transformacji ustrojowej, bo wbrew narzuconej opinii, Lech Kaczyński uczestniczył
nieprzerwanie w najważniejszych jej etapach.
O kulisach tego gigantycznego przedsięwzięcia wydawniczego polski Londyn mógł się
dowiedzieć z pierwszej ręki, czyli od redaktora
wydania i autora pięciu rozdziałów Sławomira
Cenckiewicza, historyka doświadczonego, mającego na swoim koncie biografie Lecha Wałęsy i Anny Walentynowicz. Autora kłopotliwego dla establishmentu, niezwykle jednak
rzetelnego, któremu nie sposób – jak przyznał
jeden z wydawców – postawić jakiekolwiek
konkretne zarzuty. Cenckiewicz przyjechał do
Londynu na zaproszenie klubu dyskusyjnego
PogLond (Polska Grupa Londyn), który powstał na bazie cieszących się poularnością
wcześniejszych spotkań.
Książki Sławomira Cenckiewicza budzą w
kraju duże kontrowersje. Podobnie została przyjęta biografia Lecha Kaczyńskiego. Żeby krytykom sprawę ułatwić, Cenckiewicz otwierając
spotkanie przyznał, że książka powstała na „obstalunek” (termin posła Niesiołowskiego) prezesa
Kaczyńskiego, który po lekturze biografii Anny
Walentynowicz zadzwonił do autora i poprosił o
spotkanie. Przedstawił swoją propozycję, ale Sławomir Cenckiewicz odmówił podjęcia się tego
wyzwania. W końcu uległ, po namowach wspólnych znajomych. – Podstawowym problemem –
relacjonował historyk – było niebezpieczeństwo
stworzenia pozycji hagiograficznej w odpowiedzi
na „przemysł pogardy”
Cenckiewicz znalazł rozwiązanie w stworzeniu pracy zespołowej. Zaprosił do współpracy
specjalistów: Adama Chmieleckiego – politologa,
dziennikarza i publicystę, Janusza Kowalskiego –
prawnika, publicystę, radnego, i Annę Karolinę
Piekarską – historyka. Taki skład dawał gwarancję obiektywizmu i eksperckiej analizy dokonań
polityczno-systemowych Lecha Kaczyńskiego.
Chodziło głównie o zmiany, jakich dokonał w zarządzaniu Warszawą i Najwyższą Izbą Kontroli.
Do oceny tych ważnych etapów kariery Lecha
Kaczyńskiego warsztat historyka nie wystarcza.
Dzięki tak dobranemu zespołowi książka tym
bardziej nabrała charakteru naukowego, z wyczerpującymi przypisami i fachowymi analizami
dokonań bohatera biografii. Również dlatego
książka jest tak obszerna.
Cenckiewicz przystępując do pisania biografii
politycznej Lecha Kaczyńskiego postrzegał karierę prezydenta niejednorodnie. Niezależnie od
kreowanego przez media negatywnego wizerunku, widział słabe strony w karierze jednego z
najbardziej obecnych na scenie polityków w
okresie przemian ustrojowych. Do tych najważniejszych należał udział w układaniu się z komunistami w Magdalence, wstrzymanie ekshumacji
w Jedwabnem i kompromisowe wycofanie się z
obchodów rocznicy mordu na Wołyniu. Ale ta
krytyczna, wstępna ocena, uległa złagodzeniu w
trakcie analizowania materiału. Magdalenka
była kompromisem, ale też wywołała niesmak z
powodu nagłej fraternizacji elit solidarnościowych z komunistami. Podobnie reagowali Władysław Frasyniuk i Tadeusz Mazowiecki, ale
praktyczne wnioski z zaistniałej sytuacji wyciągnął Lech Kaczyński, tym samym po raz pierwszy
narażając się na ostracyzm nowej, okrągłostołowej elity politycznej. Działając już w tandemie z
bratem uważał, że po przegranych wyborach
przez komunistów należy uszanować wolę wyborców i wynegocjować znacznie więcej.
I tu pojawia się pierwsza korekta krytycznej
oceny udziału Lecha Kaczyńskiego w układzie
okrągłostołowym. Lech Kaczyński nie zrywa
wprawdzie podpisanego układu, ale wespół z
bratem dąży do korzystniejszego dla strony solidarnościowej rozwiązania. Kaczyńscy wspierani
przez Wałęsę zawierają sojusz z satelitami komunistów i proponują Tadeusza Mazowieckiego na
stanowisko premiera. W przywoływanym artykule Adama Michnika Wasz prezydent, nasz
premier chodziło o innego kandydata – Bronisława Geremka, który lansował tezę, że podpisane układy nadal obowiązują. To był początek
rozejścia się środowisk opozycyjnych i początek
kampanii przeciwko Kaczyńskim, która swoje
apogeum osiągnęła w trakcie prezydentury
Lecha Kaczyńskiego.
Sławomir Cenckiewicz dostrzega po raz
pierwszy w działaniach Lecha Kaczyńskiego elementy racjonalnej gry politycznej, gry małych,
ale konsekwentnych kroków, które mają przyspieszyć rzeczywiste odzyskanie niepodległości i
ostateczne zerwanie z komunizmem. – Był dużej
klasy graczem politycznym, polskim makiawelistą. Postrzegał świat polityki jako walkę, ścieranie się grup różnych interesów, a skoro tak, to by
odzyskać państwo, trzeba postępować z głową,
małymi krokami. I stąd ten jego pragmatyzm.
Ten rys racjonalisty będzie widoczny w całej
politycznej karierze Lecha Kaczyńskiego. I będzie budził kontrowersje wśród bardziej radykalnie nastawionego elektoratu i polityków. W
sposób jaskrawy uwidocznił się już w czasie prezydentury, w 65. rocznicę ludobójstwa na Wołyniu. Sławomir Cenckiewicz, chociaż dostrzega
logikę postępowania prezydenta, przyznaje, że
Lech Kaczyński niepotrzebnie obiecał patronat
O KuLisach gigantycznegO przedsięwzięcia
wydawniczegO pOLsKi LOndyn mógł się
dOwiedzieć z pierwszej ręKi, czyLi Od
redaKtOra wydania i autOra pięciu
rOzdziałów sławOmira cencKiewicza,
Który przyjechał dO LOndynu na
zaprOszenie KLuBu dysKusyjnegO pogLond.
w obchodach rocznicy, z którego musiał się wycofać, chcąc pozyskać Ukrainę w roli sojusznika.
Trzeźwy racjonalizm widoczny jest także w
tak zwanej polityce historycznej, często błędnie
postrzeganej. Lech Kaczyński doprowadzając do
otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego
upamiętnił tragedię stolicy, bo jest to sprawa fundamentalna dla tożsamości narodowej, ale jako
polityk decyzji o wybuchu Powstania prawdopodobnie by nie podjął. – Był politykiem małych
kroków prowadzących do wielkiej sprawy, i tak
należy jego wkład w najnowższą historię postrzegać – podkreślał Sławomir Cenckiewicz nawiązując do kolejnych etapów kariery politycznej
Lecha Kaczyńskiego. Historyk zaznaczył również, że bohater jego książki w praktyce pragmatyczny, w sercu był niezłomny i nieprzejednany. Tę niezłomność, chociaż w wymiarze politycznym mało skuteczną, potrafił docenić u innych. Taki wymiar miało odznaczenie Anny
Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy. Bo to te
nazwiska, w znaczeniu symbolicznym, tworzą
legendę pierwszej Solidarności.
W kontekście polskiej polityki takie gesty nabierają ogromnego znaczenia. To sprawa tożsamości w czasach daleko idącej relatywizacji i
nawet antypolonizmu propagowanego przez władzę. W tej sytuacji Cenckiewicza nie dziwią antypolskie filmy w rodzaju niemieckiego serialu
Nasze matki, nasi ojcowie. Producenci powołują się
na ustalenia polskich badaczy. To my uprawiamy
antypolonizm w Polsce – podkreśla Cenckiewicz. I
na takie badania zawsze znajdują się fundusze – dodaje. – Kołem zamachowym postrzegania Polski
jesteśmy my sami. Nieufnym uczestnikom spotkania
podaje przykłady: prezes IPN Łukasz Kamiński zaprasza na oficlaną konferencję Jana Grossa, chociaż
jego prace należą raczej do stronniczej publicystyki,
a nie do rzetelnych opracowań historycznych. Z sali
pada przykład wejścia na Uniwersytet Wrocławski
policyjnej grupy antyterrorystycznejś w trakcie spotkania z Zygmuntem Baumanem, obecnie emerytowanym profesorem uniwersytetu w Leeds, w latach
40. uczestnikiem walki klasowej w szeregach Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jednocześnie
MSZ zaopatrza polskie placówki w publikację, z
której może wynikać, że Polacy kontynuowali Holocaust po zakończeniu II wojny.
– Prowadząc taką politykę – podkreśla Cenckiewicz – nie powinniśmy się dziwić, że Polska jest
źle postrzegana na Zachodzie. A jednak trudno w
to wszystko uwierzyć, szczególnie w antypolonizm
przybierający formy instytucjonalne.
Do tych pesymistycznych uwag dochodzi jeszcze równie smutna refleksja na temat emigracji
niepodległościowej. – Dla Państwa Polskiego emigracyjny rząd, wysiłek zbrojny polskiego żołnierza
na Zachodzie podczas II wojny, ośrodki życia społeczno-kulturalnego nie mają żadnego znaczenia.
I nie sposób tutaj nie zauważyć, że bardziej – sądząc po agenturalnym zaangażowaniu – ośrodki te
ceniła sobie władza komunistyczna.
Ten temat wzbudził duże poruszenie i kolejne
pytania coraz dalej odchodziły od tematu spotkania, czyli promocji książki, którą warto przeczytać.
Wywraca bowiem niejedną „prawdę” utrwaloną w
świadomości społecznej. Na przykład to, że za
próbę „dzikiej” lustracji odpowiada rząd Olszewskiego. Mało kto dzisiaj pamięta, że do zlustrowania elity politycznej rząd Olszewskiego został
zobligowany ustawą sejmową.
Sławomir Cenckiewicz, Adam Chmielecki,
Janusz Kowalski, Anna Karolina Piekarska:
Lech Kaczyński.
Biografia polityczna 1949-2005
Zysk i S-ka, 2013, ISBN 978-83-7785-229-3
6|
lipiec - sierpień 2013 | nowy czas
reportaż
It’s A boy!
To była prawdziwa epopeja. Pierwszy
odcinek rozpoczął się już na początku
lipca. Akcja była wtedy mało
dynamiczna, za to liczba aktorów –
od Brytyjczyków, przez turystów ze
wszystkich zakątków świata aż po armię
dziennikarzy – imponująca. Problem w
tym, że głównemu bohaterowi wcale nie
śpieszyło się z wkroczeniem na scenę.
jest spać dwie godziny, a potem dwie
godziny czuwać – tłumaczy z powagą.
to siĘ ma we krwi
Adam
Dąbrowski
Determinacja? Tego Terry’emu Huttowi odmówić nie można.
– Czekam tu od samego początku!
Nie mam zamiaru przepuścić ani
chwili – zarzeka się. Widać, że jest
przygotowany: od stóp do głów ubrany
w strój ozdobiony brytyjskimi flagami.
W rękach: plastikowe Union Jacks. W
oczach: absolutna determinacja. W
głowie: gotowa strategia. Strategia, którą Terry zaleca wszystkim tu obecnym.
– Radzę wszystkim wokół, by dobrze
rozplanowali sobie czekanie. Najlepiej
Takich jak Terry jest tu wielu. Nie mogło zabraknąć Helen, która określa się
jako „gigantyczna fanka monarchii”.
– Mam około dziesięć tysięcy pamiątek
związanych z dworem. Mój dom jest
trochę jak muzeum. Mam lalki,
portrety Diany, rzeczy związane z Karolem i Camillą, a nawet z królową
Wiktorią! – wylicza z dumą. Inny członek tego nieformalnego fanklubu
utrzymuje, że przez tydzień spał na
ławce pod szpitalem.
– Dlaczego tu wszyscy jesteśmy? To
kwestia miejsca, gdzie się urodziliśmy.
Musisz to mieć we krwi. W takich momentach czujesz coś niesamowitego.
Polacy mają takie chwile, mamy i my.
Moment przyjścia na świat królewskiego potomka z pewnością do takich
chwil należy – opowiada Matt.
Czy aby na pewno? Inna moja rozmówczyni przyznaje, że Brytyjczycy
nie zawsze reagowali na takie okazje z
podobnym entuzjazmem. – To zaczęło się chyba w czasach księżnej Diany.
Ona była zupełnie inna. Kate bardzo
ją przypomina. Widzieliśmy ją kiedyś,
gdy odwiedziła Nottingham. Była taka
naturalna i łagodna. Bardzo przypominała Dianę – mówi kobieta, która od
tygodnia koczuje w namiocie rozstawionym pod szpitalem.
Trudno się z nią jednak zgodzić.
Narodziny królewskiego potomka zawsze wywoływały w tym kraju ogromne emocje. Jednak to, jak one były
pokazywane, zmieniało się wraz z inwazją medialną
Mimo całego poświęcenia żaden z
moich rozmówców nie widział na
własne oczy tej wielkiej chwili, gdy limuzyna z księżną Kate przybyła do
szpitala. To dlatego, że stało się to
nad ranem, a w dodatku księżna weszła tylnymi drzwiami. Mimo to moi
rozmówcy są zgodni: tej nocy coś wisiało w powietrzu.
– Poczuliśmy, że coś się dzieje około
jedenastej. Zmieniła się atmosfera. Policjanci nagle zaczęli się uwijać.
Wszystko było inaczej niż poprzedniej
nocy – mówi kolejna z grupy kobiet,
które parę ostatnich nocy spędziły w
namiocie. Niektórzy, jak się okazuje,
odebrali też sygnały... nadprzyrodzone.
– Usłyszałem grzmot i wiedziałem
już, że to uśmiech bogów. Momentalnie nabrałem przekonania, że księżna
jest już w szpitalu i zaraz zacznie rodzić. Po prostu wiedziałem to na sto
procent i się sprawdziło! – zarzeka się
kolejny z gapiów. I nie próbuje nawet
skrywać entuzjazmu. – Jestem podekscytowany, w ciągłym ruchu, jak pralka!
Księżna urodziła, a dziecko jest zdrowe, tak samo jak mama! – mówi już po
tym, jak Buckingham Palace oficjalnie
podaje wiadomość o narodzinach królewskiego potomka.
wersja turystyczna
Epopeja przyciąga też turystów. – To
ważna postać dla Brytyjczyków, ale też
Przez długi czas fotorePortarzy
i dziennikarze Pozostawali w
trybie energooszczĘdnym. w
jednej sekundzie rozstawione
drabiny zaPełniły siĘ, by PstryknĄĆ
z nich to jedno jedyne zdjĘcie
|7
nowy czas | lipiec - sierpień 2013
reportaż
dla nas. Mówimy o przyszłym królu Wielkiej Brytanii. On będzie się liczyć na scenie międzynarodowej. Mieszkamy w hotelu niedaleko, więc gdy
tylko dotarły do nas wiadomości, że księżna jest
już w szpitalu, musieliśmy przyjechać! – mówi
Hiszpanka Nuria. – Kochamy Kate. To prawdziwa księżna, ze swoją urodą, strojami, łagodnością
i uśmiechem – dodaje Brenda, która przyjechała
tu z Irlandii. Ale już Brazylijczyk Felipe zachowuje nieco dystansu. – To trochę cyrk. Nie jestem fanem monarchii. Wolę swoją republikę. Ale to coś
przyjemnego dla turystów. Wielu przybywa tu
przecież tylko po to, by zobaczyć takie miejsca jak
Buckingham Palace. Przełoży się to więc na zyski
– mówi Felipe.
Wśród sceptyków jest też Andrzej z Warszawy.
– To jest działanie PR-owe rodziny królewskiej,
która potrzebuje odświeżenia wizerunku, pokazania, że jest blisko swoich poddanych. A poza tym
da się na tym zbić niezłe pieniądze. Ludzie oglądają telewizję, a więc i reklamy, kupują pamiątki
albo przyjeżdżają tu, żeby to zobaczyć... – uśmiecha się turysta z Polski.
Nie da się ukryć, że aspekt finansowy też ma
tu znaczenie. Niektóre oszacowania mówią, że
brytyjska monarchia może się na babymanii
wzbogacić nawet o ćwierć miliarda funtów.
skok nA drAbinĘ
Pierwsi dziennikarze przybywają tu już na początku lipca. Zajmują wyznaczone im miejsca tuż
przed drzwiami St Mary’s Hospital w Paddington
(tu urodził się też książę William oraz jego brat,
co było wyłomem w odwiecznej tradycji domowych/dworskich porodów w rodzinie królewskiej).
Rozstawiają kamery i mikrofony. Fotoreporterzy
dostają drabiny, z których pstrykną to jedno jedyne zdjęcie. Wszyscy wyczekują. Choć chyba mało
kto spodziewa się, że oczekiwanie potrwa aż trzy
tygodnie.
– W moim kraju panuje wielkie zainteresowanie tym tematem. Wciąż przecież jesteśmy częścią
Wspólnoty Narodów. W dodatku nasze rozstanie
z Koroną nie było krwawe, więc ciągle czujemy
dużą sympatię w stosunku do rodziny królewskiej
– tłumaczy reporter telewizji kanadyjskiej.
– Ludzie są ciekawi, bo my też mamy rodzinę
królewską i podobną, bardzo długą historię z nią
związaną – dodaje dziennikarz z Japonii.
A dziennikarka telewizji z Rosji podkreśla, że jej
rodacy skupiają się głównie na aspekcie praktycznym. – Zastanawiają się, w jaki sposób Brytyjczycy wykorzystają to komercyjnie. Ten ton
dominuje w komentarzach w naszych mediach.
Ludzi najbardziej interesuje właśnie aspekt finansowy – uśmiecha się rosyjska reporterka.
PoLish ViLLAge
Obecna jest też tu silna reprezentacja znad Wisły.
Na tę parę dni Polish Village staje się wyraźnym
punktem na mapie okolic szpitala. Przez długi
czas pozostajemy w trybie energooszczędnym:
kryjemy się przed upałem, wypijamy hektolitry
kawy i narzekamy na fatalny internet. No i brak
klimatyzacji w szpitalnej kawiarni. Wystarczają
jednak sekundy (pałac potwierdza: dziecko się
urodziło!) byśmy przeskoczyli z trybu energooszczędnego w tryb nadpobudliwy. Praca na cztery
ręce: jedni chcą „lajfa”, inni proszą o „setki”. Termin? Zawsze na „zaraz”. Specjalne wydanie
„Wiadomości”, „Sygnały Dnia”… W „Faktach”
– wejście na żywo. – Zdążysz za piętnaście minut? Nie, za godzinę. – To za późno! Musi być
szybciej! – mówi podniecony redaktor.
Spożycie kawy wzrasta dramatycznie, podobnie podnosi się adrenalina i poziom zdenerwowania wśród dziennikarzy. Wysiada internet.
Co chwilę słychać dźwięk czyjegoś telefonu.
Deadline, deadline, deadline…
W dzień po narodzinach chłopak nie ma
Mistrzem Anglii w siatkówce jest teraz… Polonia Londyn! Mają nadzieję
zaciekawić tym sportem przyszłego króla. Chcą zacząć już od kołyski
jeszcze nawet imienia, ale już jest członkiem...
polonijnego klubu siatkarskiego. I to nie byle
jakiego. Siatkówka nie jest popularnym sportem na Wyspach Brytyjskich – aktualnym mistrzem Anglii w tej dyscyplinie jest… Polonia
Londyn! Od rana trzech jego reprezentantów
przebywa pod szpitalem. Mają ze sobą dwa
prezenty: małego pluszowego misia ubranego
w barwy klubowe, a także certyfikat potwierdzający przynależność królewskiego malca do
Polonii Londyn. – Mamy nadzieję, że zaciekawimy go tym sportem. Może przez to wzrośnie
też zainteresowania siatkówką na Wyspach –
tłumaczy Krzysztof Przydrożny.
A PoteM?
Cisza. Księżna i książę Cambridge opuszczają
szpital z dzieckiem na rękach. – Kiedyś wypomnę
mu to całe ociąganie się. Ale teraz możecie iść do
domu. My się już nim zajmiemy – mówi William.
No właśnie. Powoli Paddington pustoszeje.
Kelnerzy w szpitalnej kawiarni odetchną. Może
nawet uda się naprawić internet. A Terry Hutt
wróci do domu, by opowiedzieć przyjaciołom,
jak na jego oczach rozgrywała się historia.
Tekst i zdjęcia: Adam Dąbrowski
komentarze > 10, 11
8|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
THE POK CONNECTION
AND THE HEROISM
OF COuNTESS
ANNA PIA MYCIELSKA
As if the dire, troubled financial and tax dealings at the Polski Ośrodek
Społeczno-Kulturalny (POSK), were not enough – we are all still eagerly
awaiting some crucial answers – there is the ‘small’ matter of the Polski
Ośrodek Katolicki (POK). Here, just a few miles up the road from POSK,
Hammersmith in West London, the ownership of a POK (Polski Ośrodek
Katolicki) property portfolio in Ealing, valued at over £15 million, is
being hotly disputed.
POK’s Anglo-Polish parishioners for over forty years donated
vast sums towards the purchase of their parish properties,
particularly 2 Windsor Road, which includes Windsor Hall,
church and land, and also 1 & 7 Courtfield Gardens. Courtfield
Gardens is itself currently the object of a fierce ownership
dispute between mighty property tycoons, the Marians, and the
Polska Misja Katolicka, with interested onlookers, the somewhat
defenceless Polish parishioners. There is also friction with the
Marians’ over their unlawful refusal to allow parishioners free
use of their own premises.
COunteSS MyCIeLSKA AS PARt Of the
vARIOuS POK COMMItteeS MAde It heR
buSIneSS tO InveStIGAte
It turns out that houses at 87 & 89 Twyford Avenue, bequeathed
in a will by the late Dr Held to the Polish community have
never been properly accounted for, neither in title nor
financially. Where for example has the annual rent of £30,000
plus totalling over £600,000 for the last twenty years gone to?
Why have these two houses not been properly registered with
the POK parishioners’ and their clear interest on the title deeds
openly declared? (Echoes of Fawley Court!).
Then there are 189 Gunnersbury Avenue, and 73A Argyle
Road, together with many other shady undeclared testamentary
bequests requiring both examination and explanation. The sale
transaction of 6 Mount Avenue (was that 1958 or 1967?) was
masterminded by the Marian, Fr Honkisz who infamously fled
the UK in the late 1980s with nun and our money, (the-hit-andrun-with nun-and-money-one). The sale supposedly helped fund
the purchase of Courtfield Gardens, but remains an enigma to
this day. The Mount Avenue property today would be worth
£4m. As for 189 Gunnersbury Avenue it was bequeathed in
1990 by the late Mr Weese (the last pre-war Polish Consul
General in Soviet Moscow) to POK, towards “meeting the
expenses of rebuilding Windsor Road – the one-time methodist
church and hall.
On 21 November 1990 Mrs Weese testified that having been
“burgled’’ twice she entrusted her “remaining valuable items”
to Father Provincial Paweł Jasiński, who in turn ‘secured’ them
in the so called Tower of the church… Where are they now?
Again, it was Countess Mycielska who alerted POK parishioners
to these irregularities.
All this, together with income– rightly claim the POK
parishioners – belongs to them, not the Marian Brotherhood.
The evidence thus far supports the parishioners’, POK’s case,
and it seems the reprobate, usurping Marians’ have again been
up to no good for some time. It would seem that the arrogant,
evasive Marian solicitors, messrs Pothecary Witham Weld have
some sharpish explaining to do to the Polish émigrés, both
donors and beneficiaries alike. Purportedly the Marians have
spent over a quarter of a million pounds in fees to Pothecary
Witham Weld. Has any of their bills of cost/fees ever been
challenged, costed or taxed ? It is Polonia’s money after all. Is it
not time for someone to stand guard over the church salvers
(tacka) collections, and ensure our money is not going
profligately straight into the lawyers deep pockets, or elsewhere?
Again, after all, it is our money.
Countess Anna-Pia Mycielska standing by a portrait
of her Grandfather, Ludwig Mycielski, at the family
castle Gorkow, Poland, 2003.
She was born on the 23rd September 1923 in Gałowo,
Szamotuły, Poznań, and died on the 2nd September
2008 in London. A devout, unsentimental Roman
Catholic who defended the Marians’ parish work, but
deplored their corrupt materialism.
the “zOfIA ARCISzewSKA SCAndAL”
Countess Anna-Pia Mycielska had been stepping on the
Marians tail for some years – since the mid 1980s in fact – on
behalf of POK, on money matters as above, and in the Fawley
Court matter. A real thorn in their side, Countess Mycielska
notched up a few victories against the Marians. None more so
than in the “Zofia Arciszewska Scandal”.
The great news here is that of 1994, when POK clawed back
substantial funds from the Marians. The bequeathment, a valuable
Ealing property belonging to the tireless, well known Polish émigré
community organizer Zofia Arciszewska, was the subject of a court
case in 1986. Countess Mycielska and others, had uncovered that
the late Mrs Arciszewska – also a renowned Polish philanthropist –
had had her testamentary wishes scandalously changed in a most
un-savoury manner by the Marians’, and in particular by Father
Superior Paweł Jasiński MIC.
FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S
WHO Cares WINS
82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD
tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043
email: mmalevski@hotmail.co.uk
The Marians lost the case and had to repay POK, the Polish
Ealing parishioners’, the sum of £89,701 plus court/legal costs.
Zofia Arciszewska’s £89,701 went into the pot of £1.55m to
help purchase the Windsor Road church and hall – for the
POK parishioners’!
POK’S LetteR tO POPe JOhn PAuL II,
And COunteSS MyCIeLSKA’S ARtICLe,
“tO CO bOLI – bez eMOCJI”, (thAt
whICh PAInS – wIthOut eMOtIOn)
Shortly after the Krakow Metropolitan Karol Wojtyla became
Pope John Paul II (16 October 1978), a letter from West London’s
Ealing Polonia parishioners’ was sent to the Papacy. Also published
in Dziennik Polski (at that time a sympathetic paper), it called for,
nay demanded that the new Pope remove from England the now
unwelcome, troublesome, mercenary “Polish/USA” Marian
Fathers. Sadly, the plea was not acted on by the Holy See, and
émigré Polonia has since still been saddled with no end of
iniquities from the mendacious Marians. Save for two exceptions:
the first when in the 1990s the Polish congregation in Slough saw
off the Marians who departed under a dark cloud of alleged
financial irregularities and other “unpleasant irregularities”. The
second, on 25 July 1997, when the notorious Marian priest
Wladyslaw Duda was forced to leave Reading’s Polish parish
together with his Marian brothers.
Countess Mycielska was remorseless in her criticism of Duda.
She let him feel the full force of her disdain for his szykany
(vexations), at every opportunity: Te Panie proszą, gorąco Ks.
Generała o rozmowę z osobą wyznaczoną przez Niego, nie
będącą czlonkiem Zgromadzenia Ks. Marianów i bez obecnosci
ks. Dudy, którego fizycznie się boją. (“The same ladies ask the
Father General that he appoints someone, not from the Marians
and in the absence of Fr Duda, of whom the ladies are
physically frightened” – Letter to the Marian Secretary
General, Franciszek Smagorowicz, 28 March 2000).
This is just some of the disgust felt for Fr Duda. As for the
frightened ladies at 87-89 Twyford Avenue, Fr Wojciech Jasinski,
now Treasurer General (sic!) of the Marians, he continued
Duda’s shabby ‘good works’ by criminally intimidating the late
Mrs Stanislawa Kuszyk. Mrs Kuszyk, an ardent supporter of
saving Fawley Court, and also a strong critic of the Marians,
made statements to Acton & Ealing Police Station, thus placing
on record Jasinski’s and the Marians’ evil behavior.
Duda was clearly the Marians’ chief trouble maker, and
property front runner, a real one man wrecking chain and ball.
Having seen off (illicitly) the elderly pensioners from Lower
Bullingham, Hereford, Duda then ensures this unique place’s
closure – cynically and calculatedly with a view for sale of lease
– the Marians’ are precluded from selling this Prince
Lubienski’s freehold donation. (The matter of a Marian
representative/priest shamefully embezzling Hereford Council
out of £100,000 social benefits is hushed up and never
satisfactorily resolved. cf. Police Investigation, The Universe, 28
April 1991). In the mid-1990s Duda helps see off the pensioners
from Fawley Court to Polska Misja Katolicka’s Laxton Hall,
Northants. These poor souls not only have to re-live the horrors
of war-time Nazi-camp, and Soviet–gulag style disruption and
displacement, but are further insulted having donated their
houses to the Marians’ with the return-promise of lifelong
residence/protection at Fawley Court’s Bielany nad Tamizą.
Duda then performs his ‘alchemy’ on Fawley Court’s (Divine
Mercy College), trust and title deeds, at both the Land Registry
and Charity Commission, self-servingly, and unlawfully
converting the paperwork to suit the Marians’ – with the
hypocritical view for Fawley Court’s as yet disastrous,
incomplete ‘sale’. (Readers will by now be familiar with the
dreadful “vulture trust and sell” syndrome, which afflicts our
Polish Benevolent Fund, POK, SPK, PMK, POSK,and other
greedy, self-serving émigré Polonia institutions).
|9
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
nasze dziedzictwo na wyspach!
POK’s Courtfield Gardens also does not escape Duda’s
property hammer. Here in 2001, he enters into secret
development negotiations with Linden Homes Chiltern Region,
with a view to selling Courtfield Gardens to Linden for £2.15m.
Today, Wladyslaw Duda has left the Marian Brotherhood.
Having two years ago threatened Private Eye with legal action
(nothing materialized), he works as a youth community director
at a Church, in Finsbury Park, North London.
IT SEEMS THAT IN PLYING A TWIN-TRADE
IN TARGETING PEOPLE’S SOULS OR
PEOPLE’S PROPERTIES’, THE MARIANS
HAVE A DISTINCT PREFERENCE FOR THE
PROPERTIES
POK’s 60-year history sends shivers down the spine. Allegations
and evidence are rife of: elderly hospitalized frail folk being
coerced, some say duped into signing over wills; old folk at 87-89
Twyford Avenue W3, and 73 Argyle Road W13, being
systemtically terrorized; wills, title and trust deeds convolutedly
harnessed into the Marians’ favour; extra Holy Masses at the
Windsor Road church are concocted to raise extra tacka (salver)
revenue collections, (follow the money to the Las Vegas Lichen!).
The sensitive issue of under-age sex, peadophilia and child
abuse under the auspices of the Marians’ is now the subject of
attention by the authorities.
The faithful, the dignified elderly émigré Poles, for years
worshippers at Ealing’s POK have had enough, and flee in
disgust to attend mass at other parishes. And so the whole sordid
story goes on. What a racket. Meanwhile, the new massive
intake of faithful Polish economic migrants at POK’s Ealing
parish have little idea about what is being perpetrated and in
whose name. The true story of Ealing’s POK, or the sanctitiy
of Fawley Court is lost on them. Countess Mycielska’s enduring
legacy ensures that this does not remain so.
AN ORGANIZED OUTCRY FROM POK’S
SENIOR PARISHIONERS’
Well documented in the then brave, sympathetic Dziennik Polski
parishioners’ outcray against the Marians’ wayward excesses
goes back to the late 1980s, and reverberates to this day. In the
forefront of this heroic confrontation with the Marians’ betrayal
was the indomitable Countess Anna-Pia Mycielska. If ever a
modern-day sainthood was deserving by one person, and her
extraordinary mission to clean up the Marians’ false and
alienating idea of church life, and making the Roman Catholic
Church a better place, then Countess Mycielska’s claim stands
out as a beacon of true faith. Given the reformist clean-up
policies of the new Pope Francis, it would be no exaggeration to
recommend Anna-Pia Mycielska’s candidature for beatification
one day.
Countess Mycielska was a devout, unsentimental Roman
Catholic. Paradoxically she defended the Marians’ parish work,
but deplored their corrupt materialism and bigoted anti-Polish
émigré sentiments. She particularly berated Władysław Duda for
insisting on deploying POK’s money (Polish émigré funds!)
towards the building of the Marians’ monstrous, money-spinning
Disneyland (her words), Licheń Basilica, rather than on
charitable Christian causes such as helping the “homeless,
infirm, poor, or elderly.” (cf. To co boli – bez emocji – “That
which pains – without emotion” Anna-Pia Mycielska, Dziennik
Polski, 11 June/6 July 1999).
A REMARKABLE POLISH ROMAN
CATHOLIC FAMILY DYNASTY –
THE MYCIELSKI’S
For a true understanding of Countess Mycielska’s and the
Mycielski family’s valour and credentials, (historically, a Polish
Roman Catholic dynasty on a par with the Norfolks or Stonors
of England), one need only refer to her scathing letter about the
London Marians, of 28 March 2000 to Franciszek Smagarowicz
MIC, the Marian Secretary General at Via Corsica 1, 00198
Rome. The proud, Polish 77-year old countess defies the
wretched Marians with a family history like no other:
Z dużym niesmakiem piszę o tych sprawach. Byłam
wychowana w poszanowaniu Kościoła i jego przedstawicieli.
Moja rodzina i ja jesteśmy głęboko wierzącymi i od wieków
łożyliśmy na potrzeby Kościoła. Moja rodzina zbudowała
Bazylikę na Świętej Górze k/Gostynia (replika Santa Maria di
Salute w Wenecji), cztery kościoły w Woj. Poznańskim, nadała
setki hektarów swoich ziem Zgromadzeniu Ks. Oratorianów
(Filipinów), broniła ich interesów w sejmie pruskim, a potem w
PRL, mój pradziadek (po śmierci żony) był Prowincjałem Księży
Jezuitów, mój dziadek był sekretarzem Nuncjusza Apostolskiego
w Paryżu (Ks. Włodzimierza Czackiego), mój drugi dziadek i
brat mojej matki byli Szambelami Papieskimi, moja pra-ciotka
była jedną z dwóch założycielek SS Niepokalanek, matka moja
była odznaczona orderem Pro Ecclesia et Pontifice (1964 r.), a ja
Złotym Krzyżem Zasługi Polskiej Misji Katolickiej w Wielkiej
Brytanii, na prośbę Papieża Piusa X1 noszę imię Pia.
[I write on these matters with great distaste. I was raised to
greatly respect the Church and its representatives. My family
and I are deeply religious, and over many centuries
donated/gave towards the needs of the Church. My family built
the Basilica (a replica of the Santa Maria di Salute, Venice) on
Święta Góra (Blessed Mount) in the Gostynia region, together
with four churches in the Poznanski region, gave away hundreds
of hectares of land to the Holy Order of the Oratorians
(“Filipinow”), protected the interests of the Church in the
Prussian Parliament, and then under the new Republic of
Poland’s rule (PRL), my great-grandfather (after the death of his
wife) was the Father General of the Jesuits, my grandfather was
secretary to Apostolic Nuncio (Fr. Wlodzimierz Czacki) in Paris,
my other grandfather and the brother of my Mother, were both
Papal Chamberlains-Treasurers (Carmelingo), my great-Aunt
was one of the two co-founders of the Sisters of the Immaculate
Conception, my Mother was decorated with the order/insignia
Pro Ecclesia et Pontifice (1964), for my part I received the Gold
Cross in honour of work with the Polish Catholic Mission in
Great Britain, and at the request of Pope Pius XI I now carry
the name Pia.]
National Trust, made its excuses, left, and wisely – at that time –
declined the Marians’ offer of purchasing Fawley Court. (Letter of
2 December 2009 from National Trust Chairman Simon Jenkins).
POLISH SPY AND POLITICAL EXPERTS
TALK AT POLONIA’S OGNISKO AND
WINDSOR HALL
There could well be a strong ray of hope in this whole
extraordinary saga. Thanks to the initiatives of an organisation of
new Poles PogLond and Fr Dariusz Kwiatkowski MIC, Windsor
Hall played host in July to two esteemed journalist, and academic
figures, who inter alia gave a riveting insight into the covert
intelligence operations and designs on émigré Poles, worldwide,
by the postcommunist, post round table Polish Government. On
7 July, journalist Wojciech Sumlinski, author of Ks Jerzy
Popieluszko – Kto Naprawdę go zabil?” gave a chilling account
of his investigations, experiences and detention under the current
Polish regime. Meanwhile on 13 July (Ognisko), 14 July (Windsor
Hall), famous academic and historian Slawomir Cenckiewicz
gave a masterful insight into the presidency of the late Lech
Kaczyński, together with some also keen reminders on the
current Polish regime’s real intentions to us all….
Mirek Malevski
Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd
PS. With special thanks to Tomek Maramaros, nephew of
Countess Mycielska, for his invaluable help.
COUNTESS MYCIELSKA UNCOVERS THE
MARKS & SPENCER AND FAWLEY COURT
CONNECTION…
In her relentless, heroic battle with the Marians’ corrupt
secularism, nothing would deter or deflect Countess Mycielska
from exposing the Marian’s vagaries, who in turn were abetted
by a small ‘misguided’ Polish emigre coterie of supporters. In
letter after analytical letter, questioning, prodding, pleading,
beautifully argued, she stood up for both POK – and Fawley
Court!
It is thus all the more remarkable today to stumble across her
assertion in a four-page letter of 23 September 1999, to
Archbishop Szczepan Wesoły in Rome that: “Jeśli ks. Duda
skłamał w sprawie Herefordu to jego zapewnienia dotyczące
Fawley Court, Courtfield Gdns, czy przekazywania funduszy na
budowę Lichenia są bardzo wątpliwe. Z poważnego źródła
wiem, że Zgromadzenie [Marianów[, zawarło umowę z Marks
& Spencer i że Fawley Court jest już im sprzedany. Ale umowa
jest utajniona na najbliższe pięć lat.”
(“If Fr Duda lied in respect of Hereford than his reassurances
about Fawley Court Courtfield Gdns or transferring funds
towards building Licheń (the Basicila) are extremely dubious.
I know from a very reliable source that the Marians have
already agreed the sale of Fawley court to Marks & Spencer, and
that this matter is to remain secret for up to five years. Fr Duda
has also changed the Lock at the parish, which now has no
access to many of its rooms”).
More amazingly, is Archbishop Szczepan Wesoły’s 2-page
reply of 29 September 1999, from Rome, wherein inter alia
he writes:
Wiem i na to mam dowody, że były próby sprzedania Fawley
Court po zamknięciu szkoły [1986]. Dało się to zablokować
przez to, że doszło to do opinii publicznej. Przyszli księża
marianie, którzy widzieli sens istnienia Fawley Court i jego
emigracyjne związki. Udało się Fawley Court uratować…
“I know and I have evidence to that efect, that there were
attempts to sell Fawley Court after the closure of the school
[1986]. This was resisted thanks to the public outcry. Then the
new Marians arrived who saw the good sense in Fawley Court’s
existence and its ties with the Polish emigre community and it
was possible to save Fawley Court”…
So there we have it. A cover up? A Conspiracy? Who knows.
It is well known that Russian oligarchs, private suitors/investors,
and others have all been very interested in acquiring Fawley
Court. FCOB/FCOB Ltd have learnt recently that even the late
Lord Sieff of Marks & Spencer enquired – quite legitimately – in
the 1990s about making Fawley Court a prized learning, training
and management centre for the world famous retailer. Even the
National Trust were drawn into the Fawley Court sale scenario.
The Marians in fact invited The National Trust to consider
buying Fawley Court. After viewing the property in 2006, The
Countess Anna Pia Mycielska in pre-war Poland, 1930s
…IT IS NOW OUR GENERATION’S
RESPONSIBILITY TO PICK UP THE BATON
FROM COUNTESS MYCIELSKA’S
COURAGEOUS WORK AND EXAMPLE
AND CARRY ON HER GOOD WORK.
OGNISKO’S “SPECTACULAR SUCCESS” WAS
JUST THE START. IF YOU ARE FEELING
PARTICULARLY ANGLO-POLISH, OR
INDEED EXCEPTIONALLY ÉMIGRÉ,
WHY NOT JOIN IN. COUNTESS MYCIELSKA
WOULD LOVE YOU FOR IT!
10|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
felietony opinie
nowy czas
redakcja@nowyczas.co.uk
0207 639 8507
63 King’s Grove
London SE15 2NA
A w mediach gadu gadu…
Krystyna Cywińska
2013
– Tatusiu, dlaczego mamusia tak dużo mówi?
– Bo nie ma nic do powiedzenia, synku. To nie
anegdota, to fragment rozmowy intelektualnej. A
rozmowa była o gadulstwie.
Wszyscy gadają. W mediach, w sieci internetowej,
w autobusach przez telefony
komórkowe i na ulicy. Mówiło się, że polskie media
prześcigają wszystkie inne
w gadulstwie. Ostatnio media brytyjskie pokazały, że
to one są niedoścignione. A
powodem rozpasania w gadatliwości było oczekiwanie
na potomka królewskiego.
A potem jego narodziny.
W BBC nas uczono, że w dziennikarstwie najważniejsze jest po pierwsze primo: sprawdzanie faktów. Po
drugie primo: bezstronność. I po
trzecie primo: umiar. Sprawdzanie
faktów nie zawsze jest proste. Bezstronność nigdy nie bywa łatwa.
A umiarkowanie? No właśnie – wymaga dyscypliny. Wszystkie te zasady
padły pod naporem eutrofii z powodu królewskich narodzin.
Zaczęło się, że przypomnę, od czatowania – w dosłownym i umownym
tego znaczeniu – na księżną Kate.
Czy jej rośnie brzuch, i o ile? Dlaczego ma atak wymiotów? – pytano ekspertów. Zasięgano opinii matek
licznego potomstwa. Im bliżej narodzin, tym goręcej debatowano, czy
będzie to chłopak czy dziewczynka.
A jeśli jedno lub drugie, jakie to niemowlę będzie miało imię. Szły nawet
o to zakłady, jak w końskich wyścigach. Na kilka dni przed urodzeniem
do mikrofonów gadała chmara reporterów osiadła przed szpitalem. A jak
się niemowlę miało urodzić, polały się
nieokiełznane potoki gdakania. Z jedynym bodaj wyjątkiem. Dziennikarz
BBC powiedział: – Nic więcej nie
mam do powiedzenia. Dobranoc państwu. I odszedł.
Na placu słownych wyścigów pozostały między innymi komentatorki
BBC. Znawczynie spraw królewskich. Kiedy młoda para książęca już
z dzieckiem ukazała się na stopniach
szpitala, padło chóralne pytanie, czy
książę zmieniał już pieluszki syna. –
Zmieniałem – padła odpowiedź. Za-
brakło tylko pytania, jakie było
pierwsze kaku niemowlęcia. W jakiej
konsystencji i kolorze.
Światowe media też się rzuciły na
te narodziny jak tłuszcza głodna sensacji. Piały i bełkotały z zachwytu.
Czyli szczyt fascynacji książęcą parą,
a może i rodziną królewską. Czy
podczas relacji korespondentek BBC
przed szpitalem i pałacem Buckingham falowały oszalałe ze szczęścia
tłumy, nie zauważyłam. Zauważyłam
tylko gąszcz kamer i tłum reporterów. Nie zauważyłam też oszalałych
z emocji kolorowych przedstawicieli
multi-kulti.
Gadanina w BBC o jednym i tym
samym toczyła się do północy. A potem zaczynało się gdybanie o tym,
jakie imię nadadzą przyszłemu królowi, któremu przecież daleko do tronu. W najlepszym wypadku po
zgonie dwóch poprzedników. Ale
nikt z tłumu dziennikarzy nie zauważył nawet, że historia na pstrym koniu jeździ i że może się i tu kiedyś
zdarzyć koniec monarchii.
Przy okazji tych narodzin dowiedziałam się jednak czegoś co mnie
wprawiło w zdziwienie. No, nie do
wiary! Otóż „Daily Telegraph” opublikował wyznanie publicysty nazwiskiem Harry Wollop. Napisał on, że
ma duży powód do dumy, bo obrzezał go ten sam rabin, czyli mohel,
który obrzezał księcia Karola. I nie
tylko jego, ale również dwóch jego
braci – księcia Andrew i księcia
Edwarda. Nie obrzezany jest natomiast książę William i jego brat Har-
ry. Ich matka, księżna Diana nie
zgodziła się na ten obrzęd.
A obrzęd obrzezania, jak czytałam, wprowadził w tym kraju król
Jerzy I Hanowerski. I trwał ten obyczaj przez wszystkie panowania. I
trwa nadal w rodzinach sfer wyższych. Podobno z powodu higieny i
rzekomo męskiej wrażliwości seksualnej. Więc nie tylko Żydzi i muzułmanie, i społeczeństwa afrykańskie, Bóg
wie jakie, są wyznawcami tego obrzędu. Już nawet tu i tam padło pytanie,
czy nowo narodzony synek książęcej
pary też jest czy będzie przez rabina
obrzezany.
Doprawdy nie wiem, jak ta wiadomość wpłynie na stosunek Polek-katoliczek do rodziny królewskiej.
Już słyszałam, że to przecież Żydzi.
W czasach okupacji niemieckiej w
Polsce i gdzie indziej zapewne, mężczyznom złapanym na ulicach kazano zdejmować spodnie. Oględziny
miały dowieść niezbicie, kto jest, a
kto nie jest Żydem. Żydów najczęściej mordowano na miejscu. A co by
było – teoretycznie myślę sobie –
gdyby jakiś angielski arystokrata albo
daleki członek rodziny królewskiej
znalazł się w szponach gestapo? I kazano by mu spuścić spodnie? Nie do
pomyślenia.
W Polsce o obrzezaniu zrobiło się
ostatnio w mediach głośno z powodu
księdza Lemańskiego. Ksiądz Lemański zadarł z kościelną hierarchią
z różnych przyczyn. Jedną z nich podobno jest jego rola jako mediatora
w Radzie Stosunków Polsko-Żydow-
skich. Zna dobrze Talmud, czytuje
żydowskie księgi. Ksiądz Lemański
powiada, że o te księgi zganił go arcybiskup Pozer. Za dużo ich na plebanii – miał powiedzieć. I przy
okazji, jak przynajmniej twierdzi
ksiądz Lemański – arcybiskup miał
go spytać, czy jest obrzezany czy nie.
A czy kazał księdzu spuścić spodnie?
Nie wiemy, bo o tym ksiądz milczy.
A teraz polskie media i autorzy w
sieci internetowej wałkują ten temat na
przemian z tematem uboju rytualnego. Czyli znowu parszywi Żydzi, choć
jeszcze nie muzułmanie.
Á propos Żydów, zapytano mnie
niedawno, czy były prezes Ogniska
Andrzej Morawicz jest Żydem. No bo
przecież zweryfikowany współpracownik ubecji, jak wielu Żydów. Do tego
arogancki, bezczelny, no i ta hucpa.
No i ten nos. I dlaczego bywa na salonach polskiej ambasady w Londynie?
I panoszy się niczym udekorowany
Breżniew z racji obchodów rocznicy
śmierci generała Sikorskiego. – No nie
wiem – odparłam. – Dlaczego? Sama
się zastanawiam, dlaczego bywa jako
totumfacki na salonach naszej ambasady. Ja nie bywam. Może bywa dlatego,
że był także w kontaktach z brytyjskim
wywiadem? Może? A żartobliwe sugestie znajomej, żeby mu publicznie ściągnąć spodnie, uznałam za nieco
niesmaczne. Co innego byłoby, gdyby
go lekko przydusić do ściany w Ognisku. Mamy już przecież precedens.
Kończę pisanie, bo nic w tych
tematach nie mam więcej do powiedzenia.
Disconnected
Royal Statistical Society wraz z King’s College London opublikowały dane, z których wynika, że brytyjskie społeczeństwo jest zupełnie oderwane od
rzeczywistości, w której żyje. „The Independent”
poszedł nawet dalej pisząc, że Brytyjczycy mylą się
niemal we wszystkim.
Pewnie każdy z nas miał okazję pogadać z Anglikiem na temat tego, co dzieje się na ulicach, o
przestępczości, może religii czy nie daj Boże takich
drażliwych sprawach jak zasiłki i imigracja. Wiemy
więc, jakich odpowiedzi można się spodziewać.
Tym razem jednak sprawie przyjrzały się dwie szacowne brytyjskie organizacje, które oficjalnie przyznały, że rozmowa ze statystycznym mieszkańcem
Wysp na któryś z powyższych tematów raczej z góry skazana jest na niepowodzenie, gdyż
Brytyjczycy nie mają zielonego pojęcia o tym, o
czym mówią i w swoich opowieściach przeważnie
opierają się na spekulacjach, przypuszczeniach i
stereotypach niż faktach.
Otóż podobno wszyscy oni są przekonani, że
muzułmański imigrant ma przestępczą kartotekę, że
rząd większość pieniędzy (ich własnych!) wydaje na
pomoc zagraniczną i wyłudzaczy zapomóg oraz że
brytyjskie nastolatki rodzą dzieci szybciej niż linia
produkcyjna wypluwa żelki (cukierki, dla jasności).
Jeśli któreś z tych poglądów brzmi znajomo, to
pewnie dlatego, że przypominają one nagłówki z takich brukowców, jak „Daily Express” czy „Daily
Mail”, co wcale nie znaczy, że to głównie pismaki są
winne takiemu obrotowi spraw.
Postanowiłem trochę pobawić się tymi wynikami
i popytałem w pracy rodowitych Anglików. Oczywiście większość z nich odpowiadała wpisując się w
obiegowe stereotypy. Z zastanawiającym uporem
nie chcieli przyjąć do wiadomości, że benefit fraud
dotyczy jedynie 0,7 proc. wszystkich przyznawanych świadczeń, a nie 24 proc., jak twierdzili ankietowani. Co więcej: jedynie 0,6 proc. nastolatek
zachodzi w ciążę – z sondażu wynikało, że jest to
sporo ponad 15 proc. Statystyczny Brytyjczyk wierzy jednak, że jest to ponad 25 razy większy odsetek,
niż jest to w rzeczywistości.
Co do tego, że nie wszyscy muszą wszystko wiedzieć, jestem w stanie jakoś dać się przekonać.
Trudniej jednak jest mi zrozumieć, dlaczego ludzie
nadal trzymają się swojej wersji nawet po tym, jak
podane zostaną im prawdziwe dane. Jako przykład
Royal Statistical Society podaje imigrantów, którzy
według oficjalnych danych z ostatniego Censusu
(spisu powszechnego) stanowią zaledwie 13 proc.
społeczeństwa, podczas gdy badani uparcie twierdzą, że stanowią ponad jedną czwartą mieszkańców
Wysp. Przeszło połowa tych, którym pokazano oficjalne statystki zupełnie je zignorowała, a prawie
sześciu na dziesięciu badanych sugerowało, że musiała zajść jakaś pomyłka, bo przecież jest ich – tych
obcych i nielegalnych – znacznie więcej.
Zastanawiam się, jak wyglądałyby podobne badania w Polsce. Przy politycznym rozdwojeniu jaźni
przeciętnego Polaka, który każdego dnia niemal
obowiązkowo bombardowany jest dawką wiadomości, które często mało odpowiadają prawdzie. Oczywiście, to tylko retoryczne pytanie, bowiem nie
sądzę, abyśmy wypadli dużo lepiej. Prawda bowiem, albo fakty – jak wolą to nazywać statystycy –
nie istnieją w próżni. Interpretujemy je tak, jak jest
nam w danej chwili wygodnie. Jeśli ktoś jest przeciwko imigracji to raczej bez znaczenia jest to, czy
mowa o 10 czy 40 proc. Tak samo z całą resztą.
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|11
nowy czas | lipiec - sierpień 2013
komentarze
Na czasie
KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO
Grzegorz Małkiewicz
Znowu znaleźliśmy się na pierwszych stronach
brytyjskich gazet, w radiu, telewizji i w mediach
elektronicznych. Tym razem za sprawą patologicznej
pary naszych rodaków, odpowiedzialnej za śmierć
czteroletniego chłopca. Chociaż żyli w systemie
nadzorującym opiekę nad nieletnimi i bezbronnymi,
system nie zarejestrował wielomiesięcznego znęcania się
nad uśmiechniętym Danielem, który zmarł na skutek
zadanych przez opiekunów (matkę i jej partnera)
obrażeń, ważąc zaledwie 9,5 kilo.
Wyrok dożywotniego pozbawienia
wolności usłyszeli w Birmingham
Magdalena Łuczak oraz Mariusz Krężołek, zabójcy czteroletniego Daniela
Pełki. (Dlaczego ich nazwisk nie podają media krajowe?) Matka chłopca i jej
partner dopiero po 30 latach spędzonych w więzieniu będą mogli starać się
o przedterminowe zwolnienie. Niewykluczone, a był już taki precedens,
zwrócą się o odbywanie kary w Polsce,
gdzie wyroki, jak wiadomo są łagodniejsze.
Daniel Pełka zmarł w marcu 2012
roku w wyniku urazu głowy. Wezwane
przez „opiekunów” pogotowie stwierdziło na miejscu zgon dziecka. Przed
śmiercią był przez wiele miesięcy bity
i głodzony. Daniela przetrzymywano
w ciasnej komórce bez wewnętrznej
klamki, wielokrotnie podtapiano w
wannie wypełnionej lodowatą wodą i
na siłę karmiono solą. Badanie pośmiertne ujawniło na jego wychudzonym ciele ponad 20 obrażeń, w tym
obrzęk mózgu, powstały po potężnym
uderzeniu, który był bezpośrednią
przyczyną śmierci chłopca.
Matka skazanej jest zdziwiona surowością wyroku. I trudno się dziwić jej
„zdziwieniu” znając polskie standardy.
Do tej pory w krajowych mediach dochodzi do kolejnych odsłon tragifarsy
związanej z morderstwem małej Madzi.
Oskarżono w końcu matkę, proces
trwa, ale w ciągu kilku miesięcy oskarżona 23-letnia matka Katarzyna Waśniewska była już ofiarą, a ostatnio
celebrytką w nowych strojach i nowych
fryzurach, spróbowała kariery tancerki
na rurze w nocnym klubie i wolności z
przygodnymi mężczyznami w ukryciu
na Polesiu. I jak się nie dziwić. Tutaj stosunkowo krótki proces i wyrok skazujący na dożywocie. A przecież zawinił też
system, nie dopilnował. Odnotowywał
niepokojące sygnały, ale taki stan rzeczy
tolerował – mówiła w wywiadzie dla
BBC oburzona matka skazanej.
Całe szczęście w Wielkiej Brytanii
bez względu na okoliczności łagodzące
nadal obowiązuje prosta zasada odpowiedzialności głównego sprawcy. Była
zbrodnia, będzie i kara, odpowiednio
proporcjonalna. W tym przypadku było to niezwykle okrutne morderstwo –
orzekli ławnicy, a nie na przykład „pobicie ze skutkiem śmiertelnym”, czyli
nic nagannego, można powiedzieć nieszczęśliwy wypadek. Tak często podobne sprawy kończą się w Polsce.
Przy okazji tej makabrycznej zbrodni więcej w mediach jest na temat niewydolności systemu, niż bestialskich
rodziców z Polski. W tym kontekście
szokuje kuriozalna wypowiedź redaktora jednego z pism polonijnych jakoby
Brytyjczycy stracili proporcje i nagłaśniają przestępstwo Polaków. W tym
przypadku we wszystkich relacjach informacja o pochodzeniu skazanych była jednozdaniowa, a wnioski jednoznaczne – zawiniły też lokalne władze.
Powstała nawet społeczna strona internetowa w celu zebrania doświadczeń,
przede wszystkim tych złych, na temat
istniejącego systemu opieki nad bezbronnymi dziećmi.
kronika absurdu
Są wakacje, będzie o rybach. Dokładnie: o trzech okoniach,
dwóch karasiach, jednej krąpi i jednej płotce, o łącznej
wartości 9 złotych. Złowił je w swoim stawie pan Henryk.
Ale jak ustaliły władze, rybki znalazły się tam przez
zrządzenie natury i właściciel stawu nie miał prawa do
połowu, bo ich naturalnym środowiskiem była Warta. W
stawie pana Henryka znalazły się na skutek wylewu rzeki.
Woda opadła, rybki zostały. Pan Henryk dostał trzy
miesiące w zawieszeniu. Prokurator żądał więcej.
Sprawiedliwości stało się zadość. Ciekawe, jakim kosztem…
Baron de Kret
Wacław Lewandowski
Sezon ogórkowy?
W lipcu/sierpniu, czyli ogórkowym sezonie, niby nic poważnego
dziać się nie powinno, zatem telewizje polskie (publiczna i prywatne)
przyjęły pewien styl relacjonowania
wydarzeń zgodny z „ogórkowym”
stereotypem. Niezwykle drażniący
był sposób, w jaki we wszystkich stacjach mówiono o oczekiwaniu na
królewskiego potomka i narodzinach
nowego księcia Cambridge.
Pewien, pożal się Boże, specjalista
od psychologii społecznej mówił nawet o jakimś amoku, który dotknął
Brytyjczyków, zaznaczając, że nigdy
jeszcze nie widział powszechnych zachowań „tak sprzecznych z rozumem
i zdrowym rozsądkiem”. Inni, bardziej umiarkowani, którym dziennikarze telewizyjni potakiwali równie
gorliwie jak temu pierwszemu, mówili o brytyjskiej monarchii i rodzinie królewskiej jako „globalnej
marce”, o komercjalizacji, podporządkowaniu wszystkiego zyskom,
nawet o „popkulturyzacji” tradycyjnych instytucji. Niemal każdy dziennikarzyna dodawał do tych
wypowiedzi swój komentarz, jak najbardziej ironiczny, w którym zaznaczał, że my – Polacy – nie dalibyśmy
się na coś takiego nabrać, zaś Brytyjczycy padli ofiarą intensywnej komercyjno-politycznej propagandy.
Przypomniały mi się czasy PRL,
kiedy prasa i telewizja uwielbiały mó-
wić, że my tu na Wschodzie kierujemy się zdrowym rozsądkiem (bo rozwiązujemy prawdziwe problemy), a
„zgniły Zachód” zajmuje się błahostkami podsuwanymi ludziom przez
kapitalistyczny przemysł, które to
błahostki odsuwają uwagę ludu robotniczego od prawdziwych bolączek społecznych.
Poczułem się zażenowany poziomem polskiego dziennikarstwa, gdy
zrozumiałem, że żaden z tych telewizyjnych komentatorów nie wpadnie
na pomysł, iż być może istnieją w
Wielkiej Brytanii ludzie, którzy są
państwowcami, patriotami, dla których ów noworodek jest być może
przyszłym królem Jerzym VII, jest
więc uosobieniem, żywym symbolem
państwa, jego tradycji i ciągłości. By
na to wpaść, nie trzeba było przecież
zbytnio dręczyć głowy – wystarczyło
sięgnąć po wyniki ostatnich sondaży,
według których 66 proc. Brytyjczyków
opowiada się za trwaniem monarchii.
Żaden z tuzów polskiego dziennikarstwa nie wpadł też na to, że za
światowy rozgłos tych narodzin odpowiada nie tylko komercyjne nagłośnienie sprawy, ale i siła, i pozycja
Wielkiej Brytanii oraz to, że jest sporo jeszcze w świecie ludzi, którzy poczuwają się do obywatelstwa
Wspólnoty Brytyjskiej i akceptują
obecną królową jako jej najważniejsze i najwymowniejsze spoiwo.
Tego Polacy zwykle nie zauważają. Przypomnę, że Arkady Fiedler,
pisząc o Dywizjonie 303, nie dostrzegł, że dowódcą polskich lotników był mjr Kent – „Kentowski” –
Kanadyjczyk, zaś inni autorzy polscy nie spostrzegli, ilu właśnie Kanadyjczyków, Nowozelandczyków,
Australijczyków itd. w krytycznym
roku bitwy o Wielką Brytanię przybyło ochotniczo na Wyspy, wstąpiło
do brytyjskiego wojska, by bronić
kraju, który nie był ich ojczyzną, był
jednak ośrodkiem Wspólnoty.
Nie wspominam już o ochotnikach z Irlandii, którzy po wojnie byli w swoim kraju represjonowani.
Oczywiście, dziś inne czasy, ludzki
idealizm i skłonność do ofiarności
jakby skarlały. Skąd jednak polscy
dziennikarze wiedzą, że „wspólnotowi” patrioci nie istnieją dziś na rozległych obszarach byłego Imperium?
Czy prawdziwe ludzkie emocje, towarzyszące oczekiwaniu potomka
Windsorów, naprawdę godzi się sprowadzać wyłącznie do wymiaru
śmiesznawej sensacji ogórkowego sezonu? Czy dziennikarz nierozumiejący tego, jak dalece królowa Elżbieta
II wzmocniła monarchię i przezwyciężyła antymonarchiczne tendencje
z lat 60. i 70. XX wieku, naprawdę
dowodzi swego intelektualizmu
drwiąc z „medialnej histerii” na Wyspach Brytyjskich?
12 |
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
redaguje
roman waldca
czas pieniądz
biznes media nieruchomości
migawki
w staNaCH Bez zMIaN
GOSPOdARKA
POPRAWIA SWOjE
NOTOWANIA już
dRuGI KWARTAł
z Rzędu, CO
SPRAWIA, żE
NASzE zAufANIE
ROśNIE. RYNEK
NIERuChOmOśCI
POWRACA dO
żYCIA – móWIĄ
bANKOWCY
Co prawda wieści z USA już od jakiegoś czasu napawają optymizmem, to
jednak Komitet Otwartego Rynku Rezerwy Federalnej (FOMC) zadecydował, że amerykańskie stopy procentowe pozostaną bez zmian. Nad ich
zmianą Komitet ma się zastanowić,
gdy bezrobocie w Stanach Zjednoczonych spadnie poniżej 6,5 proc.
W czerwcu wynosiło 7,6 proc.
50 Groszy Na GodzINe
kredytowa eksplozja
Tyle mają zapisane w umowie pracownicy zatrudnieni przy budowie nowego
terminalu na lotnisku Okęcie w Warszawie. Sprawa trafiła do mediów,
a donosiciel, a jakże, stracił pracę.
Widać w Polsce bez zmian, przekręty
jak były, tak są. A miało być już normalnie i europejsko.
„tHe sUN” w sIeCI
roman waldca
W
ygląda na to,
że będziemy
mieć powtórkę z
przeszłości,
kiedy każdy, kto mógł sobie pozwolić
na pożyczkę, robił wszystko, by stać
się właścicielem nieruchomości. Banki zacierały ręce, a deweloperzy budowali, ile tylko mogli.
Po kilkuletniej totalnej zapaści na
rynku nieruchomości w Wielkiej Brytanii, widać, szczególnie w Londynie,
prawdziwe ożywienie. I wierzyć należy, że nie jest to jedynie tymczasowy
trend, lecz oznaka skutecznego
wychodzenia z kryzysu, który przecież zaczął się od… kłopotów na rynku nieruchomości. Najpierw w
Ameryce, w której sztucznie nadmuchiwana bańka kredytów mieszkaniowych pękając pogrążyła największe
banki. W efekcie w tarapatach
znaleźli się nie tylko Amerykanie.
Kryzys zawitał na dobre kilka lat
także tu, do Europy. Niektórzy, jak
choćby Hiszpanie, nadal walczą o
przetrwanie, mając już za sobą upadłe banki, przerwane budowy i
załamane inwestycje potęgujące
dramatyczne bezrobocie.
Najpierw mówiono o zastoju, potem już nazywano rzeczy po imieniu:
że to największy kryzys naszych czasów, że będzie długi i bolesny. Uwierzyliśmy, zaciskając pasa. Aż do
teraz. W telewizji znów zaczęli pojawiać się uśmiechnięci bankowcy, którzy przekonują i namawiają,
tłumaczą i pokazują cyfry, które mają
uwiarygodnić ich wystąpienia.
Chwalą się, że prawie każdy wniosek
o kredyt rozpatrywany jest pozytywnie. A w duszy liczą pieniądze. Żeby
zarobić, trzeba przecież wydać. Więc
banki wydają miliony na kredyty
wierząc, że tym razem nie popadną
w pułapkę, którą zastawili na samych
siebie poprzednio: dając zbyt dużo
kredytów osobom, które tak naprawdę nigdy nie było na nie stać.
Zarówno Bank of England, jak i
Building Societies Association są
zgodnie co do tego, że brytyjski rynek kredytów mieszkaniowych przeżywa prawdziwą „eksplozję” –
wszystko dlatego, że na rynku jest coraz więcej kredytów, co wymusza nie
tylko konkurencję, ale i ponowną
walkę o klienta.
Tak ostrej konkurencji nie było od
co najmniej pięciu lat. Banki obniżają stopy procentowe, podczas gdy ceny nieruchomości pozostają wysokie,
a w wielu przypadkach nadal rosną,
szczególnie w Londynie. Dlaczego?
Chociażby dlatego, że przez poprzednie kilka lat prawie nie było nowych inwestycji i teraz okazuje się, że
na rynku mieszkaniowym panuje
prawdziwy niedobór, co oczywiście
ma wpływ na ceny.
Tylko w czerwcu tego roku banki
udzielili kredytów na ponad 3,5 mld
funtów. W pierwszym półroczu suma
ta zamknęła się w wysokości 18 mld,
czyli prawie 30 proc. więcej, niż w
tym samym okresie ubiegłego roku.
W sumie zostało udzielonych aż
165,800 nowych kredytów. Dla porównania: w pierwszym półroczu
2012 roku było ich tylko 141 tys.
NISKIE
OPROCENTOWANIE
Co więcej, poprawiająca się koniunktura na rynku oraz gwałtownie rosnąca liczba udzielanych kredytów
sprawiają, że rośnie też konkurencja
wśród kredytodawców. Leeds Building
Society jest pierwszą firmą, która za-
oferowała kredyt z zerowym oprocentowaniem. Specjaliści przyznają, że należy się spodziewać podobnych ofert w
najbliższym czasie. Kupujący mogą
teraz liczyć na niskie oprocentowanie
Dla przykładu – dwuletni kredyt typu
fixed rate można już dostać za około
1,99 proc., a pięcioletni już za około
2,49 proc. Wszystko to w czasach, kiedy Bank of England od dłuższego
czasu utrzymuje oprocentowanie stóp
procentowych na poziomie 0,5 proc.
Na ożywienie koniunktury na rynku
mieszkaniowym z pewnością wpływ
miały decyzje rządu. W tegorocznym
budżecie wprowadzono bowiem zapis
o Lending Scheme, który w założeniu
ma pomagać w zaciąganiu kredytów
przez kupujących po raz pierwszy.
Help to Buy umożliwia uzyskanie kredytu tym, których stać na depozyt jedynie w wysokości pięciu procent wartości
nowego mieszkania. Generalnie banki
wymagają depozytu w wysokości
przynajmniej dziesięciu procent.
CENY ROSNĄ
W takiej sytuacji nikogo nie powinien
dziwić fakt, że ceny nieruchomości
systematycznie rosną. Ceny w drugim kwartale tego roku wzrosły o 3,7
proc. w stosunku do cen z ubiegłego
roku, co doprowadziło prawie wszystkie duże agencje nieruchomości do
zrewidowania swoich prognoz na najbliższe półrocze. Innymi słowy cena
trzypokojowego domu wzrosła z 159
do 167 tys. funtów w ciągu ostatniego
półrocza – twierdzi Halifax. Taka jest
średnia w skali kraju.
Jeszcze większy wzrost cen notuje
się w Londynie. Średnie ceny w
Westminster są o 43,9 proc. wyższe
niż rok temu. Na drugim miejscu,
pod względem rocznego wzrostu,
znajduje się City od London (38,3
proc.) oraz Hounslow (22,6 proc.).
Dwucyfrowym wzrostem mogą się
również pochwalić Hackney (18),
Kensington and Chelsea (17,2), Hammersmith and Fulham (16,7), Brent
(15,7), Richmond upon Thames
(15,2), Croydon (12,9), Lambeth
(12,2), Ealing (10,3), Wandsworth
(10,1) oraz Harrow z Newham – obie
dzielnice zanotowały 10-procentowy
wzrost cen nieruchomości w ciągu
ostatniego roku.
Co więcej, osoby, które jeszcze
dwa lata temu miałyby problemy z
uzyskaniem jakiegokolwiek kredytu,
teraz mogą przebierać w ofertach.
Nie tylko łatwiej podpiszą umowę,
ale również na większą sumę.
– Gospodarka poprawia swoje notowania już drugi kwartał z rzędu, co
sprawia, że nasze zaufanie rośnie. Rynek nieruchomości powraca do życia
– przyznają bankowcy i deweloperzy.
I cieszą się wszyscy, wiadomo bowiem, że od tego, w jakim stanie
znajduje się rynek kredytów mieszkaniowych i nieruchomości zależy kondycja całej brytyjskiej gospodarki. A
ta – powoli co prawda – ale podnosi
się z zadyszki i kłopotów, w jakie
wpadła w 2007 roku.
Lepsze od oczekiwanych dane o
nowych kredytach mogą się okazać
silnym bodźcem i sprawić, że doczekamy się wreszcie porządnego wzrostu gospodarczego.
Przynajmniej na jakiś czas.
Za czytanie „The Sun” w sieci też trzeba już płacić. Bulwarówka jest trzecią
– po „The Times” oraz „Financial Times” – gazetą w Wielkiej Brytanii,
która wprowadza opłaty za korzystanie
z treści internetowych. Bez obawy,
„Nowy Czas” jest jeszcze bezpłatny.
Przynajmniej na razie.
760 000 dzIeNNIe
Tyle telefonów – a właściwie
smartphone'ów – na całym świecie
sprzedaje każdego dnia koreański
Samsung. Innymi słowy to ponad 70
mln słuchawek w ciągu kwartału. Na
drugim miejscu znajduje się Apple,
któremu udało się sprzedać ponad 31
mln iPhone’ów (spadek o 6 mln).
Czy ktoś jeszcze używa komputerów?
MINeralNa w loCIe
Koniec z darmowymi posiłkami na pokładzie samolotów LOT-u. Teraz w
klasie ekonomicznej dostaniemy słodką
przekąskę oraz wodę mineralną. Za
resztę trzeba płacić. Easy LOT, easy…
prĄd za darMo!
Bristih Gas planuje wprowadzenie
sobót z bezpłatnym prądem dla tych,
którzy mają już smart meter i zdecydują się więcej korzystać z prądu właśnie
w soboty. Podobno ma się to
wszystkim bardziej opłacać…
14 |
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
czas na rozmowę
DziKi • BuCH • LiKuS
Fot. Monika S. Jakubowska
Dzikim nazywano cię już w dzieciństwie, czy wiąże się to z jakimś szczególnym wyczynem?
Jednoosobowa firma
buch international
Promoters w ciągu
10 lat zorganizowała
około 200 koncertów
i imPrez w wielkieJ
brytanii, irlandii
oraz holandii,
z czego 90 Proc.
PrzyPadło na londyn
– Żadnym wyczynem. Nie ma w tym nic
specjalnego. Po prostu przezwisko wzięło
się od nazwiska… Likus – Dzikus, Dzikus
– Likus... ot, i tak już zostało.
urodziłeś się w Trzebini – miasteczku,
które w herbie posiada krzyż, gwiazdę
i półksiężyc. Czy to z tej przyczyny bliskie stały ci się idee anarchistyczne?
– Tak, jestem rodowitym trzebinianinem.
Idee anarchistyczne były mi bliskie w czasach młodości, stopniowo odchodząc na
boczny tor. Budzą się czasem ze zdwojoną
siłą, gdy patrzę na nieudolność i chciwość
polityków oraz debilizm, jaki mnie otacza.
Kiedy muzyka stała się istotą twojego
życia?
– Zaczęło się w dzieciństwie. Rodzice mieli
magnetofon szpulowy ZK 145 i właśnie z
tych starych ścieżek płynęły do mnie
dźwięki Pink Floyd, The Beatles, The Rolling Stones czy Perfectu. Później pojawił się
młodzieńczy bunt i założenie kapeli. Zamiast walczyć między sobą, staraliśmy się
poprzez teksty oraz ostrą muzykę wykrzyczeć problemy otaczającego nas świata.
Holandii z czego 90 proc. przypadło na Londyn. Jestem
jednoosobową firmą, która wynajmuje czasem podwykonawców niezbędnych do zorganizowania koncertu. Przez
te lata poznałem wielu fantastycznych ludzi, artystów. Zobaczyłem kawałek Europy i mogę śmiało powiedzieć, że
spełniam się robiąc to, co daje mi satysfakcję, choć łatwo
nie jest. Zwłaszcza że jest to bardzo stresująca praca – promotorzy wiedzą o co chodzi. Bywały lepsze i gorsze chwile.
Na początku pracowałem równolegle dla firmy kurierskiej
i organizowałem koncerty wspólnie z Zackiem. W 2007 roku zająłem się tylko koncertami i tak właśnie minęło już 10
lat działalności Bucha.
Twoja pierwsza kapela GÓWNO
PRAWDA (to słowo pisane cyrylicą) pojawiła się u schyłku PRL-u.
– Byliśmy młodzi i chcieliśmy od życia wyrwać wszystko, co wydawało się wtedy niemożliwe. Młodość w każdym wymiarze
czasowym rządzi się swoimi prawami i
swoistym buntem. Nie myśleliśmy o Zachodzie – chcieliśmy normalności, o której
tylko słyszeliśmy: mieć pracę, dostęp do
kultury, żyć bez tej całej komunistycznej
proradzieckiej ściemy, a przede wszystkim
decydować o swoim losie. W projekcie
GÓWNO ПРАВДА nie mogliśmy przedstawić luźniejszych propozycji, powstała
więc pokrzywiona mocno muzycznie i tekstowo formacja The Sisiors. Tworzyliśmy
tzw. piosenki niezaangażowane. Oto tekst
jednej z nich nadający się do publikacji:
Jestem Rakietą Sojuz 30,
Jestem Pisarzem Wielkiej Powieści.
Jestem Ministrem i rządzę krajem,
Jestem Świętym i żyję w raju.
Jestem Mordercą na wolności,
Jestem Cezarem i rzucam kości.
Jestem Zdobywcą na szczycie góry,
Jestem Odkrywcą głębokiej dziury.
Jestem Rooseveltem, jestem Stalinem,
Jestem Hitlerem i Gagarinem.
Jestem Szatanem i Jestem Bogiem,
I tylko sobą być nie mogę...
Czym było Stowarzyszenia Promocji
Sztuki KONAR?
– Założyliśmy KONAR (Kapitalny Odłam
Naturalnej Anarchii Rzeczywistości), by
móc organizować koncerty i wystawy młodym jak i bardziej doświadczonym twórcom. Wymagało się od nas młodych, by się
„czymś” zająć, bez konkretnych propozycji, i tym sposobem większość kończyła na
ławeczkach w parkach popijając tanie wina, bez alternatywy pracy, rozwoju czy jakiekolwiek planu na przyszłość. Takich
przypadków w małych miasteczkach było
wiele, a KONAR był naszą odpowiedzią
na ówczesny stan rzeczy.
Na Wyspach pojawiłeś się w Sylwestra
AD 1999. Była to dokładnie zaplanowana data, czy po prostu miałeś ochotę
powitać 2000 rok pod Big Benem?
Kult, T. Love, Pidżama Porno, Dezerter, Wilki, Raz Dwa
Trzy, Hey, Luxtopreda, Perfect, Maryla Rodowicz, Maria Peszek, Myslovitz, Voo Voo. Takim zestawem nie
jest w stanie poszczycić się niejedna agencja koncertowa w Polsce.
– KSU, Habakuk, Janerka, Kayah, Renata Przemyk, Maciek Maleńczuk, Tomek Lipiński , Kiniorski, Makaruk,
Pogodno też zagrali w Londynie. Do Bucha zgłaszają się
zespoły i artyści z propozycjami występu w Londynie, ale
nie wszyscy mieszczą się w ramkach, jakie sobie założyła
agencja Buch International Promoters. Buch nie zorganizuje koncertów disco polo czy miałkich, popowych artystów/celebrytów – z całym szacunkiem dla wszystkich
tworzących muzykę.
– Przybyłem na Wyspy, by mieszkać w jednej
ze stolic muzyki... Tak, to była w stu
procentach zaplanowana akcja. Rok 2000 powitałem w barze Lorka na Stoke Newington.
W Londynie dołączyłeś do – jak twierdzi
amerykański dziennikarz Robert Neuwirth – jednej siódmej ludzkości zwanej
squatersami.
– Przybywając do Londynu wiedziałem, że
będę mieszkał na squacie, nie zdając sobie
sprawy, co to jest. Na miejscu okazało się, że
jest to normalne dwupoziomowe mieszkanie w
bloku. Każdy pokój zajmowała jedna osoba
lub para, Mieszkałem przez dwa lata między
innymi z Przemkiem Chrząszczykiem – właścicielem agencji koncertowej MegaYoga, który także pochodzi z Trzebini. Taka forma
życia na pewno ma wiele wspólnego z ruchami anarchistycznymi czy rock&rollem, jednak
dla mnie była taką do czasu. W pewnej chwili
uznałem, że nie można dalej stać w miejscu.
Życie jest zbyt krótkie, by zbyt długie przestoje
marnowały nam uciekające chwile, a mieszkanie na squacie temu właśnie sprzyjało.
23 marca 2003 roku stałeś się osobą powszechnie znaną – zorganizowany przez
ciebie debiut Kultu w Londynie jest już legendą. A jak było naprawdę?
– Któregoś dnia po pracy, siedząc nad kana-
łem przy Kingsland Road, popijając dobre
winko wraz z Zackiem, wpadliśmy na pomysł
zorganizowania koncertu Kultu w Londynie
i... jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. Były
to czasy, kiedy trzeba było załatwiać w Home
Office jednodniowe pozwolenia na pracę dla
zespołów. Na koncert Pidżama Porno w małej
Astorii dokumenty z pozwoleniami
zezwalającymi na pracę dotarły faksem na
granicę, gdzie zespół już na nie czekał. Gdyby
nie dotarły – nie zostaliby wpuszczeni do UK!
Było bardzo stresowo. Koncert Kultu 23 marca 2003 roku w Astorii okazał się paradoksalnie najlepszym koncertem, jaki zrobiłem do tej
pory. Wtedy byliśmy w szoku – bilety wyprzedane zostały na dwa tygodnie przed, a u koników były po… 120 funtów, i ludzie kupowali!
Około 800 osób zostało przed klubem bez biletów. Były małe zamieszki. Policja zamknęła
część Charring Cross Road... oj, działo się.
W archiwum Bucha mam ten koncert zarejestrowany. Może kiedyś ujrzy światło dzienne.
Niedawno dotarło do mnie, że Dziki, Buch
i Likus to jedna i ta sama osoba (śmiech).
Jak ewoluowało twoje koncertowe przedsiębiorstwo?
– Zakład koncertowy Buch International
Promoters w ciągu 10 lat zorganizował około
200 koncertów i imprez w UK, Irlandii oraz
Dzięki tej wypowiedzi Tomasz Likus stał się właścicielem dożywotniego karnetu uprawniającego do udziału
w programach Polisz Czart na żywo, plus termos kawy
gratis (śmiech)! Buch ma też na sumieniu przedstawienia teatralne, cykliczne Antyparty, występy kabaretów, wystawy fotograficzne, promocje muzyczne
(Poise Rite), produkcję teledysków… Stałeś się postacią
rozpoznawalną, a przez niektórych zacząłeś być nawet postrzegany jako celebryta.
– Staram się minimum raz w roku sprowadzać zespół/artystę, który jeszcze nie występował w Wielkiej Brytanii. Mam
nadzieję, że jeszcze nie raz zaskoczę swoimi projektami.
Obecnie pracuję nad jednym z nich i liczę, że już niebawem
świat się o nim dowie... Celebryta (śmiech)... nie, Tomek Likus nie jest typem celebryty. Za bardzo cenię sobie prywatność, zatem takie zjawiska mnie nie dotyczą.
O czym marzy Tomek Likus?
– Marzenia to coś pięknego! Chciałbym, by ludziom było na
naszej planecie zdecydowanie lepiej, by nie chodzili głodni,
częściej się uśmiechali, by politycy uzmysłowili sobie, że powinni służyć nam, a nie odwrotnie. Marzenia zawodowe
krok po kroku spełniam i choć dany projekt czasem ujrzy
światło dzienne po latach, wiem, że warto go realizować.
Ktoś, kto zna mnie lepiej, wie, że jestem maszynką produkującą pomysły – zarówno te konkretne, jak i takie nie do przyjęcia (zbyt przyszłościowe). Często ktoś podkrada mi koncept
i realizuje go na swój sposób. Wtedy na początku ogarnia
mnie złość, która jednak szybko przechodzi. Tak... Dziki żyje
marzeniami i pomysłami. Bez tego Bucha by nie było.
Rozmawiał: Sławomir Orwat
|15
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
czas na rozmowę
RADOSNE WEJŚCIE
NA POKŁAD TITANICA?
Po wejściu Chorwacji do Unii, Londyn zyskał sojusznika w reformowaniu Wspólnoty – mówi profesor
JAMES KER-LINDSAY, politolog z London Schoolof Economics w rozmowie z Adamem Dąbrowskim.
Chorwacja weszła do Unii. To trochę tak,
jakby radośnie wejść na pokład Titanica…
– Wielu ludzi myśli w ten sposób. Nie da się
bowiem ukryć, że Unia Europejska AD 2013
jest zupełnie inną Unią niż w 2004 roku, gdy
miało miejsce wielkie rozszerzenie Wspólnoty
na Wschód. Dziś problemy ma Unia, ale także
Chorwacja. To dlatego to rozszerzenie Unii
jest świętowane jak żadne poprzednie – w milczeniu.
Gdyby nie wojna, Zagrzeb znalazłby się
pewnie w Unii szybciej niż Warszawa?
Z pewnością można stwierdzić, że gdyby nie ta
wojna, wiele z tych krajów – szczególnie Słowenia, Chorwacja, może też Serbia – przeskoczyłyby Polskę w kolejce. Ale lata
dziewięćdziesiąte były dla tego regionu straconą dekadą. Wiele krajów wciąż jeszcze wraca
do równowagi po tej wojnie. Stan gospodarki
jest w większości tych krajów gorszy niż u
schyłku Jugosławii w 1989 roku. Chorwacja
byłaby częścią Unii zdecydowanie wcześniej,
gdyby nie wojna.
Wielu ludziom Chorwacja kojarzy się jako
raj na ziemi: plaże, morze, świetne jedzenie. Ale w rzeczywistości od 2009 roku
trwa tam potężny kryzys gospodarczy.
– Sytuacja jest fatalna. Składa się na to szereg
czynników. Owszem, gospodarka jest napędzana
przez turystykę, ale to nie wystarcza. Rząd walczy z wysokim bezrobociem, a jednocześnie –
tak, jak w wielu innych państwach Europy – wydaje po prostu za dużo. Charakterystyczną cechą Chorwacji jest to, że mieszka tu
mnóstwo weteranów niedawnej wojny, wielu z
nich jest jeszcze dość młodych. Państwo wypłaca
im renty i szereg świadczeń. To obciąża budżet.
Czynniki te sprawiają, że dziś sytuacja gospodarcza Chorwacji jest naprawdę poważna.
A gdyby Chorwacja weszła do Unii razem z
nami, uniknęłaby podobnych problemów?
Albo może chociaż rozmiary kryzysu nie
byłyby tak zatrważające?
– Niektórzy tak sądzą, ale z tą teorią jest oczywisty kłopot. Pomyślmy o dwóch prymusach,
wstępujących do Unii Europejskiej w 2004 roku: Słowenii i Cyprze. Te państwa były najbogatsze ze wszystkich, o jakie Wspólnota się
wówczas powiększyła. Mówiło się o nich, że są
najbardziej rozwinięte. Abstrahując od kwestii
podziału Cypru na część grecką i turecką.
Sam proces negocjacji i dostosowywanie prawa też przebiegał niesamowicie gładko – wszyscy po stronie Unii to podkreślali. Państwa
„starej Unii” były zachwycone. I co? Popatrzmy na największe problemy gospodarcze, z jakimi dziś się borykamy. Na pierwszym miejscu
jest oczywiście Grecja, ale zaraz potem plasują
się właśnie Słowenia i Cypr. Dziś myśli się
więc inaczej. To prawda, że Unia wymusza na
stolicach reformy, ale czasem – tak jak w przypadku tych dwóch krajów – nie idą one wystarczająco daleko. Dziś widać, że to państwa,
które startowały z naprawdę niskiego poziomu,
zmuszone do przeprowadzenia bardziej radykalnych zmian, są dziś w o wiele lepszej pozycji.
Czy w takim razie akcesja jest dla Chorwacji szansą?
– Z akcesją wiążą się rzecz jasna zarówno
koszty, jak i zyski. Przede wszystkim kraj zyska
dostęp do funduszy strukturalnych. Tyle że
wielu komentatorów ma wątpliwości co do tego, czy ten kraj będzie w stanie je wykorzystać.
Korupcja i niewydolność administracji?
– Tak. Aparat państwowy nie jest zbyt sprawny. A do tego naprawdę dużym problemem
pozostaje korupcja. Mieliśmy tam ostatnio
wiele głośnych procesów sądowych. Dość
wspomnieć, że były premier, który w negocjacji warunków przystąpienia do Unii Europejskiej odgrywał bardzo ważną rolę, siedzi dziś
za korupcję w więzieniu. Rzecz jasna te problemy nie są charakterystyczne tylko dla
Chorwacji, ale wielu obserwatorów zastanawia
się, do jakiego stopnia staną one na przeszkodzie procesowi wychodzenia z recesji.
Pamiętajmy też, że w Unii wciąż obowiązuje
Procedura Nadmiernego Deficytu [na jej
podstawie państwu, które przekroczy 3 proc.
deficytu publicznego w stosunku do PKB
grożą sankcje finansowe – przyp red.]
Prawdopodobnie Chorwacja bardzo szybko
przekroczy limit i wtedy będzie musiała szukać
oszczędności.
daje się wyraźnie słyszeć we wszystkich państwach regionu.
Jak popularny dziś jest dyskurs traktujący
o tym, że wchodząc do Unii Zagrzeb pozbywa się suwerenności?
– Niewątpliwie jest popularny, ze względu – jak
już wspomnieliśmy – na fakt, że w niedalekiej
przeszłości Chorwacja była częścią Jugosławii i
wiele wysiłku włożyła, by się z niej wyswobodzić. Ale pamiętajmy też o sposobie myślenia,
który stanowi dla tej narracji swoistą przeciwwagę. Część Chorwatów nie chce być postrzeganych jako część Bałkanów.
W ich oczach przystąpienie do Unii jest widomym znakiem tego, że już nie są „krajem bałkańskim”. Teraz mogą się określać jako kraj
Europy Środkowej.
To akurat chyba błąd. Już Słowenia bardzo
wiele wysiłku włożyła w to, by zaprezentować
się jako kraj Europy Środkowej, a nie państwo
Europy Południowo-Wschodniej. Potem jednak
Lublana zorientowała się, że kontakty z resztą
republik bałkańskich są w gruncie rzeczy jej
atutem i zdecydowała się zbliżyć do innych
państw regionu. Niegdyś, gdy w rozmowie ze
Słoweńcem nazwałeś jego kraj państwem bałkańskim, prawdopodobnie by się obraził. Teraz
jest inaczej. Myślę, że możemy spodziewać się
podobnego scenariusza w przypadku Chorwacji. W końcu mieszkańcy tego kraju zrozumieją,
że ich największym atutem jest właśnie fakt, że
kraj ten stanowić będzie pomost pomiędzy
Unią, a zachodnią częścią Półwyspu Bałkańskiego.
Polski
Polski
lski Uniwersytet
Uniwersy
ersy tet
M„ R
Rüøýȱš
üøýȱš õ FÎȗøȱšš
Przyglądam się temu, jak zmienił się stosunek Chorwatów do Wspólnoty. Kiedyś to
był bardzo entuzjastyczny naród. Teraz
jest inaczej.
Teraz tego entuzjazmu brak. Badania pokazują, że poziom zaufania do Wspólnoty jest w
Chorwacji nawet niższy niż na Wyspach. To
bardzo znaczące. Dziś panują tu duże obawy
przed Brukselą. Różnica jest taka, że mieszkańcy tego kraju ufają swojemu państwu jeszcze mniej niż instytucjom Wspólnej Europy. Z
moich rozmów z politykami z brytyjskich kręgów rządowych wynika, że widzą oni Chorwację jako przydatnego sojusznika, który dołączy
do bardziej eurosceptycznych członków Unii.
To nie będzie kolejny członek Unii, który z radością podąży za głównym nurtem.
Czyli Londyn zyskał wsparcie?
– Takie panuje tu przekonanie. Oczywiście
może się okazać, że już po powiększeniu Unii
Chorwacja złagodnieje i zacznie „zachowywać
się w sposób cywilizowany” i stosować się do
ogólnie przyjętych zasad, ale politycy brytyjscy myślą co innego. Są oni przekonani, że Zagrzeb zajmie miejsce obok Londynu i
przyłączy się do apeli o gruntowną reformę
unijnych instytucji.
W jakim kierunku podążałaby ta reforma?
Mniej centralizacji, więcej wolnego rynku?
– Właśnie tak. To doskonałe podsumowanie
tej wizji. Zagrzeb poprze nasze wysiłki reformatorskie, choćby w kwestii ograniczenia
transferu kompetencji ze stolic do Brukseli.
Wielu ludzi czuje, że ciężko walczyli, by uciec
z jednej federacji i nie mają wielkiej ochoty zostać częścią kolejnej. Większość Chorwatów liczy na korzyści gospodarcze, ale mało kto
przychylnie patrzy tu na ruchy zmierzające ku
integracji o charakterze politycznym.
Kraje bałkańskie zawsze słynęły z mocnego
nurtu nacjonalistycznego. Po krwawej wojnie
domowej i niepodległości wywalczonej za tak
wysoką cenę, głos „prawicy tożsamościowej”
ZAPISY NA STUDIA PODYPLOMOWE
KIERUNEK:
K
NA
N A KIERUNEK
K::
Mm€M7$ BMm€M7$
B-€|D
€|D ]
]RFcD7$/R
RFcD7$/R
DmF
Fhm_|
|]
RFcD7$BB BDR
BDR !_m/74
!_m/74
7 DmFhm_|
]RFcD7$B
1D URN GZD VHPHVWU\ ]DM
]DMÚÊ
ÚÊ
w co drugi weekend, cena £1200
200
SURZDG]RQH SU]H] Z\
Z\NïDGRZFöZ
\NïDGRZFöZ ] 8- L 3812
381
12
]JïRV]HQLD
]JïRV]
]]HQLD
HQLD www
www.puno.edu.pl
.puno.edu.pl
puno edu.pl
pl
16|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
FILOLOG,
CZYLI PROFESOR
POLITECHNIKI
ludzie i miejsca
Namawiano go na studia matematyczne, ale nie cierpiał rachunków. Studiował językoznawstwo,
lecz dla przyjemności słuchał wykładów z fizyki. Jest filologiem i tak jak żona, długo pracował na
politechnice. Mam przed sobą nie byle kogo, bo rekonstruktora i wieloletniego kierownika
Katedry Filologii Angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim.
Aleksandra Solarewicz
Choć Polacy mogli już studiować, to niestety, sam Lwów był dla
Polski stracony. Państwo Cyganowie z trzema synami opuścili go z początkiem czerwca 1946.
Już zaLiCzył, aLe powtarza
400 km, czyli trzy dni w wagonie-węglarce dało Jankowi w kość do tego stopnia, że po rozładowaniu na dworcu w Katowicach położył się
na skrzyniach z rodzinnym dobytkiem i usnął. Kiedy się przebudził,
okazało się, że został okradziony, z portfela i… z indeksu. Studia na
nowo utworzonej uczelni Uniwersytet i Politechnika we Wrocławiu,
dokąd wkrótce się zgłosił, musiał zaczynać od nowa. Radził sobie bardzo dobrze, np. na IV roku miał dość czasu, by… hobbystycznie słuchać politechnicznych wykładów z fizyki.
– Czy angliści odczuwali marksistowską presję na program nauczania? – pytam. – Na samym początku jeszcze nie było źle – ocenia profesor. Nawet w szkołach zaczęto uczyć angielskiego. Przychodziły
angielskie czasopisma, podręczniki, a w ich sprowadzaniu specjalizował się pan Lach, właściciel księgarni przy pl. Uniwersyteckim. Na
pierwszym roku anglistyki – tak jak na każdym innym kierunku – zebrały się – nie jak teraz – równolatki, ale wszyscy ci, którym wcześniej
wojna uniemożliwiła studia. Była wśród nich panna Anna Golonkówna z Warszawy, która wcześniej poważnie planowała zostać lekarzem
stomatologiem.
zmiana kursu
Profesor Jan Cygan z werwą i humorem opowiada o serii przypadków, które zawiodły go na studia humanistyczne. Ciekawe były te
przypadki. Jedna ze starszych sąsiadek dopowiada, że profesor ma
też duże zdolności mechaniczne. Potrafi naprawić wszystko, nawet
samochód – no chyba że konieczne jest użycie kanału!
ex oriente Lux,
CzyLi oświata ze wsChodu
Profesor urodził się we Lwowie w 1927 roku. Oboje jego rodzice,
Teresa i Stanisław, byli filologami klasycznymi i uczyli w lwowskich
gimnazjach. Matka w prywatnym żeńskim Gimnazjum im. Juliusza
Słowackiego, a ojciec najpierw w VI Gimnazjum Klasycznym, a
potem w IX Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego. Jan Cygan
przed wojną uczył się w szkole powszechnej św. Antoniego, a potem
Henryka Sienkiewicza, gdzie od drugiej klasy poznawał język ukraiński, zwany wówczas ruskim.
Jeszcze pod koniec sierpnia 1939 rodzina przebywała na letnisku
w Komarnie, 36 km od Lwowa (z wyjątkiem ojca, który wrócił do
miasta przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego). Tam zastał ich
wybuch wojny. Wkrótce w Komarnie zameldowali się krasnoarmiejcy. Pani Teresa Cyganowa przeżyła I wojnę we Lwowie, a jako filolog nie miała kłopotu z porozumiewaniem się, więc Rosjanie byli
zdumieni. – Czy pani była kiedyś w Rosji? – Ależ nie – odpowiedziała ze spokojem kobieta. – W 1915 to Rosja była u mnie.
Teraz Rosja przyszła do nich po raz drugi. Profesor do dzisiaj
pamięta wojsko, które – jak potwierdza wielu kresowian – stanowiło obraz nędzy i rozpaczy. – Mieli długie szynele, z których zwisały
strzępy aż do ziemi, i buty z cholewkami w harmonijkę. Ta właśnie
armia miała zaprowadzić na ziemiach polskich nowy porządek. Jan
Cygan, starannie wychowywany w cywilizacji łacińskiej, wszedł w
krąg oddziaływania kultury ze wschodu.
Do sowieckiej dziesięciolatki Janek uczęszczał dwa lata. W
czerwcu 1941 weszli Niemcy, którzy zamknęli dla Polaków szkoły
średnie i wyższe. Oficjalnie Janek uczęszczał do klas przygotowawczych, które miały przygotowywać do studiów w Staatliche Technische Fachschule – namiastce politechniki. Była to dla niego jedyna
legalna możliwość kształcenia się, a poza tym nauka w oficjalnej
szkole chroniła przed wywózką na roboty przymusowe do Niemiec.
Nieoficjalnie uczęszczał na tajne komplety. Prof. Roman Ingarden,
filozof, uczył tam języka niemieckiego i matematyki, dr Izydora
Dąmbska – polskiego, a prof. Jan Nikiborc z Politechniki Lwowskiej
– fizyki. Kadra nauczycielska tajnych kompletów gromadziła elity
intelektualne przedwojennej Polski.
w 1954 roku Jan Cygan
został wysłany – nakazem
z warszawy! – na dziewięć
miesięCy do… Laosu
„ChánoJ”, CzyLi prosimy o tłumaCza!
wykładał dla nich Ukrainiec, Taras Franko. – Byli wśród nas
studenci ze wschodu Ukrainy, którzy zupełnie go nie rozumieli i
oczekiwali wykładów w języku rosyjskim. Profesor skarcił ich
natychmiast: „Jeśli przyjeżdża się do kraju, w którym obowiązuje jakiś język, to trzeba go opanować”. Profesor Franko mówił
pięknym, literackim językiem ukraińskim. Nic dziwnego – był
synem słynnego Iwana Franki, ukraińskiego wieszcza narodowego i właśnie patrona Uniwersytetu.
taras Franko i sCena BaLkonowa
W 1944 do Lwowa wrócili Sowieci i maturę przyszło zdawać w sowieckiej dziesięciolatce. – Egzaminatorka maturalna namawiała
mnie do studiowania matematyki, „bogini nauk” – jak ją określała.
Odmówiłem. Nie cierpiałem liczyć! – dodaje z łobuzerskim błyskiem w oku profesor. Wybrał filologię angielską.
Na studia anglistyczne w Lwowskim Państwowym Uniwersytecie
im. Iwana Franki (bo tak Uniwersytet Jana Kazimierza przemianowali w 1940 Sowieci) zgłosiło się sporo chętnych: Ukraińcy, Rosjanie, Polacy… – Egzaminator był zaskoczony, że ja zdaję dwa języki
obce. – Ale sowieckie metody nauczania były, delikatnie mówiąc,
dziwaczne? – dopytuję, znając doświadczenia swojego dziadka –
biologa. Profesor Cygan zaprzecza: – To był bardzo dobry kurs i
bardzo przykładaliśmy się do nauki. Ja właśnie tam nauczyłem się
angielskiego: już na I roku razem z koleżanką Ukrainką odgrywaliśmy scenę balkonową z Romea i Julii! Natomiast literaturę antyczną
Pani mgr Anna Cyganowa, która dotąd przysłuchiwała się naszej rozmowie, teraz zaczyna swoją własną opowieść.
Urodziła się w Brzesku w 1923 roku, wychowała w Warszawie,
skąd po Powstaniu trafiła do Krakowa, a potem właśnie do Wrocławia. Z mężem łączy ją również kresowy epizod. Mieszkała z rodzicami kilka lat we Lwowie. Choć dzisiaj sama słabo pamięta miasto, to –
jak mówi – jej mąż sprawnie wymienia nazwy ulic, którymi mogła
spacerować, i przypomina nazwy miejsc.
Maturę zdawała na warszawskich tajnych kompletach, po Powstaniu trafiła z rodziną do Krakowa i tam po wojnie chciała zacząć studia. – Przyszłam nawet ma uczelnię, by zapisać się na stomatologię.
Weszłam do biura, patrzę, a z innego pokoju wychodzą amerykańscy
żołnierze. Zwiedzali akurat Kraków i uniwersytet, ale z nikim nie mogli się porozumieć. Ja ich zagadnęłam i zaczęłam tłumaczyć. Tak mi
się to spodobało, że zapisałam się na anglistykę!
Anna Golonkówna angielskiego uczyła się już w przedwojennym
gimnazjum. Filologię ukończyła jednak we Wrocławiu, bo tam przeniósł się wkrótce wraz z rodziną prof. Zygmunt Golonka, który dostał
pracę na wydziale rolniczym UiPWr. Na tamtejszej anglistyce poznała
swego przyszłego męża.
rosyJska angListka naJLepsza
Języka angielskiego uczyła świetna lektorka, Rosjanka, pani
Gridina. Pracowało się według systemu sowieckiego oczywiście, sześć dni w tygodniu, czyli także w dni świąt religijnych.
Ale pani Gridina była życzliwa. Gdy przyszła na zajęcia do
swoich studentów 24 grudnia, od razu zapytała: „U kawo iz
maich studientow sjewodnia prazdnik?” Zgłosili się Polacy, a
było ich troje. „To zapiszemy obecność, idźcie do domu”. Profesor wyraża się o swoich ówczesnych wykładowcach z szacunkiem. – Mieliśmy czternaście godzin angielskiego w tygodniu.
Czytaliśmy oryginalne teksty angielskie i amerykańskie, np.
Herberta G. Wellsa, O’Henry’ego, Oscara Wilde’a. Do nauczania języka służyły całkiem dobre książki, ja mój podręcznik
ukraiński mam do dzisiaj – profesor zdejmuje z półki i podaje
mi grubą książkę o pożółkłych stronach.
Anna Golonkówna jeszcze jako studentka zaczęła pracę lektora języka
angielskiego na Politechnice. Jan Cygan został tam skierowany po studiach, a po oddzieleniu się Politechnice Wrocławskiej (po oddzieleniu
się od Uniwersytetu) podjął się organizowania Zakładu Języków Obcych, którego został kierownikiem. Materiały do prowadzenia zajęć
(teksty techniczne) przepisywało się na maszynie i odbijało na powielaczu.
Gdy pod koniec lat 40. język angielski rugowano ze szkół, jako mowę bikiniarzy i imperialistów, na uczelni technicznej angliści nadal byli
w cenie. Niespodziankom nie było końca i w 1954 roku Jan Cygan został wysłany – nakazem z Warszawy! – na dziewięć miesięcy do… Laosu, jako tłumacz w polskiej delegacji do Międzynarodowej Komisji
Nadzoru i Kontroli, utworzonej po zakończeniu wojny w Indochinach. Komisja była złożona z Hindusów, Kanadyjczyków i Polaków.
Tłumacz był tam bardzo potrzebny. Polscy oficerowie nie znali języka
angielskiego, który w niej obowiązywał, i oficer sztabu nazwę stolicy
Wietnamu Hanoi zapisywał jako… „Chanoj”.
Przyszły profesor odbył też niezapominaną wizytę na dworze królewskim, gdzie poznał smak prawdziwego szampana podanego ręką
monarchini.
BudowniCzy, Choć nie inżynier
Jan Cygan, gdy reżim komunistyczny nieco zelżał i kierunki anglistyczne reaktywowano, przeniósł się na uniwersytet. Tam właśnie, w
1965 roku, organizował od nowa Katedrę Anglistyki i został jej kierownikiem. Potem – przez wiele lat piastował funkcję dyrektora Instytutu Filologii Angielskiej (po tzw. reformie instytutowej) i kierownika
Zakładu Językoznawstwa Angielskiego. Na zasłużoną emeryturę przeszedł z końcem 1998 roku. – Właśnie zauważyłem, że zdarza mi się
czasem zapomnieć jakiegoś nazwiska. Nie chciałem takich niespodzianek na wykładach – uśmiecha się profesor.
Anna i Jan Cyganowie są znani jako osoby o wielkiej wiedzy, a zarazem skromności osobistej. Chodzić na prywatne lekcje do pani Cygan – to była dla młodego człowieka nobilitacja. W zakamarkach
starego domu na Oporowie wciąż leżą rozprawy z dziedziny elektroniki i chemii, które Anna Cygan – pionierka tej metody nauczania na
PWr – przekładała ze swoimi studentami. A przede mną, na stole spoczywa pismo o nadaniu tytułu profesora honorowego Politechniki
Wrocławskiej angliście, który o mały włos nie został inżynierem.
|17
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
ludzie i miejsca
PrzyPomnieć PoLsKie
dziedziCtwo za UraLem,
PodKresLić ChLUbną historię
osiąGnięć badawCzoodKrywwCzyCh w reJonie
syberii doKonanyCh Przez
zesłańCów
Śladami polskich
badaczy Syberii
Jacek Pałkiewicz, Krzysztof Petek i Grzegorz Lityński na Kamieniu Czerskiego
Jacek Ozaist
K
iedy piszę te słowa, apolityczna, zawieszona
ponad historycznymi podziałami wyprawa
znanego podróżnika Jacka Pałkiewicza,
opuszcza właśnie Irkuck, kierując się do Pietropawłowska Kamczatskiego. Przesłanie projektu jest proste. Przypomnieć nasze dziedzictwo za Uralem,
podkreslić chlubną historię osiągnięć badawczo-odkrywczych w
rejonie Syberii dokonanych przez polskich zesłańców, wzmocnić
dobre strony w stosunkach polsko-rosyjskich.
Odzew w gazetach rosyjskich jest duży, znacznie większy niż w
mediach polskich. W dniu przylotu ekipy do Irkucka, na lotnisku
czeka grupa dziennikarzy i osób związanych z kulturą i nauką.
Odbywa się konferencja prasowa, podczas której Pałkiewicz objaśnia cel wyprawy, a potem spotkanie autorskie z żywo reagującą
publicznością w Instutycie Geografii. Pojawia się liczna grupa Polaków i osób pochodzenia polskiego, chętnych do rozmowy na temat podróży oraz śladów naszych rodaków w Irkucku i okolicach.
Kto nie wie, kim jest główny organizator wyprawy, niech szybko biegnie do księgarni albo chociaż skorzysta z Wikipedii. Ja odsyłam do jego najpopularniejszej książki Pasja życia – swoistego
opus magnum autora – wznawianej aż osiem razy.
Jacek Pałkiewicz nie zabiega o chwilową sławę, nie bryluje w
mediach, nie ma w sobie nic z celebryty. Za to konsekwentnie robi
swoje. Cenią go ludzie ze wszystkich kontynentów świata, na których bywał, cenią go czytelnicy jego książek podróżniczych. Zdecydowanie łatwiej napisać, czego nie robił i gdzie nie był, niż
próbować opisać jego przygody. Wymienię te najważniejsze. W
1996 jego ekspedycja odkryła źródła Amazonki. Potwierdzono to
ostatecznie i niepodważalnie. Stworzył szkołę, w które sztuki przetrwania uczyli się astronauci i antyterroryści, w swoim życiu zawodowym bardzo często poddawani stresom i obciążeniom
kilkakrotnie większym niż te występujące u normalego człowieka.
Doskonale wiedział o czym uczy. W styczniu 1975 roku podjął się
pokonania Oceanu Atlantyckiego jako rozbitek w szalupie. Dryfował przez 44 dni między Dakarem w Senegalu a Georgetown w
Gujanie, mając do dyspozycji tylko kompas i żelazny zapas pożywienia oraz wody. Żywił się latającymi rybami, które same wpadały do jego łodzi, aż dotarł do wybrzeża Ameryki Południowej.
Zwiedzał i opisywał głównie miejsca ekstremalne: Syberię, Pustynię Gobi, Atacamę, Kara-kum, wydmy Namibii, pogrążoną w
wojnie domowej Somalię, Kambodżę Czerwonych Khmerów,
Biegun Zimna... Wielokrotnie bywał w Rosji, zgłębiając najdalsze,
najbardziej niedostępne zakątki: Czukotkę, Kamczatkę, Sachalin,
Wyspy Komandorskie, gdzie nie wiadomo, czy jest jeszcze dziś,
czy już może jutro.
W tegorocznej wyprawie biorą również udział asystenci Jacka
Pałkiewicza – Krzysztof Petek, autor kilku serii książek dla młodzieży i dorosłych (Gra, Operacja Hydra, Czarny kufer, Porachunki z przygodą) oraz fotograf i obieżyświat Grzegorz Lityński.
17 lipca na swojej fejsbukowej stronie Syberia 2013 badacze zamieszczają pierwszą notatkę: „Zapowiadana wyprawa Śladami
polskich badaczy Syberii rozpoczęta! Trasa Warszawa-Moskwa-Irkuck, którą Polacy w dziewiętnastym wieku pokonywali w kilka
miesięcy, zajęła nam dziesięć godzin. Ciepło przyjęci w Irkucku,
natychmiast musieliśmy stanąć przed kamerami telewizyjnymi, by
opowiedzieć, czego zamierzamy dokonać. Potem nową Toyotą
Landcruiser popędziliśmy w miasto, to samo, po którego ulicach
przed stu pięćdziesięciu laty chadzali polscy naukowcy, pionierzy
nowoczesnych badań geologicznych, biologicznych i kulturowych
Syberii. Rozpoczynamy misję, której celem jest zbliżenie. Do wiedzy. Do informacji. Do pojednania”.
W dniach 17-23 lipca przebywają na terenie Irkucka, poszukując śladów działalności Aleksandra Czekanowskiego, Benedykta
Dybowskiego, Jana Czerskiego i innych. Na ich cześć nazwano syberyjskie pasma górskie, szczyty, doliny, miasta czy ulice, ale w irkuckich archiwach Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego
niewiele śladów po ich dokonaniach zostało. Wiele archiwaliów
strawiły dwa pożary, jakie wybuchły w tym miejscu w 1879 roku.
20 lipca badacze biorą udział w zorganizowanym w ramach
obchodów 150-lecia Powstania Styczniowego święcie upamiętniającym rozstrzelanie uczestników Powstania Zabajkalskiego w 1866
roku, składając wieniec wspólnie z działaczami Narodowo-Kulturalnej Autonomii Polaków z Ułan-Ude. Krzyż upamiętniający
rozstrzelanych mieści się nad brzegami Bajkału, w wiosce Miszycha. Po uroczystościach spędzają trochę czasu nad „błękitnym
okiem Syberii”
„Brodziłem w Amazonce. W Rio Negro. W paru jeszcze strumykach... Ale w Bajkał wszedłem po raz pierwszy. Woda ciepła,
zapewniam! Kto chce sprawdzić?” – notuje Krzysztof Petek.
– Ja! – chciałoby się krzyknąć zazdrośnie w londyńskim skwarze, bo na pewno w Bajkale temperatura wody wynosi jakieś + 30C.
W dalszych notatkach można przeczytać: „W drodze powrotnej odwiedziliśmy Kułtuk. W tej wsi Benedykt Dybowski wynajął
dom, który na kilka lat stał się stacją badawczą polskich naukowców. Jego załogę stanowili, poza Dybowskim, Wiktor Godlewski i
Władysław Księżopolski. Dybowski z Godlewskim rozwiązali tu
zagadkę ryby gołomianki i opisali bogatą faunę bajkalskich bezkręgowców. Do Kułtuka przyjeżdżali także inni badacze, m.in. Józef Łagowski, Aleksander Czekanowski, Jan Czerski, Stanisław
Wroński. W stacji bywało gwarno i wesoło”.
Benedykt Tadeusz Nałęcz Dybowski (1833-1930) to arcyciekawa postać. Za uczestnictwo w Powstaniu Styczniowym został
przez Rosjan skazany na śmierć. Wstawili się za nim, za pośrednictwem Otto von Bismarcka, niemieccy zoolodzy, dzięki czemu
kara została zamieniona na dwanaście lat zesłania. Dybowski,
równocześnie z katorżniczą pracą, prowadził badania nad endemiczną fauną Bajkału, opisując ponad sto gatunków żyjących
zwierząt. Najsłynniejsza jest wspomniana już gołomianka – niemal
przezroczysta ryba żyjąca w najgłębszym jeziorze świata, która,
wyjęta z wody, zamienia się w oleistą ciecz. Tego oleju używali do
lamp żyjący nad brzegami Bajkału Buriaci. Po odbyciu kary, Dybowski zdecydował się nie wracać do wciąż zniewolonej Polski i
kontynuował swoje badania, docierając aż na Kamczatkę. Wrócił
do ojczyzny dopiero pod koniec życia. Zamieszkał we Lwowie.
Przeżył burzliwe 97 lat. Spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim.
21 lipca wyprawa dociera na Kamień Czerskiego (728,40 m
n.p.m), by – jak to sami określają: „poczuć ogrom Bajkału”.
Z notatki zamieszczonej w internecie: „Ze skały rozciąga się niesamowita panorama na źródła Angary, zwyczajowo rozpoczynającej się w miejscu, w którym tkwi jasny kamień-szaman. Zgodnie z
legendą, Bajkał rzucił nim, by zagrodzić swojej córce Angarze drogę do ukochanego Jenisieju. Ta jednak dotarła do kochanka – i odtąd kamień stał się symbolem zakochanych. My zaś chcemy poczuć
klimat – i gdy przysiadamy na płaskim głazie, staje się jasne, dlaczego Buriaci nie nazywali Bajkału jeziorem, a „świętym morzem”.
Po zamglony horyzont rozciąga się turkus i błękit, kilkusetmetrowe
klify spadają w lekko pofałdowaną otchłań”.
Jan Czerski (1845-1892), urodzony pod Witebskiem uczony, tuż
przed maturą, został aresztowany za udział w Powstaniu Styczniowym. Skazano go na służbę w batalionie ogniowym w Omsku, po
ukończeniu której zainteresował się naukami przyrodniczymi. Od
1871 pracował w Irkucku pod kierownictwem Aleksandra Czekanowskiego. Wtedy, po wykonaniu kilku pomniejszych zadań naukowych, rozpoczął dzieło swojego krótkiego życia – opisanie
genezy i budowy geologicznej jeziora Bajkał. Z jego mapy geologicznej strefy brzegowej Bajkału naukowcy korzystają po dziś
dzień. Nigdy nie było potrzeby zastępować jej nowszą.
Czerski przez jakiś czas pracował w Petersburgu, opisując setki
tysięcy kości zwierząt kopalnych i opracowując faunę kopalną ssaków syberyskich, ale wciąż coś ciągnęło go w tamte ostępy. W
1891 roku wyruszył wraz z rodziną i wspołpracownikami na jeszcze jedną wyprawę, badać dorzecze Kołymy. Od dziecka słabowity, chory na serce uczony umarł w miejscu, gdzie do Kołymy
wpada rzeka Prorwa. Wyprawę dokończyła jego wieloletnia
uczennica i współpracowniczka, a prywatnie żona – Mawra Czerska. Imię badacza nosi jedno z największych pasm górskich na Zabajkalu, Pik Czerskiego w górach Chamar-Badan, szczyt w
centralnej części Gór Bajkalskich oraz wspomniana wcześniej skała, na której przysiedli w zadumie uczestnicy wyprawy Syberia
2013. Do pochodzenia i dorobku naukowego Jana Czerskiego
przyznają się również Litwini i Białorusini.
23 lipca kontakt urywa się. Podróżnicy obiecują odezwać się,
gdy wylądują w Pietropawłowsku Kamczackim, ale zastrzegają, że
mogą nie mieć dostępu do internetu. Na końcu świata wszystko
jest przecież możliwe.
Kiedy wysyłam tekst do druku, badacze nadal milczą, ale jestem pewien, że prowadzą wytężone badania i wkrótce dadzą
znak życia. Ciąg dalszy na pewno nastąpi.
Piękny smak lata
18 |
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
agenda
kwitnącego drzewa. Geometria struktury obiektu wplata się w
drzewa z przepiękną soczystą zielenią oraz biel kwiatów, tak obfitą, jak przysłowiowa japońska wiśnia. Zbieg okoliczności, czy zamierzony cel? Wygląda na to, że nie jest to przypadek.
Angażowanie natury w przestrzeń architektoniczną jest specjalnością tego twórcy, o czym świadczą jego inne projekty i deklaracje.
Wojciech A. Sobczyński
W
P
iękne lato nadal trwa. Brytyjczycy zaczynają już narzekać, że za gorąco, że trudno
spać bez klimatyzacji, że ogródki w podmiejskich domach kosztują ich więcej w
opłatach za wodę, że plony będą liche czy
też, że pomidory w sklepach są dojrzałe a nie półzielone.
Ja nie narzekam. Truskawki z lodami, chłodnik litewski i potrawy z rusztu, w długie i ciepłe letnie wieczory w
ogrodzie przyjaciół lub w zaimprowizowanym street party
jest dla mnie receptą na raj ziemski widziany przez tęczowy pryzmat chłodnego campari, pims czy białego wina.
O takiej to właśnie wieczornej porze, kiedy słońce zaczyna grać swoją odwieczną kolorową grę, a powiew wiatru przynosi nowy oddech i ulgę dla wszystkiego co żyje,
znalazłem się koło Serpentine Gallery. Położona na pograniczu dwóch wielkich londyńskich parków – Kensington Gardens i Hyde Park – galeria ta cieszy się od lat
zasłużonym międzynarodowym prestiżem, wzbogaconym
w ostatniej dekadzie ekspozycjami nowoczesnej architektury. Wiedziałem tylko tyle, że o tej porze roku zobaczyć
można tak zwany Pawilon Tymczasowy, wybudowany
według planów jednego z architektów wybranych z grona
światowej czołówki.
Lubię robić wypady improwizowane, bez przygotowania i bez obciążeń spełnionych nadziei lub rozczarowań.
Liczyłem na niespodziankę. To, co zobaczyłem, przeszło
moje oczekiwania. W kontraście do zwykłej praktyki, najciekawszym aspektem tego projektu jest jego efemeryczność. Eksperymentalne materiały, dopuszczalne w tym
projekcie, nie spotkałyby się z aprobatą inspektoratu budowlanego i inwestorów. Budowle ogrodowe przypominające klasyczne ruiny, świątynie dumania, spektakularne
altany leżą w tradycji sięgającej aż po zamierzchłe czasy
antyku i na Wyspach Brytyjskich znalazły wielu eksponentów, z których najsławniejszym był w XVIII wieku
Capability Brown (który projektował również ogrody w
Fawley Court!).
Po upływie trzech miesięcy pawilon jest demontowany,
o ile nie został zakupiony przez kogoś, kto posiada nie tylko odpowiednie fundusze, ale także obszerny teren, aby
zainstalować na nim unikatowy projekt. Chyba nie przesadzam spekulując, że jest to ciekawa zabawa dla milionerów, którzy zapewne zakupili już dla siebie „żelaznych”
impresjonistów i może w ogrodzie mają kilka prestiżowych rzeźb, które dobrze by się prezentowały na tle ultra
nowoczesności.
W tym roku to już trzynasty z rzędu Pawilon Tymczasowy przy Serpentine Gallery. Nie wiem, jaki los spotkał
poprzednie. Pierwszy projekt powstał w milenijnej atmosferze 2000 roku. Zaproszono wtedy wybitnego japońskiego architekta Toyo Ito. W tym roku ponownie
wybrano Japończyka. Jest nim 41-letni Sou Fujimoto.
Wśród poprzednich zwycięzców znajdowały się takie nazwiska, jak Oskar Niemayer – projektant futurystycznej
stolicy Brazylii, Frank Gehry – twórca Guggenheim Museum w Bilbao, Zaha Hadid – słynąca z awangardowych
projektów, Jean Nouvel – twórca paryskiego Institut du
Monde Arabe, czy urodzony w Łodzi Daniel Libeskind,
którego projekt berlińskiego muzeum poświęconego pamięci zagłady Żydów podziwiany jest przez ludzi z całego
świata. W tak prestiżowym poczcie architektów znaleźć
mogą się tylko najważniejsi, choć nie uczestniczyli w nim
jeszcze tacy giganci, jak Renzo Piano – twórca Shard,
Norman Foster – znany choćby z Millennium Bridge czy
Fragment obrazu Marca Chagalla Mauve Nude, 1967
City Hall w Londynie, Richard Rogers – twórcza (wraz z Piano) Centre
Pompidou w Paryżu, siedziby LLoyds of London, Channel 4 czy Millennium Dome w Londynie, lub Santiago Calatrawa – słynny hiszpański architekt budujący obecnie nowojorską Penn Station.
Szczególną atrakcją obecnego pawilonu jest koronkowa konstrukcja
Sou Fujimoto, która opiera się na prostym koncepcie sześcioboku wykonanego ze stali o przekroju kwadratu i pomalowanego białą farbą. Całość
tworzy efekt ogromnej kratownicy, która otacza wewnętrzną część altany,
usadowioną na zagospodarowanym gruncie, na którym mieści się część
użytkowa. Ogromna liczba powtarzających się sześcianów wygląda jak
biała chmura czy mgła, która wylądowała jako kosmiczny pojazd po podróży do innego świata w poszukiwaniu zacisznego miejsca w pobliżu
spółdziałanie świata natury i wszystkiego, co nas
otacza, włączając świat snów i baśniowej narracji
napotkałem również na wystawie Chagalla w Tate
Gallery w Liverpoolu. Urodzony w 1887 roku w Łoźnie koło
Witebska (obecnie Białoruś) i wychowany w tradycyjnej wschodnioeuropejskiej rodzinie żydowskiej Chagall pozostał do końca życia wierny swoim tradycjom kulturowym. Jego tematy to wieś,
weselisko, grajkowie, młoda panna na wydaniu marząca o szczęśliwym życiu, domostwo, kot i świnia ukazujące się na tle nocnego
nieba jak kometa z przepowiedni. Jego malarska narracja przypomina mi opisy z książki Sztukmistrz z Lublina, Isaaka Bashevisa
Singera. Język Chagalla także jest sztukmistrzowski. Na wystawie
w Liverpoolu, która zatytułowana jest Chagall, Modern Master,
przeczytałem interesujący cytat autorstwa Pabla Picassa, który powiedział: „Kiedy umrze Matisse, Chagall pozostanie jedynym żyjącym artystą rozumiejącym na czym polega kolor”. Trudno sobie
wyobrazić większy wyraz uznania.
Wystawa w Liverpoolu zgromadziła ponad 60 prac olejnych
oraz na papierze. Wczesne obrazy przesycone folklorem wsi. Późniejsze podtrzymują te same tematy widziane przez pryzmat
artystycznej rewolucji, której Chagall był świadkiem w okresie paryskim, przed I wojną światową. Wtedy powstawały nowe style.
Fowiści, kubiści, suprematyści, futuryści wywierali wpływ na charakter jego malarstwa, będąc równocześnie jego przyjaciółmi. A
jednak pomimo tak dynamicznych czasów, zarówno w malarstwie
jak i w ogólnym życiu Europy zdominowanych przez wojnę i rewolucję, Chagall pozostaje wierny korzeniom swojej ojcowizny.
Artysta pozostawił ogromny dorobek, którego przykłady napotkać
można w prawie każdej większej kolekcji na świecie.
Liverpool, podobnie jak Chagall, utopiony jest w minionych
bezpowrotnie czasach. Liverpool w czasach imperialnego bogactwa. Nadbrzeża basenów portowych wypełniły restauracje, modne
sklepy I chociaż prom nadal przewozi ludzi na drugą stronę ujścia
Mersey, nie widać już gigantycznych statków transportujących brytyjskie wyroby do egzotycznych krajów.
W Liverpoolu byłem po raz pierwszy. Korzystając z okazji wstą-
Koronkowa konstrukcja Pawilonu Tymczasowego przy Serpentine Gallery
|19
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
agenda
W Liverpoolu byłem po raz pierwszy. Korzystając z okazji wstąpiłem do katolickiej katedry, o której słyszałem wiele dobrego. Katedra zaczęła powstawać
w latach trzydziestych ubiegłego stulecia na planach neobizantyjskich, lecz wojna i powojenne braki funduszów spowodowały rewizję planów. I dobrze się stało. Architektura kościelna XX wieku, poza takimi przykładami jak Le
Corbusier czy Tadao Ando, nie ma wiele obiektów godnych szczególnej uwagi.
Katedra Metropolitalna w Liverpoolu należy do rzadkiego wyjątku. Rozpisany
w 1960 roku międzynarodowy konkurs wygrał Federic Gibberd z projektem
ogromnej rotundy z niebotyczną centralną wieżą. Dzięki żelbetowej konstrukcji
centralna wieża zwieńczająca ogromną stożkową kopułę nie potrzebuje żadnych filarów, pozostawiając wnętrze bez wizualnych przeszkód. Lata 60. to
okres abstrakcyjnego ekspresjonizmu w sztuce i katedra odzwierciedla ten styl,
zwłaszcza w przepięknych witrażach, których projekt wykonał znakomity angielski artysta John Piper. Centralnie położony ołtarz główny wycięty został z
nieskazitelnego białego marmurowego monolitu, na którym stoi krucyfiks wykonany przez Elizabeth Frink. Ujmująca prostota rozwartych ramion Chrystusa przedstawiona jest bez krzyża. Rzeźba wykonana była przez artystkę tuż
przed jej przedwczesną śmiercią. Ogromne zaskoczenie jakością architektury i
oryginalnego wystroju kościoła zakłócają niestety niedawne dodatki, takie jak
rzeźby poświęcone tradycyjnemu przedstawieniu czternastu stacji Drogi Krzyżowej, projektu lokalnego rzeźbiarza, niespełniające najwyższych wymogów tej
wyjątkowej budowli sakralnej, wpisanej na karty historii architektury.
Alexandra Palace
Wnętrze Katedry Metropoliternej w Liverpool
DostojnybudynekAlex
andraPalace,zwanyżartobliwieprzezjegoadmiratorówAllyPally,jestpołożony
nawzgórzuwlondyńs kiejdzielnicyHornsey.Niek
tórzynazywajągoodp
owiednikiemCrystalPalacena
północyLondynu.
Jednakbardziejodjegourodyinteresując
ajestjegofascynującahistoria,pełnadramatycznychwyd
arzeń,wzniosłychidei,poś więceniainiezwykłych
ludziznimzwiąz an
ych.
Pomysłbudowypowstałwwiktor iańskimLondyniew1860roku.OryginalnienosiłnazwęPałacu,dla
Ludzi,aleoficjalnienazwanyzostałAlexandraPalace
nacześćwłaśniepoślubion
ejmałżonkiksięcia
Edwarda,Alexandr y.Służyćmiałprzedewszys tkim
zwykłymludziom,mieszc
zącsalekoncertowe,tea
tr,
galerie,muzeum,salewykład
owe,bibliot ekę.Otoc
zonylicznym
iterenamisportowymi,takimijakotwarty
basenpływacki,tordowyścigówkonnych,polegolfowe,boiskadogrywpiłkęnożnąikrykietabył
znakomitymmiejscemrekreacy jnym.
Dramatycznąhistoriępałacuspin
ajądwapożary–
jedenw1875rokuwkilkanaściednipojegootwarc
iu,
idrugiw1980.Zakażdymrazempowstawałzpopiołów,potwierd
zającprzyw
iązaniekolejnychgospod
arzydopięknejideijegowiktoriańskichpat ronów.
Światowy Zjazd Gdańszczan
W dniach 25-27 lipca 2014 roku odbędzie się w
Gdańsku kolejna, IV już edycja Światowego
Zjazdu Gdańszczan. Zjazdy, zapoczątkowane
w 2002 roku, odbywają się co cztery lata i cieszą się coraz większym zainteresowaniem,
zwłaszcza wśród dawnych mieszkańców miasta, ich potomków oraz zagranicznych przyjaciół i sympatyków.
Gdańsk zapisał się w historii jako miasto słynące z gościnności, tolerancji i otwartości, jako
kolebka „Solidarności”. Na przestrzeni wieków
schronienie znajdowali tutaj przedstawiciele wielu narodów, wyznawcy różnych religii, idei i trendów. Im to właśnie dzisiejszy Gdańsk zawdzięcza swoją wyjątkową, przyjazną atmosferę.
Światowy Zjazd Gdańszczan jest organizowany po to, aby pielęgnować tradycje otwartości i gościnności miasta. Podobnie jak i kiedyś,
Gdańsk otwiera swoje bramy dla wszystkich
tych, którzy chcą identyfikować się z tym miejscem bądź przez swoje pochodzenie, bądź też
z czystej sympatii. Intencją organizatorów jest,
by takie spotkania zaowocowały wzmocnieniem więzów i tożsamości gdańskiej i pozwalały wszystkim mieszkańcom, odwiedzającym
rodzinne miasto emigrantom i tym, którzy po
prostu wyjątkowo je polubili, obserwować, jak
Gdańsk się rozwija i pięknieje. Pozwala także
podtrzymać więzi między gdańszczanami z urodzenia i z wyboru, śledzić z dumą ich
osiągnięcia.
IV Światowy Zjazd Gdańszczan zbiegnie się
w czasie z największym dorocznym gdańskim
wydarzeniem miejskim, czyli Jarmarkiem św.
Dominika. W jego trakcie, gród nad Motławą
zaprezentowany zostanie m.in. od strony kulturalnej, historycznej, biesiadnej, sportowej. Zjazd
Gdańszczan będzie obfitował w wiele atrakcji,
takich jak: koncerty, wystawy, debaty, a towarzyszyć im będzie radosna fiesta tradycyjnego
Jarmarku św. Dominika.
Organizatorzy zwracają się z prośbą o rozpromowanie Zjazdu Gdańszczan i zachęcenie
wszystkich sympatyków miasta do przyjazdu.
Pracownicy Referatu Spraw Zagranicznych
Kancelarii Prezydenta służą wszelkimi dostępnymi informacjami na temat organizacji Zjazdu.
Bezpośredni kontakt: tel. +4858 / 323 62 03,
323 65 92; 323 62 02; fax + 4858/ 323 62 83,
e-mail: jolanta.murawska@gdansk.gda.pl,
joanna.marczewska@gdansk.gda.pl.
Wszystkie szczegóły już wkrótce dostępne będą pod adresem: www.gdansk.pl
Swojepiętn
oodcisnęłynajegolosachobiewojny
światowe;wczasiepier wszejbyłmiejsceminternowaniaobyw
atelipochodzenianiemieckiegoiaustriackiego,awczasiedrug
iejsygnaływysyłanez
jegoantenyradiowej,zakłócającesystem
ynawigac
ji
nazistowskichsamolotów,stanowiłycześćsystemu
obronyLondynuprzedbomb
ard
owaniami.
Dzis iejszyAlexandraPalaceztrudemstarasięna-
wiązaćdodawnejświetnoś ci.Jeg
outrzymaniekosztujelokalnewładzesporepieniąd
ze.Wyn
ajem
jednegoskrzydłaprzezBBC,całorocznytorłyżwiarski
czysporadycznekoncertyiwystaw
yniestanowiąsolidnejpods tawygwarantującejfinans ow
ąstab
ilizację.Ipewniedlateg
ocoroczne,naje
fektowniejszew
całymLond
yniepokazyognisztucznych5listopada
nieodbywająsięjużodkilk ulat.Dylematlokalnych
władzpoleganatym,czyijakdalekoposuniętako-
mercjalizacjategopiękneg
omiejscaodbiegaćpowinnaodidealistycznychzap
isówfundacyjnych.
Dlanas,mieszkańcówotaczającychgomorzem
wiktoriańskichuliczek,AleksandraPalacejestcelem
częs tychspacerówimiejscemsłynnymz
zapierającegodechwpiersiachwidokunacałąpanoramęLondynu.
Tekst i rysunek: Maria Kaleta
20 |
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
kultura
G O M B ROW I C Z
nagi, bez maski?
Lektura„Kronosu”skłoniczytelnikówdomyśleniaonajwiększejzagadcetychnotatek:dziękijakimtajemnymzaklęciomautorsuchychwyliczeńowrzodzeń,chorób,ambicjonalnychkonfliktów– przemieniłsięwtwórcę„Dziennika”,stronożywotnościniezrównanej,promiennych,pulsującycherotycznymnapięciem,uwodzącychiuczącychmyśleć,patrzeć,czuć,mówić,stawaćsię– być.
Grzegorz Małkiewicz
To komentarz z obwoluty pierwszego wydania
autorstwa Wojciecha Karpińskiego. Rzeczywiście trudno znaleźć w tych zapiskach Gombrowicza znanego z utworów literackich. Dzieł
finezyjnie skomponowanych, zamkniętych, tworzących jedną całość, do której wstąpić można w
dowolnym miejscu. Literaturze poświęcił swoją
prywatność. Czy po latach ta prywatność spisana w sposób banalny, trywialny, nawet wulgarny
miałaby zdyskredytować jego osiągnięcia artystyczne? Bo chyba nie jest w stanie wzbogacić
naszej lektury utworów przez Gombrowicza autoryzowanych. Można oczywiście w tych zapiskach doszukać się elementów gry, jaką
Gombrowicz prowadził z czytelnikiem. Ale czy
sam zdecydowałby się na ich publikację w tak
surowej formie?
Z literaturą te zapiski mają niewiele wspólnego. Demaskują mistrza mistyfikacji – powtarzają
niektórzy krytycy. Autentyczne i szczere – zapewnia wydawca i wdowa, która zdecydowała
się na ten kontrowersyjny krok. A ja słyszę rechot
Gombrowicza: „Doprowadzę was do takiego
stanu, że moją największą bzdurę, świadomą
grafomanię będziecie analizować jak największe
dzieło”. Można zresztą podobną manipulację
znaleźć w Dziennku, na przykład scena fortepianowej wirtuozerji w wykonaniu autora, która została przyjęta z niedowierzaniem przez zacne i
wyrafinowane towarzystwo.
W języku Gombrowicza autentyczność i
szczerość zajmowały najniższy szczebel na skali
wartości. Dlatego Dziennik był dla niego takim
wyzwaniem i jak niektórzy twierdzą – dzięki temu stał się jego największym artystycznym osiągnięciem. Osobiście wolę Ferdydurke i dramaty,
ale to preferencje subiektywne.
W Dzienniku Gombrowicz kreuje rzeczywistość, w której jest centralną postacią, i co jakiś
czas zaznacza, że głównym napięciem jest
„szczera nieszczerość”. I od czasu do czasu rezygnuje z tej mistyfikacji, przechodzi do czystej formy, budując sceny liryczne, jakby wyrwane z
codzienności. Czy dalej jest to dziennik, czyli
faktograficzny zapis codzienności? Autentyczność opisywanych zdarzeń staje się drugorzędna.
Fakty zaczynają pełnić rolę atrap, ilustracji przeżyć i bolesnej często refleksji.
W Kronosie jest buchalteria. Pasja, namiętność, konflikty sprowadza autor tych kuriozalnych zapisków do skondensowanego, pozbawionego polotu rejestru. Gombrowicz, którego sztuka jest na wskroś erotyczna bez jednej erotycznej
sceny, zdejmuje spodnie, a nawet majtki i ogląda
swoje wrzody. Niczym ekonom wymienia seksualne przygody z przygodnymi partnerami i partnerkami. Obsesje wieloznaczne i intrygujące,
pojawiające się w kanonie artystycznym sprowadza do czynności fizjologicznych. Zdejmuje maskę? Demaskuje swoją sztukę?
To raczej Gombrowiczowi zdejmuje się maskę, sprowadza się jego wieloznaczną sztukę do
wymiaru modnego dzisiaj monolitu orientacji
seksualnej. – Gombrowicz nie był homoseksualistą – triumfalnie oświadczył redaktor wydania,
znawca Gombrowicza prof. Jerzy Jarzębski.
– Był biseksualny, co jest jednoznacznie widoczne w Kronosie. A jakie to ma znaczenie? Czy
wzbogaca naszą wiedzę o pisarzu i jego dziele?
Mojej nie wzbogaca. Jeśli ktoś po lekturze tych
chaotycznych notatek uzna, że w końcu udało się
zdekonspirować mistrza prowokacji i mistyfikacji, jest w błędzie. Chociaż to „dzieło” niczego
nowego, świeżego i odkrywczego nie wnosi, bardziej niż jego autora kompromituje nas – czytelników, wydawców i spadkobierców. Wystarczy
odłożyć Kronosa i sięgnąć po Dziennik, otworzyć dowolną stronę: „Piszę ten dziennik z niechęcią. Jego nieszczera szczerość męczy mnie.
Dla kogo piszę? Jeśli dla siebie, to dlaczego to
idzie do druku? A jeśli dla czytelnika, dlaczego
udaję, że rozmawiam ze sobą? Mówisz do siebie
tak, żeby cię inni słyszeli?”
W Kronosie nie ma już tej gry, nie ma założenia, że ktoś poza autorem będzie to czytał, o
czym świadczy pajęczyna skrótów i niedomówień, przez którą chcieli się przedostać redaktorzy, nie zawsze skutecznie. Problem z Gombrowiczem polega na tym, że przewidział i narzucił
wszystkie możliwe poziomy interpretacyjne swojej twórczości. Czy zakładał również, że Kronos
wpadnie w niepowołane ręce? Rzeczywiście, jak
pisze wdowa, w kilku miejscach enigmatycznie
informował o istnieniu tego tekstu, ale to, co pozostawił, było zaledwie brudnopisem, nieuporządkowanymi notatkami, sporządzanymi
bardziej ku pamięci autora, często w celu autoprowokacji, dalszego ciągu prowadzonej gry.
Na początku Dziennika Gombrowicz pisał:
„Pragnę, ujawniając siebie, przestać być dla
was zbyt łatwą zagadką. Wprowadzając was za
kulisy mojej istoty, zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb”. Tym „wycofaniem” był prawdopodobnie Kronos (prywatne
zapiski – jak ustalili redaktorzy – powstawały
równolegle z Dziennikiem). Tej możliwości wycofania Gombrowicz już nie ma. Pozostali mu
tylko czytelnicy: ci, którzy świętują „detronizację” mistrza, i ci, dla których nagość króla nie
zmieni percepcji artystycznej spóścizny. Zabawne, że nawet na taką okoliczność można
znaleźć odpowiedni cytat: „Żurnaliści i wy,
godni rajcy i kibice, nie macie powodu do
obaw. Nie grozi wam już z mojej strony żadna
zarozumiałość. Jak wy, i wraz z całym światem,
staczam się w publicystykę”.
Największa sensacja wydawnicza stulecia –
jak twierdzą wydawcy – nie ożywiła dyskusji nad
twórczością Gombrowicza, lecz jego schorzeniami i życiem seksualnym, nader zresztą zdawkowo opowiedzianym.
Pietyzm, z jakim redaktorzy przygotowali luźne zapiski Gombrowicza nieposiadające walorów
literackich (co powinno być najważniejszym argumentem za pozostawieniem ich w archiwum pisarza) spowodował zaakceptowanie oczywistego
błędu nawet w samym tytule. Gombrowicz pomylił Kronosa z Chronosem, czyli uosobieniem
czasu. Chaotyczne notatki są niewątpliwie linearnym zapisem losu pisarza. Mogły były służyć ambitnym krytykom w celu podparcia ich karkołomnych poziomów interpretacyjnych, ale do kanonu dzieł literackich Gombrowicza nigdy nie trafią, nawet przy największym nagłośnieniu
medialnym i niespotykanej na polskim rynku wydawniczym akcji promocyjnej.
– Co mi pani sprzedała!!! – krzyczy starszy
pan w księgarni przy Rynku Głównym w Krakowie. – Jak to co, Gombrowicza. – To nie Gombrowicz, to grafomania, oszustwo wydawców,
takich rzeczy się nie robi.
|21
nowy czas | lipiec - sierpień 2013
kultura
Andrzej Busza
p o e t a d w u j ę z y c z ny
janusz pasterski
P
oeta zmieniający język, w którym wcześniej tworzył, jest przypadkiem rzadkim. Można
wskazać zaledwie kilku polskich
twórców bilingwalnych, piszących najpierw w języku ojczystym, następnie w
nabytym. Do takich należą np.: Bruno Jasieński,
Jan Brzękowski, Jerzy Pietrkiewicz… Większość
pisarzy nawet przy biegłej znajomości drugiego
języka i zakorzenieniu w nowym kraju, pozostaje wierna mowie ojczystej, tylko w niej odnajdując odpowiednie narzędzie dla pogłębionej
ekspresji. Pomijam przypadek Josepha Conrada, który był bez wątpienia pisarzem angielskim, choć z dostrzegalnym polskim zapleczem
kulturowym. Poezja, zwłaszcza związana głęboko z wewnętrzną tożsamością autora i z jego duchowym życiem, rządzi się jednak zupełnie
wyjątkowymi prawami.
Pisarzem, którego poezja powstająca najpierw w języku ojczystym, potem w angielskim,
a zawsze kierowana do czytelników polskich, jest
tegoroczny laureat Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą – Andrzej
Busza: poeta, tłumacz, krytyk, emerytowany
profesor literatury angielskiej na Uniwersytecie
Kolumbii Brytyjskiej (mieszkający w kanadyjskim Vancouver), wybitny badacz twórczości Josepha Conrada. Jego oczywisty związek z
literaturą polską jest jednak wyjątkowo złożony i
skomplikowany. Nie znajduję porównywalnego
odpowiednika dla Andrzeja Buszy w literaturze
emigracyjnej. Odrębność ta wynika przede
wszystkim z jego biografii, a zarazem z roli języków – polskiego i angielskiego – w życiu i twórczości poety.
„Moje życie jest skomplikowane również dlatego, że jestem Polakiem, Brytyjczykiem i jakimś
rodzajem Kanadyjczyka. Taka jest ustalona hierarchia emocjonalnej autentyczności. Myślę, że
na poziomie uczuciowym jestem najbardziej Polakiem. Potem dopiero zjawia się angielskość;
pod wieloma względami jestem bardziej Anglikiem niż Kanadyjczykiem” (z rozmowy z Jurgenem Hessem w roku 1990).
Życie Buszy od samego początku przypominało biografię nomady, a jego twórczość rozwijała się w warunkach wielokulturowych i
wielojęzycznych. Urodził się 17 listopada 1938
roku w Krakowie. Dziesięć miesięcy później, po
agresji sowieckiej 17 września 1939, wraz z rodzicami opuścił Polskę. Droga wychodźcza rodziny Buszów i Tarnawskich zaczęła się w
miejscowości Kosów na Huculszczyźnie (województwo stanisławowskie), gdzie dziadek przyszłego poety, lekarz Apolinary Tarnawski, wraz
ze swoim synem, Witem Tarnawskim (także lekarzem, późniejszym pisarzem i krytykiem),
prowadził znany w przedwojennej Polsce Zakład
Przyrodoleczniczy (popularny zwłaszcza wśród
bohemy artystycznej). Niespełna dwa lata później poprzez Rumunię i Cypr w 1941 roku znalazł się – razem z matką, bratem, dziadkiem i
wujem Witem – w Palestynie, która stała się dla
niego krainą dzieciństwa: od trzeciego do dziewiątego roku życia (1941-1947). Z właściwym
sobie ironicznym dystansem po latach dzieli się
refleksją – „przymusowa tura zwiedzania świata” przypominała pobyt w „szklanej kuli wypełnionej wyskokowym i cieplarnianym zarówno
powietrzem międzywojennej niepodległej Polski,
a następnie późniejszych, tragicznie ponurych
dni powrześniowych”. Wzrastał w środowisku
wielokulturowym:
„To był niesłychanie ciekawy kraj – wspomina Busza w rozmowie z Beatą Tarnowską – w
owym czasie schodziły się tam różne tradycje,
kultury i języki. Jak chodziliśmy z mamą na zakupy, na przykład do sklepu arabskiego – mówiło się w nim po francusku; w żydowskich
sklepach używany był natomiast niemiecki. Poza
tym mieszkaliśmy w domu, zamieszkiwanym
także przez Ormian. Mojej mamie pomagała w
pracach Arabka, która miała nieco starszego ode
mnie syna, więc chwyciłem trochę arabskiego”.
Z Palestyny z matką i bratem wyjechał do
Anglii w 1947 roku, niedługo przed powstaniem
państwa izraelskiego, gdy coraz gwałtowniej nasilała się walka polityczna i akcja zbrojna. W
Anglii zdał maturę i studiował anglistykę w londyńskim University College. Pracę magisterską
poświęcił wpływom polskim w twórczości Josepha Conrada. Autor Jądra ciemności już w latach palestyńskich był dla niego postacią
zupełnie wyjątkową, co zawdzięczał w dużej
mierze pasji literaturoznawczej wuja Wita Tarnawskiego i jego szczególnemu zainteresowaniu
prozą Conrada. Przez cały ten czas Andrzej Busza funkcjonował w dwóch równoległych przestrzeniach kulturowych: polskiej i angielskiej.
Angielszczyzna stawała się dla niego językiem
nauki i spraw profesjonalnych, a polszczyzna –
mową życia osobistego oraz rodzinnego. Językowo-duchowo dychotomię nazywał schizofrenią.
W okresie studiów nawiązał kontakt ze środowiskiem polskiej młodzieży akademickiej i dołączył do działającej już w Londynie od kilku lat
grupy młodych twórców, skupionej wokół pisma
„Kontynenty – Nowy Merkuriusz” (1958-1961),
przemianowanego później na „Kontynenty”
(1961-1966). Do tej grupy należeli m.in. Bogdan
Czaykowski, Adam Czerniawski, Florian Śmieja, Jan Darowski, Bolesław Taborski, Zygmunt
Ławrynowicz, Janusz A. Ihnatowicz. Debiutował (1958) na łamach „Kontynentów” wierszem
Łzy płyną w moim sercu. Mimo angielskiego
wykształcenia pisał od początku w języku polskim. „Język polski jest mi bliższy, mimo że często zdarza mi się stwierdzić, że angielski znam
lepiej” – deklarował. Dużym echem odbiła się
jego wypowiedź w dyskusji na temat kształtu i
przyczyn odmienności pokoleniowych literatury
na emigracji. Z całą ostrością wyjaśniał specyficzne położenie najmłodszej generacji, domagając się zrozumienia i akceptacji dla dokonywanych wyborów: „Moje środowisko, szczególnie
to najmłodsze, które wychowało się poza krajem
zna Polskę tylko z drugiej ręki, z opowiadań rodziców, z lektury. Dla nas Polska jest abstrakcją.
Zresztą równie nierzeczywista jest dla nas Polska
obecna jak i przedwojenna. Pozostaje nam więc
ciasny światek emigracyjny, w którym się dusimy, i Anglia, gdzie tak naprawdę nie zapuściliśmy korzeni. Ponadto, większość z nas spędziła
dzieciństwo wędrując z kraju do kraju. Zetknęliśmy się z różnymi rasami i narodami, z różną
umysłowością, z różnymi kulturami, z różnym
krajobrazem”.
Wiersze publikował wówczas niemal równolegle w czasopismach emigracyjnych (w „Wiadomościach”, „Kulturze”, „Oficynie Poetów”) i
Andrzej BuszA:
poetA, tłumAcz,
krytyk,
emerytowAny
profesor
literAtury
Angielskiej nA
uniwersytecie
kolumBii
Brytyjskiej
(mieszkAjący
w kAnAdyjskim
VAncouVer),
wyBitny BAdAcz
twórczości
josephA conrAdA
krajowych (w „Odrze”, „Współczesności”,
„Więzi”, „Tygodniku Powszechnym”, „Życiu Literackim”). Jego aktywność i oryginalność poetycka została wcześnie doceniona. Już w roku
1962 został pierwszym laureatem genewskiej
Nagrody Fundacji im. Kościelskich (wraz z Andrzejem Brychtem, Sławomirem Mrożkiem i Janem Rostworowskim). Utwory młodego Buszy
weszły do antologij poezji grupy „Kontynentów”: Ryby na piasku. Antologia wierszy poetów
„londyńskich” (red. Adam Czerniawski, Londyn
1965) oraz Opisanie z pamięci. Antologia poetycka londyńskiej grupy „Kontynentów” (red.
Andrzej Lam, Warszawa 1965).
Po ukończeniu studiów (1963) Andrzej Busza
podjął pracę w londyńskim gimnazjum państwowym jako nauczyciel literatury i języka angielskiego. A dwa lata później przeniósł się wraz
z rodziną do Kanady, gdzie objął stanowisko
wykładowcy literatury angielskiej na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej w Vancouver. Dokonała się w jego życiu w pełni świadoma, zasadnicza zmiana. Ze względu na sytuację kulturowego rozdwojenia poety decyzja o wyjeździe
nad daleki Pacyfik była zapewne trudna psychicznie. Postrzegana jednak perspektywicznie
mogła się wydawać próbą radykalnego przecięcia bytowych dylematów. Zdecydował się przecież na krok życiowy, który przyniósł mu
poprawę warunków materialnych i stabilizację
zawodową, ale zarazem oddalił go od dotychczasowych kulturowych źródeł władających już
jego intelektem i wyobraźnią. Oderwanie się od
ciąg dalszy na str. 22
22|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
kultura
polszczyzny i aktywności londyńskiego środowiska emigracyjnego było trudniejsze niż oddalenie od „angielskości”, z którą miał teraz do
czynienia, w odmianie kanadyjskiej.
Praca akademicka pozwoliła mu na profesjonalne zajmowanie się literaturą, choć zarazem
nie zostawiała zbyt wiele czasu na twórczość własną. W roku 1969 w paryskiej Bibliotece „Kultury” ukazał się pierwszy tomik poety zatytułowany
„naki wodne. Był to debiut cokolwiek spóźniony,
wziąwszy pod uwagę dotychczasową działalność
literacką autora i jego częstą obecność na łamach
różnych periodyków. Zbiór przyjęto jako wartościowe potwierdzenie talentu literackiego i zapowiedź jasno rysującej się drogi poetyckiej. Dwa
lata później w uniwersyteckim wydawnictwie
amerykańskim wydany został następny, tym razem dwujęzyczny zbiór „Astrologer in the Undergroud. Astrolog w metrze (w przekładzie
Michaela Bullocka i Jagny Boraks). Tom ten zyskał kilka omówień prasowych i wywołał zainteresowanie poezją Buszy wśród odbiorców
kanadyjskich. Jego wiersze znalazły się jeszcze w
kanadyjskich antologiach Contemporary Poetry
of British Columbia (1970) oraz Volvox (1971),
ale samo pisanie w języku polskim (w realiach zupełnego oddalenia od żywej mowy) sprawiało mu
coraz więcej kłopotów. Pierwszy – polskojęzyczny
– okres twórczości poetyckiej Andrzeja Buszy zamyka poematem Kohelet, ogłoszonym w paryskiej „Kulturze” (1975, nr 12). Po tej edycji
nastąpiły długie lata poetyckiego milczenia, które
sam autor opisywał później jako efekt wewnętrznej przemiany. Jej sedno stanowił brak żywego
kontaktu zarówno z polską rzeczywistością, jak i z
ojczystym językiem. „Od wielu lat wykładałem literaturę angielską, coraz głębiej ją poznawałem,
coraz bardziej wchodziłem w język, poznawałem
jego możliwości poetyckie, tajniki, chwyty, dźwiękową fakturę – powie, odbierając Nagrodę Fundacji im. Turzańskich. – A w pewnym momencie
uświadomiłem sobie, że moja znajomość polszczyzny w porównaniu z językiem angielskim jest
uboższa”. Długotrwałe rozłożenie w czasie procesu zmiany językowej musiało również wynikać
z tożsamościowej autorefleksji i namysłu nad sensem uprawiania poezji.
Konsekwencją tej przemiany stało się pisanie
w języku angielskim. Nie wiązało się ono wprawdzie z jakąś radykalną reorientacją artystyczną
czy komunikacyjną, ale w wyraźny sposób poeta
zyskał większą swobodę stylistyczną, a dotychczasowe katastroficzne nacechowanie jego wierszy zastąpiła postawa ironiczno-elegijna. Na
nowe utwory poety przyszło jednak czekać bardzo długo, bo aż dwadzieścia sześć lat. W roku
2001 wydany został trzeci zbiór jego wierszy pt.
Glosy i refrakcje, a dwa lata później kolejny
dwujęzyczny tom Obrazy z życia Laquedema.
Scenes from the Life of Laquedem (oba jednak
w bibliofilskich nakładach). Co istotne, utwory
wchodzące w skład obu tych książeczek powstały
już jednak w języku angielskim, zaś na polski
przełożył je Bogdan Czaykowski. Busza nie publikował ich angielskich oryginałów, ale właśnie
tłumaczenia, dowodząc tym samym swego przywiązania do literatury polskiej. Zmiana języka
nie pociągnęła za sobą zmiany potencjalnych
adresatów tej twórczości, którymi pozostali czytelnicy polscy. Ta niezwykła sytuacja komunikacyjna była (i nadal jest), oczywiście, dużym
utrudnieniem, ale i swoistym fenomenem literackim, celnie poświadczającym skomplikowanie
współczesnych zjawisk kulturowych. Ponowne
ożywienie twórcze autora Znaków wodnych znalazło również uznanie w ocenie Fundacji Władysława i Nelli Turzańskich, która przyznała poecie
nagrodę za rok 2005 (obok Tadeusza Różewicza
oraz holenderskiego poety i tłumacza Ada van
Rijsewijka) za szczególne osiągnięcia w dziedzinie kultury polskiej.
Doskonałe tłumaczenia swoich utworów na
język polski zawdzięcza Busza Bogdanowi
Czaykowskiemu (1932-2007), poecie, redaktorowi, tłumaczowi i wykładowcy na slawistyce
Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej. Przyjacielowi od czasów londyńskich, który razem z autorem dzielił „Owidiuszowe wygnanie” w
Vancouver. Po jego śmierci Busza wydał jeszcze
wspólny, dwujęzyczny tom Pełnia i przesilenie.
Full Moon and Summer Solstice (2008). Ostatnią książkową publikacją Buszy jest wznowienie
(2008) w osobnej edycji poematu Kohelet. W
przygotowaniu znajduje się obszerny, retrospektywny tom wierszy wybranych (w języku
polskim i angielskim) pt. Atol.
Rytuał wiosny
Ezra spójrz
czarna twarz
kobaltowy połysk
w migdałowej
mgle
kolażu
jego łokman
grzmi bezgłośnie
bach don juan
kool i dżez
w tle
chmur barok
w piętrach
babel
aż po krańce
nieb błękitu
Od kilkudziesięciu lat twórczość Andrzeja
Buszy w języku angielskim rozwija się swoim
własnym, niezależnym rytmem. Już we wcześniejszych polskich wierszach poeta spożytkowywał tradycję literatury angielskiej,
nawiązując do dzieł Eliota, Yeatsa, osiągnięć
imagizmu, czy sięgając po formy poematowe.
Nieobcy był mu też francuski surrealizm oraz
hiszpański modernizm. Jak większość twórców
z londyńskiej grupy „Kontynentów”, z uwagą
obserwował poezję krajową po roku 1956, rozwój lingwizmu, turpizmu, odradzanie się tendencji klasycyzujących. W odróżnieniu od
swoich kolegów nie angażował się w emigracyjne spory ideowe. Wiersze Buszy wyraźnie
więc rezygnowały z polemicznej doraźności,
jaką uprawiało wielu młodych autorów występujących przeciw postawie samoizolacji emigrantów starszej generacji oraz powielaniu
wzorców kultury rodem z okresu międzywojennego. I choć w ówczesnym kontekście sporu międzypokoleniowego brane były za część
zbiorowego głosu „młodych”, to z dzisiejszej
perspektywy odsłaniają raczej swoistość tonu i
dowodzą kształtowania się odrębnej indywidualności twórczej. Nawet w głośnej dyskusji na
temat różnic pomiędzy pokoleniami literackimi na emigracji Busza wypowiadał się wprawdzie w imieniu zbiorowości, ale większość
argumentów czerpał z biografii osobistej i w
dużej mierze mówił o sobie i swoich przeżyciach. W jego poszukiwaniach artystycznych
wybijała się idea uniwersalizmu. Poezję od początku zwalnia od społecznego obowiązku,
pojmuje ją jako ściśle indywidualną formę ekspresji i narzędzie poznania świata. Preferuje
problematykę ogólnoludzką, moralną oraz
metafizyczną.
Wszystko to sprawiło, że utwory Andrzeja
Buszy od dawna zwracały uwagę swoją językową oryginalnością, sprawnością wyobraźni i
uniwersalnym zakorzenieniem kulturowym z
wyraźnie uformowanym systemem odniesień
do Biblii, literatury, sztuk niewerbalnych (malarstwa, rzeźby, muzyki), a także filozofii, mitów
oraz różnorodnych znaków ikonicznych. Już
właściwie na samym starcie miał Busza ogólny
zarys wzorca poetyckiego, który kierował go w
stronę silnie wyrażanego indywidualizmu i zainteresowania epistemologią, etyką, tradycją i
uniwersalną topiką kulturową.
Równocześnie jednak poeta znajdował się w
sytuacji permanentnego wyobcowania, zarówno z polskiej społeczności „niezłomnych”, jak i
ze społeczeństwa angielskiego, a później – kanadyjskiego. Paradoksalnie otwierało to przed
nim perspektywę pełnej wolności twórczej i
swobodnej autokreacji, umożliwiającej przyjęcie
wcielenia, które emigranta i wygnańca przemieni w nowoczesnego, dwudziestowiecznego
wędrowca szukającego nie dalekiej ojczyzny, ale
prawdy o świecie i sobie samym.
Z tych względów twórczość poetycka Andrzeja Buszy od początku pozostaje poza głównym traktem literatury polskiej, nie podejmuje
„przeklętych polskich problemów”, nie rozlicza
się ze spuścizną romantyczną czy emigracyjnymi mitami. Współtworzy nurt mniej widoczny
w naszej poezji, ale oryginalny i cenny artystycznie – lirykę intelektualną o korzeniach
awangardowych i lingwistycznych, świadomie
czerpiącą z różnych źródeł tradycji, estetycznie
wysublimowaną. U jej genezy leży wspomniana już wyjątkowa biografia, a także refleksja
tożsamościowa i językowa. Doświadczenia życiowe, zwłaszcza zmienność świata zewnętrznego, nie budzą w poecie zaufania do historii
jako procesu chaotycznego i nieracjonalnego.
O tym, że bywa ona równocześnie groźna dla
jednostki, przekonał się wielokrotnie sam. Podobną nieufnością obdarza otaczającą rzeczywistość, w której wyraźnie dostrzega własną
odmienność i obcość, utrudniającą, a nawet
wykluczającą, przywiązanie do określonego
miejsca. Świat jawi mu się jako nietrwały
i niebezpieczny.
Wartości i ład odnalazł w kulturze zapewniającej przestrzeń duchowego zakorzenienia,
namiastkę ojczyzny. Z jej pomocą poeta buduje
własną formułę relacji ze światem, w której odnajdywanie jednostkowej odrębności dokonuje
się poprzez konfrontację z tym, co jest własnością wspólną. Innymi słowy, indywidualne doświadczenie odczytuje za pomocą kulturowych
paradygmatów, a w tradycji kultury znajduje
użyteczny sposób opisu ludzkiej egzystencji.
W tym sensie uniwersum kultury odgrywa rolę
wewnętrznego azylu. W nim współczesny potomek Eneasza może odnaleźć chwilową przystań, jak to wyraża w wierszu Omnia mea
mecum porto:
a tym
którzy chcą mnie żałować
powiadam
mądre zęby mądrości
nigdy nie mają długich korzeni
my tu i tak
tylko tranzytem
NAGRODA LITERACKA SPPzG
za rok 2013
Jury Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą
(dr Marek Baterowicz – Sydney, prof. Andrzej Biernacki – Warszawa,
Krystyna Kulej – Slough, prof. Wojciech Ligęza – Kraków, prof. Janusz
Pasterski – Rzeszów, dr Alina Siomkajło, przewodnicząca Jury – Londyn)
ma przyjemność podać do wiadomości, że w roku 2013 nagrodą za
całokształt twórczości dla polskiego pisarza stale mieszkającego poza
granicami Kraju – fundowaną przez Stowarzyszenie Polskich
Kombatantów w Wielkiej Brytanii – wyróżniony został poeta,
współredaktor (1958-1965) londyńskiego miesięcznika „Kontynenty-Nowy
Merkuriusz”, krytyk, historyk literatury, tłumacz, konradysta
prof. Andrzej Busza z Kanady
Wręczenie Nagrody przewidziane jest na 26 września 2013 roku
|23
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
kultura
RÓŻEWICZ
Last April, extracts from the book Mother Departs
by Tadeusz Różewicz, translated by Barbara
Bogoczek and published by Stork Press, were
presented at the Polish Embassy in London at an
event which raised funds for Polish Psychologists
Association in the UK. The reading – in both
Polish and English – formed part of the evening
and was organised by the renowned theatre
director Andrew Visnevski. It was moving and
very warmly received, and a member of the
audience urged Stork Press to submit the English
version for the People’s Book Prize.
This prize was created at the suggestion of the
late brilliant novelist Beryl Bainbridge, and it is
now sponsored by Frederick Forsyth (author of
The Day of the Jackal). Mother Departs has been
nominated for The People’s Book Prize in the nonfiction category. Uniquely, the judges are the
general public, who vote online at:
http://www.peoplesbookprize.com/index.htm
TADEUSZ RÓ˚EWICZ
MOTHER DEPARTS
Translated by Barbara Bogoczek Edited and introduced by Tony Howard
AS JAMES HOPKINS SAID IN THE INDEPENDENT, ”THIS IS
A BOOK FOR ANYONE WHO HAS EVER HAD A MOTHER.”
Anna Maria Mickiewicz
T
adeusz Różewicz was born in 1921 in
Radomsko. During WWII he was in the
resistance, like his brother who was
murdered by the Gestapo in 1944. He is
undoubtedly the most significant living
Polish author. – poet, playwright, prose writer – and
according to Tom Paulin “a great anti-poet who succeeded
in writing poetry after Auschwitz”. Różewicz’s works have
been translated into over forty languages. He was
nominated for the Nobel Prize for Literature. In 2000 he
was awarded the Nike Prize, the Polish equivalent of the
Booker. In 2007 he received the European Prize for
Literature. Critics and authors abroad consider him ”one
of the great European poets of the twentieth” (Seamus
Heaney). ”The last living truly great Polish poet” – wrote
James Hopkin in the Guardian.
An encounter with the work as well as the person of
Tadeusz Różewicz brings back memories. My first
encounter – at school – was connected with the syllabus,
when amongst the set texts we discussed a play with the
intriguing title The Old Woman Broods. At first it caused
surprise, soon replaced by reflection. The work dealt with
the disasters of the war, its dramatic consequences, the
rubbish heap of today’s civilisation, as well as... an old
woman. A woman often interpreted as Mother Earth,
Mother Nature, Mother Death, who becomes the only
permanent point of reference – hope – in a devastated and
disturbed world.
The poet introduces formal experiments; there’s the
visible influence of the French avantgarde. But Różewicz’s
drama differs from the Theatre of the Absurd of Eugene
Ionesco or Samuel Becket; what’s noticeable is Polish
emotiveness and the author’s personal voice. As a result –
the Open Theatre is born, where the drama has no
beginning or end and the work is made out of arbitrary
narrative fragments like a visual arts collage. The dominant
form is the grotesque, expressing the futility of individual
existence; there are contrasting aesthetic constructions
which startle us with their changing moods – from pathos
to triviality. The simple, laconic form of Różewicz’s works
– which maintain a tone of calm while at the same time
presenting an apocalypse, the fall of culture, civilisation
and values – is overwhelming.
Many years later, in 2001, I had an opportunity to talk
to the poet personally in London during the festival
celebrating his work. At the White Bear Theatre, the BritPol theatre company presented The Card Index. The
inaugurating event was the launch of Różewicz’s book
recycling, published by ARC Publications. The poem tells
the tale of a contemporary civilisation where ideas, fallen
politicians and perverse bankers are all intertwined. There
are English motifs too – Tony Blair and Prince Charles,
Dolly the sheep and Mad Cow Disease. It is hard-hitting
Anita Meeson with members of the Polish Psychologists’ Association
poetic journalism that does not shy away
from savaging the weakest points of our
social systems.
In the Guardian James Hopkin
quoted Tadeusz Różewicz as saying: ”(...)
one of the German publishers refused to
publish it, saying poetry about beef is not
interesting. I told my translator not to
send it to any publishers but to
politicians, farmers, and even to the cows
themselves”.
Quietly, with a sense of humour and
irony, the poet in a modest grey suit
recalled memories from various
international literary festivals in remote
parts of the world that he had the
honour to take part in. He named a
galaxy of poets, including Pablo Neruda,
Allen Ginsberg… He remembered
places and people, emphasising: ”a
cortege of deceased colleagues keep me
company all the time (…). The cortege of
departing Polish authors is also growing
(…). I’m not talking about funerals but a
generational changeover (…”. The frame
round the conversation was the poet’s
memory of his first visit to London scores
of years ago. It was during a festival that
– as Różewicz put it – took place in a
building made of concrete. He must have
meant the Royal Festival Hall. He added
that a London reviewer focused on
describing his oversized shoes and
trousers that were too wide… However,
he remembered with nostalgia and
approval a literary festival in Macedonia
which was accompanied by Homeric
settings and poets reading verses on
bridges and in monasteries.
Now years later London is offering
another encounter with Różewicz’s work.
His book Mother Departs (Matka
odchodzi, 1999) has just come out in the
UK. The English edition, translated by
Barbara Bogoczek, has been published
by Stork Press and it was launched at
Purcell Room on 25 May 2013. Barbara
Bogoczek (aka Basia Howard) is a
translator and interpreter based in
London. She began translating when she
was a student in Wrocław in the 1980s,
with the cult New Orleans novel A
Confederacy of Dunces by John
Kennedy Toole (published by
Wydawnictwo Dolnośląskie, and later
reissued by Świat Książki). Since moving
to the UK she has worked closely with
the poet Ewa Lipska, translating three
collections of poetry and – most recently
– Lipska’s extraordinary novel Sefer (AU
Press, 2012). She has also had a strong
working relationship with Tadeusz
Różewicz, publishing his poetry and
drama. These translations were
collaborations with Tony Howard, with
whom Barbara has also translated the
work of Maria PawlikowskaJasnorzewska (Wydawnictwo Literackie)
and other Polish poets. She often works
in theatre, e.g. co-adapting Bulgakov’s
Master and Margarita (Menier
Chocolate Factory), and with the Polish
Cultural Institute.
Mother Departs describes the life of
the poet and his mother, Stefania, and is
perhaps his most personal work. Mother
– a symbol of continuity, family
closeness, tradition, the place of origin,
the mother tongue. This book is an
exceptional combination of poetry and
prose. It talks about the joy of life and
the agony of departure; creates rich and
complex portraits of a mother and a son
and demonstrates their dynamic, crucial
relationships. Różewicz creates a portrait
of life and relationships which can be
brutal but also subversive, provocative in
its apparent naivety. The work is
interwoven with fragments of diaries,
stories and notes.
For a long time in post-war Poland –
despite strong family bonds – the word
”mother” constituted an area of neglect
and absence in the social consciousness.
Years later, the poet regrets and openly
wonders why he never fufilled the
simplest – it would seem – promises,
such as a visit to Kraków, an outing
together to a cafe. He failed to make the
small gestures life is made of. He asks the
question: why did they elude him?
Tadeusz Różewicz’s generation could not
talk about feelings. Battered by the war
they stepped into a new, unknown era of
”rebuilding and building the new”. The
”new” required them to reject the values
observed by the previous generations; it
demanded they look to the future. While
the past was often too traumatic to return
to it. The European existential
movements attracted Polish artists too,
offered similar values. Perhaps the world
without tradition seemed easier to
accept, it attracted them – stereotypes,
patterns, set modes of behaviour were
dropped. Perhaps that’s why the poet’s
confession – his farewell to his mother –
becomes symbolically also a generational
settlement with an era. Subconsciously,
in spite of innovation and the
avantgarde, he consistently returns to
and describes the simplest feelings. The
noticeable dualism of these pieces
constitutes their strength. The poet has
de-mythologised and restored the
meaning of the word ”mother”. Gave it a
simple, emotional dimension.
Translated by Basia Howard
The Polish Order of Malta Volunteers has raised £5,000 to support
the charitable work of the Polish Psychologists’ Association (PPA)
in the UK with a soirée of poetry and music held at the Embassy of
the Republic of Poland in London.
The event featured readings in English and Polish from the work of
Tadeusz Rózewicz alternating with the piano music of Chopin, Lutoslawski
and Kilar played by the prize-winning young French pianist Matthieu
Esnult.
Texts for the evening were chosen and read in Polish by Andrew
Visnewski, a theatre director and RADA teacher, and in English by RADA
graduate Brett Brown.
The Polish Psychologists’ Association helps Poles in Britain through a
network of trained psychologists, who volunteer their time, knowledge and
experience in their native tongue. In 2012, the PPA helped more than 1,500
people.
Monika Bodera, treasurer and non-executive director of the PPA,
thanked the audience and the Polish Order of Malta Volunteers for their
support and talked about the importance of such fund-raising for an
organisation providing its services free of charge. She introduced a video
about the PPA’s work, which has now expanded from counselling to
include a Saturday morning Polish-language play group for children.
24 |
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
kultura
P O Ż O G A WO ŁY Ń S K A
Refleksje wokół książki Joanny Wieliczka-Szarkowej „Wołyń we krwi. 1943”
JanuszPierzchała
Z
nakomita,rzetelna,pozbawionacieniapolitycznejpoprawnościksiążkahistorykamłodszegopokoleniaJoannyWieliczka-Szarkowejpt.Wołyń
wekrwi.1943 mawszelkieszanse,abyzaistnieć
wszerokiejświadomościPolakówiprzyczynićsię
doprzełamaniatendencjimilczeniaizapominaniaojednejznajwiększychzbrodniwnaszejhistorii.Tymbardziejżeukazałasię
dokładniew70.rocznicęrzeziwołyńskiej.
Tematniebyłwcaledziewiczy.Tu,wLondynie,tematykąeksterminacjipolskichKresów,zeszczególnymuwzględnieniemWołynia,zajmowałsięurodzonynaziemiwołyńskiej,zmarływlutym
2011rokupisarzipublicystaRomualdWernik.Opróczwielupozycjiliterackich,napisałonw1999strictepolitycznąpracęOrealnąpolitykęwschodnią.Od1999rokuredagowałteżkwartalnik
polityczny„GłosEmigracji”(zktóregokorzystałaźródłowoautorkaomawianejksiążki),poświęconyKresomipolitycewobec
wschodnichsąsiadówPolski.ByłatoreakcjanamilczenieelitpolitycznychIIIRPwkwestiiludobójstwanaKresachwczasieIIwojnyświatowejoraznabrakjakiejkolwiekdojrzałejpolityki
wschodniejwpoczynaniachtychżeelit.
WkrajuzasadnicząwiedzęnatematmasowychzbrodnidokonanychnaPolakachzWołyniaiMałopolskiWschodniejprzeznacjonalistówukraińskichkrzewiągłówniewlicznychpublikacjach
WładysławiEwaSiemaszkowieorazksiądzTadeuszIsakowicz-Zaleski.
ZbioroweprZemilcZanie
Zachodzipytanie,dlaczegotewcześniejszepublikacje(częśćksiążekRomualdaWernikamiaławydaniakrajowe)nieprzebiłysię
dopowszechnejświadomości?Wynikatozpewnościązfałszywychzałożeńpolitycznych,któreprzyjęlitwórcyIIIRP,alejeszczebardziejzodziedziczonejpoPRLbojaźniwobecRosjii
służalczościwobeckażdegoktosilnyorazcichegoakceptowania
peerelowskichkłamliwychteorii,wedługktórychIIRPniemiała
żadnychnaturalnychprawdoKresów.
Oficjalnieludziecihołdująteoriipolitycznej,głoszonejprzez
śp.JerzegoGiegroycia,żebezpiecznaniepodległośćPolskijest
nierozerwalniezwiązanazistnieniemniepodległegopaństwa
ukraińskiego.Niemiejscetunapolemikęztątezą,wkażdymrazieniejestonawcaletakoczywista,jakchcielibytowidziećjej
zwolennicy.Istotąjednaksprawyjestnieteza,fałszywaczyprawdziwa,alezachowaniapolitycznezniązwiązane.Jesttopoprawnośćpolityczna,którakażewimięrzekomychinteresów
państwowych,przemilczaćnajokropniejszezbrodnieinajdziksze
formywywłaszczenia,jakichnacjonaliściukraińscydopuścilisię
naPolakachkresowych– współgospodarzachiprawychwspółwłaścicielachtychziemodstuleci.Poprawnośćta,okraszonadziwacznąiniepojętąempatiądlazbrodniarzy,akceptującaich
uzasadnieniaiurojonekrzywdy,wnajlepszymraziekażestawiać
znakrównościpomiędzyzbrodniamiukraińskimianielicznymi
akcjamiodwetowymisamoobronypolskiejirzekomymuciskiem
mniejszościukraińskiejwIIRP.
waloryhistorycZnepracy
Istotnymwaloremomawianejksiążkijestprzedstawionawpewnej
skrótowejperspektywiehistoriaWołynia,zeszczególnymjednak
uwzględnieniemwysiłkówwładzIIRPnadpodniesieniempoziomumaterialnegoicywilizacyjnegotegonajwiększegowówczas
województwawkrajuoraznadjegointegracjązPaństwemPolskim.Autorkaprzedstawiaróżneówczesnekoncepcjepolityczne
zmierzającedouregulowaniaaspiracjimniejszościnarodowychi
pogodzeniaichzracjamiIIRP.Natymtlerysujeklarowniehistorięrozwojuukraińskichorganizacjinacjonalistycznychiichnarastającejradykalizacji.
DziejeterroruUPA,panoramarzezipopartaświadectwami
ocalałychWołynian,liczbami,dokumentami,organizowaniesię
polskiejsamoobrony,wreszciesowieckifinałkrwawejdepolonizacjiziemiwołyńskiejiMałopolskiWschodniej,wszystkotoJoanna
Wieliczka-Szarkowaprzedstawiasugestywnie,pióremdoświadczonegohistoryka.
Rzeczowo,napodstawiezapisówKonwencjiONZz9grudnia
1948rokuudowadnia,żeeksterminacjaludnościpolskiejnaKresachprzezUkraińcówbyłookrutnymludobójstwem(genocidium
atrox),niezaś„czystkąetnicznązeznamionamiludobójstwa”
Autorkarozważateżosobną,bardzobolesnąsprawęuczestnictwaniższegoduchowieństwagreckokatolickiegowinspirowaniu
rzezi,łączniezosławionympoświęcaniemnoży,siekier,wideł,którymibojownicysamostijnejUkrainymieliwyrzynaćPolaków,od
starcaponiemowlęta.PrzeciwstawiamuheroicznąpostawęgreckokatolickiegobiskupaStanisławowa,GrzegorzaChomyszyna
(zamęczonegow1945przezNKWD),któryjużdziesięćlatprzed
rzeziąWołynianapisałoideologiiOUN:„Nacjonalizmtennależy
uważaćzanajwiększąaberracjęumysłuukraińskiego,zacośgorszegoodpogaństwa.(…)Cogorszanatlenacjonalizmuukraińskiegopojawiłysięoznakipewnegorodzajusatanizmu.”Tą
postawąksiądzbiskupChomyszynratowałchrześcijańskieoblicze
Kościołaunickiego.BiskupowiChomyszynowiautorkaprzeciwstawiazkoleidwuznacznąpostawęwobecrzezigłównejpostaci
ukraińskiegoruchunarodowego,arcybiskupametropolityAndrzejaSzeptyckiego.
odpowiedZialnośćsZeptyckiego
Pisząconiejautorkanieczyni,cozrozumiałe,retrospektywnego
przeglądupolitykiSzeptyckiego.PostaćarcybiskupaAndrzeja
Szeptyckiegoijegonacjonalizmukraińskizwyborupozostanątajemnicąniedorozwikłania.
Podjętaw1888rokuprzezRomana(imięzakonneAndrzej),
synahrabiegoJanaKantySzeptyckiegoiZofiizFredrów(córki
Aleksandrahr.Fredry),decyzjaowstąpieniudoseminariumbazylianówbyłaszokiemnietylkodlarodzinySzeptyckich,aledlaśrodowiskszlacheckichwGalicji.Tozdumienietłumaczyplotkę
wśródelitlwowskich,którąprzytaczawswychpamiętnikachKazimierzChłędowski,mianowicie,żeszlachtagalicyjskapostanowiłaznaleźćkogośwswychszeregach,ktostanąłbynaczele
rodzącegosięukraińskiegoruchunarodowego,abytenniezostał
opanowanyprzezzwolennikówMoskwy.
Niebyłatoprawda.ZmartwionyJanKantySzeptyckitłumaczyłwjednymzlistówsynowi,żejegodecyzjajestzmianąnietylkoobrządku,alenarodowości.
Prawdąjest,żeSzeptyccymielikorzenieruskie,aletakjaksetki
itysiącerodzinszlacheckichzRusiCzerwonej,Podola,Wołyniai
Kijowszczyznyspolonizowalisię.GenteRuthenusnationePolonus
–topowiedzenieoddawałostanduchaiświadomośćtychwarstw
przezparęstuleci,inikomuznich–odChmielnickiegoiWyhowskiego–nieprzychodziłodogłowy,abyutożsamiaćsięzmesjanizmemnarodowymhajdamaków.
TymczasemAndrzejSzeptyckiod1900roku,gdyobjąłurządmetropolityhalicko-lwowskiego,rozpocząłdziałalnośćpolitycznąnarzecz
ukraińskiegoruchunarodowegowymierzonąprzeciwPolakom.Jego
urodzenie,formatumysłowyizdolnościpolityczneuczyniłygopostacią
wyrastającąnieporównaniewysokoponadpoziomwszystkichpolityków
ukraińskich.PodczasIwojnyświatowejjegorolawzrosłajeszczebardziej.
W1920podjąłprawietrzyletniąpodróżzagraniczną,mającąnacelu
podważenieuznaniaMałopolskiWschodniejjakoczęściskładowej
PaństwaPolskiego.
Jegozabiegi,zakończoneniepowodzeniem(wmarcu1923rokuRadaAmbasadorówuznałapolskąsuwerennośćwMałopolsce
Wschodniej),wzburzyłyopiniępublicznąwPolscedotegostopnia,żezakwestionowanojegoprawopowrotudoLwowa.Wsierpniu1923zostałzatrzymanynagranicy.Rozmowęodbyłznim
osobiścieprezydentStanisławWojciechowski,któryzezwoliłna
powrótmetropolitypozłożeniuprzezniegonaręceprezydenta
deklaracjilojalnościwobecPaństwaPolskiego.Popowrociedo
Lwowajednakrobiłswoje.Wokresiemiędzywojennymjegobrat
Stanisław,wybitnygenerałWojskaPolskiego,rozmawiałzmetropolitąAndrzejemzawszewobecnościadiutantalubinnychosób
trzecich.Jesttomiarątego,kimbyłarcybiskupSzeptyckiw
oczachswegośrodowiskaiPolakówwogóle.
WokresiedwudziestoleciametropolitaSzeptyckipotępiałakty
terroruOUN,alenigdyniepotępiłorganizacjiinacjonalistycznej
ideologii.Napoczątkuwrześnia1939,wobecaktówdywersjiukraińskiej,wydałlist,wktórymzaznaczył,żeNiemcysąwspólnym
wrogiemPolakówiUkraińców.Alewobecokupantów,kolejnosowieckiego,potemniemieckiegoprowadziłumiejętniegręlojalności.Wewrześniu1941roku,pozdobyciuKijowa,wysłałdo
Hitleralistzgratulacjami.Wpaździerniku1944roku(tużprzed
śmiercią)dziękowałStalinowizaprzyłączenie„ziemzachodnioukraińskich”doWielkiejUkrainy(niektórzykwestionująautentycznośćtegolistu).Makiaweliczny,giętki,zawszegrałointeresi
przetrwanieswegonarodu.Woczachpolitykipolskiejswoimautorytetemidziałaniamiprzezponad40latprzyczyniłsięzasadniczodowykopaniadołunienawiścipomiędzyUkraińcamii
Polakami.
wobectajemnicyZła
Podsumowującdziejerzeziwołyńskiejautorkanieusiłuje„psychologizować”,szukaćukrytych,specyficznychprzyczynukraińskiego
okrucieństwa(któreporażałonawetNiemców),koncentrujesięna
tlepolitycznymifaktach,imarację.Jesttobowiemproblem-otchłań.PozwolęsobieprzytoczyćsłowagreckokatolickiegoproboszczazUszkowic,księdzaKamińskiego,napotkanewniewydanych
pamiętnikachppłk.AdamaSkałkowskiego,zmoichrodzinnych
zbiorów.„Chłopruskijestzasadniczodobrąistotą– mówiłksiądz
Kamiński– alewjegoduszydrzemiedemoniprzekleństwotemu,
ktotegodemonaobudzi”.KsiądzKamiński,Rusinzkrwiikości,
zdajesięwiedziałcomówi.Skądtendemon?DziedzictwoTatarówczyrezunówChmielnickiego,czyjeszczecośinnego,genetycznego?SienkiewicziKubalanietylkoniewymyślaliokrucieństw
kozackich,alełagodziliichopisyzuwaginawstydliwośćiwrażliwośćodbiorców.Alew1943rokubyłotak,jakw1648.
Jeżelinaródnieumiejącyzaakceptowaćswejhistorii,takiejjaką
była,inieszukającdlasiebieinnychwzorówżyciazbiorowego,
czynizhajdamakówsweelity,toprędzejczypóźniejbędziesię
musiałzmierzyćzeswązatrutądusząikrwawąodpowiedzialnością.Beztegozdrowiapolitycznegoiwiarygodnościwoczachinnychnieodzyska.
To,czegomibrakujewpracyJoannyWieliczka-Szarkowej,to
solidna,zwartaiszczegółowoopracowanabibliografia.Ajestona
bardzopotrzebna!Wprzypisachautorkapodajeźródła,alewidać,żekorzystałateżzinnych,którychnieprzytacza.Niewiem,
czyznanajestjejksiążkaApolinaregoOliwyGdypoświęcanonoże,twórcyikomendantasamoobronyRafałówki,wydanawokrojonejwersjiw1972rokuwPRL,aterazjużbezcenzury.
Wstrząsająca.Byłyconajmniejjeszczedwietakiepozycje,wydane
wniskichnakładachprzezMONwtamtychczasach,warteodgrzebaniazuwaginacharakterdokumentalny.
PracaJoannyWieliczka-Szarkowejjestnapisanymzpozycji
polskichznakomitymkompendiumwiedzyoukraińskimludobójstwienaPolakachpodczasIIwojnyświatowejipowinnaznaleźć
sięwkażdympolskimdomu.
JoannaWieliczka-Szarkowa„Wołyńwekrwi1943”.WstępikonsultacjaE.Siemaszko.Red.naukowaks.prof.drhab.J.Marecki.
ZdjęciadrP.Naleźniak.WydawnictwoAA,Kraków2013.ISBN
978-83-7864-260-2
|25
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
kultura
Artful Faces
HOODE CZWARTKI
LITERACKIE
Kilka wieczorów poetyckich za nami. Trudno powiedzieć czy pomysł wypalił, ale idea
spotkań autorów z innymi autorami i czytelnikami spodobała się wszystkim. Nie
obiecujemy tu złotych gór ani wiekopomnych publikacji antologicznych, a jedynie
dajemy poetom możliwość prezentacji ich
twórczości w zacisznym wnętrzu restauracji
Robin Hood.
Dotychczas pokazało się u nas czterech
panów. Ubolewam, że nie było jeszcze żadnych pań, jednak wszystkie proszone przeze mnie poetki zasłaniały się tremą,
brakiem przygotowania scenicznego (sic!),
tudzież słabowitością repertuaru poetyckiego. Jako ostatnią poprosiłem panią Krystynę Kulej, jednak stwierdziła, że spodziewa
się istnych tłumów i swój wieczorek woli
zorganizować w bardziej przestrzennym
wnętrzu w poskowym – Jazz Cafe. Liczę,
że uda się to w niedługim czasie nadrobić i
parytet jakoś wstąpi w nasze progi.
Na pierwszy ogień poszedł Alex Sławiński, który z niejednego londyńskiego pieca
chleb jadał i do niejednego periodyku pisywał. Jego najnowszy tomik Manifest współczesności rozszedł się tamtego wieczoru w
przywoitej liczbie kilkunastu egzemplarzy.
Autor zebrał też sporo oklasków od pełnej
entuzjazmu publiczności. Pojawił się też, jak
zwykle pewny siebie, Jacek Wąsowicz z
„Polish Expressu”, który obiecał napisać
parę słów o wieczorze Alexa. Informacje o
nastepnych wieczorkach zaczęła zamieszczać „Cooltura”, za co dziekuję w imieniu
poetów i swoim.
Jako drugi zaprezentował się u nas
Grzegorz Wołoszyn, twórca o dość ugruntowanej renomie, autor książki poetyckiej
Poliptyk, której publikacja była nagrodą
główną w Konkursie na Autorską Książkę
Literacką Świdnica 2012. Spotkanie nie
obyło się bez pewnych perturbacji organizacyjnych, ale nikt nie spodziewał się tłumu ludzi, jaki na spotkanie z poetą
zawitał. Recytujacy swoje wiersze Grzegorz zrobił na wszystkich wielkie wrażenie.
Spotkanie przeciągnęło się długo w noc,
bo wywiązała się potem bardzo konstruktywna i ciekawa dyskusja.
Trzeci był Rafał Szozda. Młody, gniewny, trochę niespokojny autor sztuk teatralnych, wierszy i tekstów wszelakich. Rafał
wyróżnia się tym, że próbuje tłumaczyć
swoją twórczość na język angielski. Wydał w
tym języku m.in. tomik Mushrooming. W
krzyżowym ogniu pytań publiczności trochę
się pogubił, lecz ostatecznie dyskusja wyszła
nam wszystkim na zdrowie.
Ostatni na poetycki ring wyszedł doświadczony krakowski poeta Bogdan Zdanowicz. Jak wielu z nas, tak i on, w końcu
skapitulował przed polską rzeczywistością i
przyjechał nad Tamizę dorobić do emerytury. Między rozmaitymi pracami budow-
lano-remontowymi, jakim się obecnie z
konieczności oddaje, znalazł czas, by wystąpić przed naszą publicznością. Autor recytował swoje wiersze z niedawno
opublikowanego tomu Przebieranka oraz
wiersze najnowsze z cyklu Miasta, którymi
jeszcze nie chwalił się przed nikim.
Na jego wieczór przyszło wielu ludzi z
własnymi pomysłami i wydawnictwami.
Przez chwilę zrobił się mały galimatias. Nie
wiadomo było, kto jest twórcą, kto słuchaczem. Ostatecznie nie wyłoniliśmy kandydata na następny Hoody Czwartek. W
sierpniu naszych spotkań nie będzie, ale od
początku września wieczorki autorskie powrócą. Jeżeli ktoś ma ochotę wystąpić u
nas, wyrecytować bądź zaśpiewać swoją poezję, spotkać innych wielbicieli poezji i
sprzedać kilka tomików, serdecznie zapraszamy. Kontakt: yacan@o2.pl)
jacek ozaist
Fot. Alex Sławiński
Spotkanie poetyckie z Grzegorzem Wołoszynem
(drugi z prawej) w restauracji Robin Hood
Pociąg (jedno)oSobowy
Scalony
GRZEGORZ WOŁOSZYN
Mam trzydzieści czter y lata,
przepadłem
schwytany w sieć.
To są pojęcia proste i jednoznaczne:
chipset i sata,
klaster i bios,
modem i admin,
iso i hub.
Komputer jest łatwiejszy od sznurówek.
Widziałem: małe dzieci łamiące zapor y rodziców,
jednocześnie grzeszne i niewinne
To są wyrazy mętne i skomplikowane:
miłość i nienawisć,
kłamstwo i prawda,
jawa i sen.
Człowiek istnieje poprzez login.
Widziałem: legiony połączonych ludzi,
którzy nie zostaną poznani.
Poszukuję osób z krwi i ciała.
Niech nakar mią mój dotyk i napoją węch,
niech nauczą mnie prawdziwych imion i uwolnią
język,
niech oddzielą fikcję od r zeczywistości.
Trzydzieści czter y lata.
Rozpruty.
Wplątany w sieć.
ALEK SANDER SŁAWIŃSKI
Tłok, hałas, bród. Drogi bilet.
Mogłem spróbować na gapę...
W szalonej „podróży życia”.
Kolejka wiedzie mnie donikąd.
Przejechałem już dwanaście stacji.
Na kilku upadłem. Nie było mi z tym dobrze.
Zdeptany, opluty, sam we wrogim tłumie,
Zaraz wysiądę. Jako ostatni.
Donikąd już mi niespieszno.
Wszak – pasterz idzie za tr zodą.
Choć – łatwo wtedy wdepnąć w gówno.
Wiem coś o tym: wdept ywałem.
Bo dokąd niby mam się śpieszyć?
Me życie spóźnione. Jak ten pociąg.
Więc chyba wyskoczę w biegu.
Poczekam na swoją KOLEJ.
Kolejki – we wszystkie strony.
Nikt nigdzie z niczym nie zdąży.
Koła stukają w r ytm serca.
Po sz(cz)ynach mkną... nikt nie woła.
zimno tu!
RAFAŁ SZOZDA
przemarzł litością
ostatni list w skr zynce
zima się dłuży
na wszystkich programach
fotel za ścianą dostał odleżyn
a chciałem t ylko
zgubić ciebie w sobie
w labir yncie origami
zakochany w Rovinj
BOGDAN ZDANOWICZ
początek niczego nie zapowiadał
schodziliśmy ulicami do nabrzeża
pastelowe kolor y kamieniczek
dotykały lazurowej wody
dopiero wejście w granicę cienia
na pnące się wybłyszczone bruki
por wało nas
- to miasto
rosnące kiedyś na wyspie
dobudowujące nowe domy
jak piętra drzewa ulegało sile wiatrów
albo to boski palec zakręcił nim
tworząc plątaninę w gąszczu ścian
drzwi i okien bram i schodów
labir ynt znany dobrze mieszkańcom
pułapkę na złaknionych
nieostrożnych przybyszy
myślałem że hor yzontalne widoki
na całe miasteczko wyspy i zatokę
że świeży oddech na szczycie
obok katedry św. Eufemii
mogą być otrzeźwieniem
ale gubiliśmy siebie jeszcze bardziej
wracając innymi co chwilę uliczkami
nie pomogło sfotografowanie fresku
czy też graffiti Ukrzyżowanego
w kolorach fioletu i brązów
Say others: Mervyn the print was sold on Sunday,
July 14th, for £150 at an auction in Ognisko – the
Polish Club in Exhibition Road after a considerable
bidding war, and after an amazing fundraising
lunch served by Mr Woroniecki in aid of the Ballet
Kraków. Mervyn, the person, actually exists, and is
a graphic designer who used to work for
Lock/Pettersen, where I first met him. He lives in
Camden now.
Says david lock (because mervyn is in
France): ‘Mervyn is an eclectic designer with
tangential views, who also made films, lived in many
places like Japan and Holland, and has an interest
and broad knowledge of different subjects. Because
of all that, he has the ability to see things differently.
His ideas are always fresh and interesting.’
Says tor Pettersen: ‘F……g nutcase, just like you…’
Say i: Mervyn looks like an actor and thinks like a
poet. Mer vyn is good looking. And q uirky, and
funny, and clever, and a little child-like and shinning
like a bright button in the sky. I like Mervyn. He was
the one who first showed me how to use drawing
app on my phone and was the first ever portrait,
and so, indirectly responsible for all the Artful Faces
that appeared in Nowy Czas so far. How is France,
Mervyn?
Says mervyn: ‘France hot with thunder storms
and wild boar and swallows hunting insects high in
the sky and azure rivers and an old man who needs
lots of love.’
bottom line: Thank you Mervyn. You are famous
now. Sorry, it’s only £150. I’ll try for more next time.
Anybody giving me £200? Going, going, going…
text & graphics by joanna ciechanowska
na odrapanej ścianie
obok podwórka z trzema stolikami
białe wino odbierało ostrość widzenia
kręciliśmy się w wirze obrazów
spotykając sklepiki gdzie ukr yto
brylanty obok kolorowych szkiełek
któr ych tani blichtr podsuwał myśl
że kiedyś może już tu byliśmy
i tak wciąż błądzący - odchodziliśmy
zostać nie mogąc
zbyt krótko trwało
żeby poznać wszystko
zbyt długo żeby zapomnieć
teraz nie ma już do ciebie powrotu
Rovinj - Rovigno
Hoode
Czwartki
Literackie
Restauracja
Robin Hood
218 King Street
Hammersmith
W6 0RA
Od września!
26|
lipiec - sierpien 2013 2013 | nowy czas
czas przeszły teraźniejszy
Po ż a r w H o t e l u L a m b e r t
Na początku lipca Hotel Lambert na
Wyspie św. Ludwika w Paryżu,
dawna rezydencja książąt Czartoryskich i ośrodek XIX-wiecznej Wielkiej
Emigracji stanął w płomieniach.
Ogień strawił cały dach, o powierzchni 650 metrów kwadratowych. Struktura jest osłabiona, gdyż
częściowo zawaliły się schody i fronton. Słynna Galeria Herkulesa, której
sufit zdobią dzieła francuskiego malarza Charlesa Le Bruna nie spłoneła,
ale została poważnie uszkodzona
przez dym i wodę. Jak twiedzi francuska minister kultury Aurelie Filippetti, straty są „nieodwracalne”.
GrzegorzMałkiewicz
Paryż. Lewy i prawy brzeg Sekwany wypełniony francuskim dziedzictwem. Pałace, muzea, historia. Nie ma wolnego miejsca, jakby
kilkadziesiąt pokoleń działało w ścisłym porozumieniu na przestrzeni czasu. Wielowiekowy dorobek. Katedra Notre Dame,
Luwr, most zbudowany z kamienia zniszczonej Bastylii, wieża Eiffla, stary dworzec zamieniony na Musee d’Orsey. W tym historycznym ciągu jest też Hotel Lambert. Wzniesiony w 1640 roku
przez wybitnego architekta owych czasów Louisa Le Veau, pałac
był później rezydencją słynnego pisarza i filozofa Woltera.
W XIX wieku zbierały się w nim intelektualne elity Paryża, a
gospodarzami byli Polacy, właścicielem książę Adam Czartoryski.
Każdy Polak uczył się o tym w szkole. Wielka Emigracja. Ale zanim stała się wielką, zaczynała podobnie jak każda, o czym książki mówią niewiele.
=$3526=(1,(
7+(:
$//$&(&2//(&7,21
+HUWIRUG+RXVH0DQFKHVWHU6TXDUH/RQGRQ:8%1
:QLHG]LHOĊZU]HVQLDRJRG]
6.$5%<:
$//$&(&2//(&7,21
=ZLHG]DQLHNROHNFML]SROVNLPSU]HZRGQLNLHP
3R]QDMĞZLDWZNWyU\PĪ\OD0DULD/HV]F]\QVND
ĪRQD/XGZLND;9
:VWĊSGRPX]HXPLXG]LDáZZĊGURZFHEH]SáDWQH
:LĊFHMLQIRUPDFMLWHO-GDQXWDODVLN#ZDOODFHFROOHFWLRQRUJ
DQQHID\#ZDOODFHFROOHFWLRQRUJ
O Hotelu Lambert, o tym, że jest na sprzedaż podobno dowiedział się Fryderyk Chopin od francuskiego malarza Eugene Delacroix. Może pili kawę na Wyspie św. Ludwika i Delacroix
wiedząc, że Polacy szukają jakiegoś miejsca, gdzie mogliby się spotykać, przedstawił możliwość kupienia podupadłego trochę pałacu
właśnie na tej małej wysepce sąsiadującej z większą, na której stoi
Notre Dame. Fryderyk Chopin przekazał wiadomość księciu
Czartoryskiemu, który zakupił pałac w 1843 roku. Taki był początek polskiej historii związanej z Hotelem Lambert.
Jego salony przez ponad sto lat gościły polityków, intelektualistów i artystów. To w nim odbywały się patriotyczne bale otwierane polonezem specjalnie na tę okazję skomponowanym przez
Fryderyka Chopina. Hotel Lambert stał się najważniejszym salonem Paryża. To tu było centrum intelektualnego życia Europy w
drugiej połowie XIX wieku. Powstała w nim też szkoła i Biblioteka
Polska. Pozostał własnością rodziny Czartoryskich do 1975 roku.
Podobno spadkobiercy zaproponowali kupno pałacu władzom
PRL, a ponieważ komuniści przyzwyczajeni byli raczej do zabierania arystokratom ich posiadłości niż kupowania od nich, możliwość zachowania tego tak ważnego dla polskiej historii miejsca dla
przyszłych pokoleń nie spotkała się z zainteresowaniem krajowych
władz. Pałac kupił baron Guy de Rottshild.
Kolejną okazję zmarnowaliśmy sześć lat temu. Wprawdzie ówczesny minister kultury Michał Ujazdowski wyjaśniał, że zwrócił
się do barona z propozycją kupna pałacu, ale było już za późno.
A jak było? Niektórzy twierdzą, że baron de Rottshild zwrócił się z
propozycją sprzedaży do polskiego rządu. W tej sprawie były interwencje działaczy polonijnych i polskich parlamentarzystów, niestety bezskuteczne. Są na to dowody w postaci listów i interpelacji
poselskich. Pałac za 100 mln dolarów kupił emir Kataru.
Nowy właściciel postanowił pałac przebudować, radykalnie ingerując w jego XVII-wieczną architekturę. Pojawiły się głosy protestów ze strony historyków.W internecie podpisywano petycję, na
stronach francuskich i angielskich – ale nie polskich (!). Co ciekawe, przy okazji nagłaśniania petycji, na tych stronach właśnie
można było poczytać o naszym dziedzictwie. Dowiedzieć się czegoś o naszej historii od cudzoziemców… Polskie media zajmowały
się kolejną odsłoną pojedynku premier-prezydent.
I znowu coś nam nie wyszło, i nawet tego nie zauważyliśmy.
Czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na promocję Polski w
zjednoczonej Europie, kiedy w związku z członkostwem w Unii
Europejskiej Ambasady RP straciły swoje znaczenie polityczne?
Pożar Hotelu Lambert polskie media odnotowały. Dobre i to.
O przyczynach pożaru dowiemy się z pewnością w niedługim cza-
sie. Straty oceniają specjaliści, równolegle prowadzone jest śledztwo. Zdumiewa jednak zrządzenie losu, brutalnie potwierdzając
obawy internautów, którzy wraz z historykami ostrzegali przed
zbyt radykalną modernizacją obiektu. Osiągnięto wprawdzie kompromis, ale być może niewystarczający. Czy Hotel Lambert nie
stał się ofiarą, jak inne podobne obiekty, których z powodu ich
wartości historycznej nie można legalnie zburzyć czy dowolnie
zmodernizować? Ognia, totalnego niszczyciela, żadne przepisy nie
wstrzymają. Być może to tylko nieuprawnione spekulacje… Oby.
Brat emira zapowiedział już odbudowę zniszczeń. Koszt odbudowy szacowany jest na około 50 mln euro, czyli tyle, ile kosztował
dotychczasowy remont. Pozostaje pytanie, według jakich planów
będzie przebiegała rekonstrukcja zniszczonych pięter? Zniszczona
została mieszcząca się w górnej części budynku łaźnia (Cabinet de
Bains), w której znajdowała się seria obrazów i fresków autorstwa
nazywanego „francuskim Raphaelem” Eustache Le Sueura. Czy
w ramach odbudowy uda się teraz nowym właścicielom zbudować
podziemny parking, zainstalować nowoczesne windy i wprowadzić
inne kontrowersyjne rozwiązania, których nie udało się wcześniej
zrealizować z powodu społecznego protestu?
Bez względu na straty spowodowane pożarem powinna obowiązywać umowa podpisana przez obecnych właścicieli z władzami miasta. Dzięki tej umowie ocalono między innymi tzw.
kominek Chopina i polskie neogotyckie witraże. Hotel Lambert
jest nie tylko ważnym obiektem w naszej historii. Jest uważany za
jedną z pereł architektury paryskiej.
|27
nowy czas | lipiec - sierpien 2013
czas na podróże
dają się do jazdy konnej lub romantycznych spacerów.
do Oye-Plage traficie w odpowiednie porze roku, będziecie mogli zobaczyć również migrujące gatunki ptaków, które
przemierzają co roku właśnie tę trasę. Są
to między innymi czajki, ostrygojady,
szczudłonogi, łyski, cyraneczki i warzęchy
białe. Natomiast na pastwiskach spotkać
można owce szetlandzkie, bydło ze szkockiej rasy wyżynnej oraz kucyki, które są
niemałą rozrywką dla najmłodszych.
rock PoolS
Ujście rzeki Somma
Plaże dla każdego
w północnej Francji
Według operatora promowego na trasie Calais-Dover, firmy MyFerryLink,
dla wszystkich tych, którzy poszukują
idealnych wakacji nad morzem, rozwiązanie może znajdować się bliżej
niż można by sądzić. W północnej
Francji znajduje się plaża, która sprosta wymaganiom wszystkich –zarówno tym, którym największą
przyjemność sprawia budowanie
zamków z piasku z dziećmi, jak i tym,
którzy pasjonują się sportami wodnymi. Znajdzie się też miejsce dla osób
ceniących sobie spokój i piękno natury oraz dla tych, którzy uwielbiają
wygrzewać się na słońcu.
NadmorSki Paryż
Le Touquet, miasto nazywane nadmorskim Paryżem, znane jest głównie
z eleganckich butików, wyśmienitych
restauracji, gwarnego rynku, szykownych kafejek oraz stylowych hoteli.
Jednym z najsłynniejszych jest hotel
Westminster z unikatowymi cechami
stylu art deco, kuchnią oznaczoną
gwiazdką Michelin oraz słynnym Spa
autoryzowanym przez Nuxe. Le Touquet to również raj dla miłośników
sportów wodnych, w szczególności kitesurfingu, windsurfingu i żeglarstwa,
a długie i szerokie plaże idealnie na-
Dla osób preferujących nieco bardziej
nierówną i wyboistą scenerię proponujemy przejażdżkę malowniczą trasą
D940 na południe od Calais, gdzie
możecie Państwo wybrać zarówno
jedną z licznych plaż kamienistych
w pobliżu Audresselles, piaskowe wydmy w okolicach Ambleteuse, jak i
wszystko co znajduję się na trasie pomiędzy nimi. Skaliste klify Cap Gris
Nez oraz Cap Blanc Nez stanowią
wspaniałe i malownicze tło oraz
umożliwiają miłośnikom spacerów
zdobywanie szczytów, z których rozciągają się niesamowite widoki na kanał La Manche i wybrzeże Anglii.
rezerwat Przyrody
Podążając na wschód od Calais odkryjecie Państwo przepiękny rezerwat
przyrody Oye-plage. 391 hektarów
plaż i wydm stanowi wymarzone miejsce do rozkoszowania się pięknymi widokami, ale również do obserwacji
przyrody. Obszar ten daje możliwość
zobaczenia tak unikalnych okazów ptaków i roślin jak ciemiężyk, rokitnik
zwyczajny, soliród czy zatrwian. Jeżeli
Ujście Sommy – Baie de Somme – to
największe estuarium północnej Francji.
Magiczne i wyjątkowe miejsce, które
trzeba zobaczyć. Baie de Somme zalicza
się do jednych z piękniejszych zatok na
świecie, co zawdzięcza wyjątkowemu środowisku naturalnemu i jego dużemu
zróżnicowaniu. Znaleźć tu można piaszczyste i kamieniste plaże, łąki, lasy, słone
bagna oraz wybrzeże klifowe. Obszar ten
jest bardzo licznie odwiedzany przez ptaki w czasie przelotów, a turyści często
przybywają tutaj właśnie specjalnie, by
móc obserwować ciekawe gatunki ptaków migrujących, jak również foki.
Do innych atrakcji tego obszaru należy możliwość długich spacerów po plaży
lub wycieczki w zaprzęgu konnym w okolice bagienne, gdzie lokalny przewodnik
opowie Państwu o tym fascynującym
miejscu. Można również zwiedzać ten teren podróżując na rowerze po wielu specjalnie wyznaczonych do tego trasach, a
gdy już się zmęczymy, możemy wskoczyć
w pociąg i podziwiać piękne widoki.
MyFerryLink kursuje na trasie Dover-Calais 16 razy dziennie. Bilet
standardowy – 19 funtów w jedną stronę na przeprawy samochodem do 9 pasażerów. Bilet jednodniowy od 20 funtów w dwie strony. Więcej informacji na: www.myferrylink.pl lub 0844 2482 100.
28|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
czas na podróże
Wody morza-jeziora Tana
Wyspy skarbów
kawa, księgi i anioły
na jeziorze Tana
Tekst i zdjęcia:
Marcin Kołpanowicz
O
jeziorze Tana trudno powiedzieć coś pewnego. Nikt nie wie, ile jest na nim wysp – te
mniejsze pojawiają się i znikają w zależności
od poziomu wody. Samo jezioro ma około
84 km długości i około 66 km szerokości, jednak wymiary te również nie są stałe, w porze suchej jezioro kurczy
się nawet o kilka kilometrów. Stara legenda mówi, że na jednej z
wysp jeziora Tana zatrzymała się Matka Boska w czasie ucieczki do
Egiptu, ale to też nie jest pewne, bo Święta Rodzina musiałaby wtedy nadrobić (w jedną stronę) ponad 2500 kilometrów.
Kolor wody jest w czasie suszy oliwkowozielony, w porze deszczowej zmienia się na błotnistoczerwony, a Nil, który z Tany wypływa, zwany jest Błękitnym. Na jedenastu spośród nie-wiadomo-ilu
wysp jeziora mieszczą się klasztory Ortodoksyjnego Autokefalicznego Kościoła Etiopskiego. Z miejsc eremickiego odosobnienia zmieniają się one powoli w atrakcje turystyczne, tym bardziej że
przechowywane w przykościelnych „muzeach” skarby w niezwykły
sposób dokumentują długą historię chrześcijaństwa w tym kraju.
Już w Dziejach Apostolskich, a także w świętych księgach koptyjskich przeczytać można o dworzaninie etiopskiej królowej Kandaki, który został nawrócony i ochrzczony przez apostoła Filipa.
Nic więc dziwnego, że już w IV wieku cała Etiopia, jako jeden z
pierwszych krajów na świecie przyjęła chrzest.
Nazwa oddalonego o 320 km na północ od Addis Abeby, położonego nad Taną miasta Bahir Dar oznacza „brzeg morza”. I rzeczywiście, rozległy akwen wygląda bardziej na morze niż na jezioro.
Ze słonecznego, wesołego i hałaśliwego Bahir Daru, o alejach ocienionych przez rozłożyste palmy, wypływamy motorową łodzią na
wody morza-jeziora Tana. Właściciel łodzi i sternik w jednej osobie
ma na imię Malaku, co po amharsku znaczy „anioł”; jego koszulka
ozdobiona jest nadrukiem krzyża z Lalibela. Wraz z moim synem
Michałem i naszym etiopskim przyjacielem Uorku oddajemy się
więc w anielską opiekę, zadowoleni, że nie musimy żeglować na lekkiej, chybotliwej łodzi z papirusu, jakie pływają tutaj od setek lat –
przypomina o tym słomiana miniaturka, dyndająca na nitce pod
daszkiem naszej motorówki.
Naszym celem jest oddalony o 18 km półwysep, a właściwie
znajdujący się na nim kościół Ura Kidane Mihiret. Mijamy dryfujące stado kilkuset pelikanów i dwie gęsto porośnięte tropikalnym
lasem wysepki – nad wierzchołkami drzew połyskują charakterystyczne dachy etiopskich kościołów. Wieńczy je rodzaj blaszanego
parasola, z którego wyrasta wpisany w koło krzyż, promieniście
obwieszony siedmioma strusimi jajami. Po półtorej godzinie prucia rozkołysanych fal docieramy do półwyspu Zege. Na brzegu
tłumek pątników (pobożnych Etiopczyków pielgrzymujących do
tego świętego miejsca), poparzeni przez słońce ferendżju (turyści)
oraz handlarze pamiątek, od których ci ostatni nie mogą się opędzić. Do klasztoru prowadzi kamienista ścieżka przez gęsty podzwrotnikowy las – głośno w nim od rechotu żab i śpiewu ptaków.
W nozdrza uderza zapach kawy rosnącej wszędzie wokół na niewysokich krzewach. Podobno Etiopczycy nauczyli się robić użytek
z kawy od kóz. Gdy zauważyli, że kozy po schrupaniu ziaren z kawowego krzaczka wpadały w euforię, postanowili sami spróbować.
I tak to, dzięki kozom, powstały kawiarnie. Na półwyspie Zege
dzieci zbierają ziarna dziko rosnącej kawy, kobiety palą je najpierw na płaskich okrągłych blachach, kucając przy niewielkim
ognisku, a następnie ucierają w moździerzach i gotują napój w glinianych imbryczkach.
W kawiarni pod palmą wzmacniamy się więc filiżanką czarnej
jak obsydian, piekielnie mocnej kawy „prosto z krzaka” lub – jak
kto woli – „prosto od baby”, i ruszamy dalej. Pielgrzymi, którym
próbujemy robić zdjęcia, odwracają się lub zasłaniają twarze rąbkiem szaty, wyraźnie unikając oka kamery, za to natarczywi sprzedawcy pamiątek bez przerwy biorą nas w okrążenie, czego z kolei
my wolelibyśmy uniknąć. Jednak gdy daję się zaciągnąć do jednego
z ustawionych wzdłuż ścieżki straganików, nie wiem, czy bardziej
podziwiać wystawione tu krzyże, naszyjniki i ręcznie malowane ob-
razki, czy urodę ich ciemnoskórej sprzedawczyni, o oczach brązowych jak ziarna świeżo palonej kawy. Nieopodal zgarbiony na niskim taboreciku artysta maluje na kawałkach koziej skóry kopie ikon
z pobliskiego kościoła, a na jego palecie rozłożone są grudki ziemi,
nasiona i kwiaty, z których uzyskuje swe pigmenty. Wkrótce staniemy przed pierwowzorami – za drzewami widać już przykrytą dachem w kształcie spłaszczonego stożka rotundę.
Jak większość etiopskich kościołów, ten również zbudowany jest
na planie koła i ma strukturę cebuli – składa się z kilku koncentrycznych kręgów. Najpierw płot – modlą się przed nim ci, którym z powodu zadanej pokuty nie wolno przekroczyć nawet ogrodzenia. Ci,
którym wolno, muszą przed wejściem zzuć buty, by nie wnieść do
miejsca świętego pyłu i brudu świata. Zewnętrzną ścianę budynku
tworzą drewniane słupy-kolumny, poprzedzielane wyplatanymi z
bambusa ażurowymi ścianami, przez które słońce rzuca rozedrgane
plamy światła na bambusową „słomiankę” rozłożoną na podłodze
pierwszego kręgu. Leżą tam nieporządnie, lecz efektownie rozrzucone draperie, przypominające śpiących pielgrzymów. Spod jednej
z nich istotnie wyglądają zakurzone bose stopy.
Pod ścianą spoczywają bębny, używane w etiopskiej liturgii; wysłużone membrany z byczej skóry, naciągnięte z obu stron na czerwone, oplecione rzemieniami kadłuby. W Kościele koptyjskim
wszystko coś oznacza, więc mniejsza membrana symbolizuje Stary,
większa – Nowy Testament. Obok tych tamtamów wiary leży wiązka pielgrzymich lasek modlitewnych – to makuamie, długie kije zakończone drewnianą lub mosiężną podpórką, z obu stron wygiętą
jak baranie rogi. Większą część (rozpoczynającej się przed wschodem słońca, a trwającej prawie do południa) niedzielnej mszy świętej wierni stoją, więc podpórki te wkładają sobie pod pachę, i tak
chwieją się całymi godzinami pogrążeni w modlitwie.
Następny krąg świątyni otynkowany jest zmieszaną z trawą ziemią, która po wyschnięciu daje gładką i twardą brunatną skorupę,
zaskakująco estetyczną i przyjemną w dotyku, a do tego izolującą
Kościół Ura Kidane Mihiret
Malowidło ścienne
od upału. W tej ścianie wybite są wysokie bramy – cztery potężne
odrzwia, każde wykonane z litego drewna, starego i spękanego, prowadzą do następnego kręgu, a właściwie kwadratowej budowli.
I tutaj zaczyna się prawdziwy cud. Ściany czworobocznego budynku, niby tapetą, oklejone są płótnem, które od podłogi do sufitu pokrywają malowidła – to jedna z najbardziej niezwykłych
biblii pauperum, jakie można oglądać w świątyniach chrześcijańskich. Na wielopiętrowych freskach rozgrywa się sakralny komiks,
w którym mieszają się motywy Starego i Nowego Testamentu
oraz świętych ksiąg etiopskich. Te przedstawienia nie są skrępowane bizantyjskimi kanonami – ikonę etiopską cechuje fantazja i
swoboda w doborze tematów (wiele z nich pochodzi z żywotów lokalnych świętych) oraz afrykańska śmiałość w użyciu jaskrawych,
kontrastujących ze sobą barw. Przeważają kolory etiopskiej flagi:
zielenią, żółcieniem i czerwienią odmalowane są biblijne historie,
epizody bitewne, krwawe męczeństwa i cudowne uzdrowienia. Na
|29
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
czas na podróże
freskach jest tłoczno jak na rynku etiopskiej wioski w dzień targowy. Obchodzę w kółko kwadratową, pokrytą malowidłami budowlę; w końcu zaczynam się gubić, co już widziałem, a czego jeszcze
nie – za każdym kolejnym narożnikiem otwierają się niezwykłe
sceny, wciąż zaskakują nowe motywy. Każde wolne miejsce jest
wykorzystane, nawet belki stropu i fryzy ozdobiono głowami serafinów. Tu anielska dzida przebija łeb potężnego Lewiatana, tam
święty Jared, nie zważając na bitewny zgiełk, jaki wokół niego panuje, trąca struny harfy – to twórca etiopskiego śpiewu liturgicznego. Królowa Saba jedzie konno do króla Salomona. Na jednej
nodze trwa Tekle Hajmanot – święty, który tyle lat modlił się na
stojąco, że odpadła mu druga kończyna. Świętemu Gebre Menfes
Kiddusowi odzianemu we włosiennicę, otoczonemu przez lwy i
lamparty, ptaki spijają łzy z oczu. Dzisiaj – już nie malowane, a
żywe ptaki wydziobują kawałki malowideł i zakładają gniazda w
wydrążonej tym sposobem ścianie. Granatowosine diabły ukazane
są zazwyczaj z profilu – to w malarstwie etiopskim sposób na
przedstawianie szwarc-charakterów. Spętane łańcuchami rzesze
demonów tłoczą się przed księciem ciemności, umieszczonym –
dla większego poniżenia – przy samej podłodze.
Nad nim siedzi popularny bohater etiopskich legend, Belaj Ludożerca, który wsławił się tym, że pożarł w swym życiu 72 ludzi, w
tym własnego syna. Przedstawiony został z maczetą, którą odkrawa
kawałek z poćwiartowanego ciała swej ofiary. Stara wieść niesie, że
do Belaja przyszedł kiedyś umierający z pragnienia trędowaty. Ludożerca tak się wzruszył losem kaleki, że nie tylko go nie zjadł, ale
podał mu kubek wody. Po śmierci kanibala szatan był pewien, że
może porwać jego duszę do piekła, najpierw jednak Michał Archanioł miał zważyć dobre i złe czyny Belaja. Na jednej szali położył 72
zjedzonych nieszczęsników, a na drugiej kubek z wodą, podany niegdyś trędowatemu. Akurat przechodziła obok Dziewica Maryja i jej
cień padł na kubek. To przeważyło szalę i w konsekwencji ocaliło
miłosiernego ludożercę przed mękami piekielnymi.
Wizerunek Madonny z trzymającym księgę Dzieciątkiem przez
szacunek okryto półprzeźroczystym welonem, zielonym jak wody jeziora Tana. Wokół hieratycznej Maryi – sceny pełne zgiełku i egzotycznej fantazji. Wniebowstąpieniu Jezusa towarzyszy
naigrywający się z niego diabeł. Nieopodal – uzbrojeni w karabiny
żołnierze Ahmeda, zwanego Gragn (Mańkut), muzułmańskiego
emira Harraru. Ahmed (ma się rozumieć, przedstawiony z profilu)
w XVI wieku zaatakował chrześcijańskich władców Etiopii. Muzułmanie ucinają głowy Etiopczykom – krew tryska ze zdekapitowanych szyj jak z gejzerów. Co gorsza, żołnierze emira byli świeżo
wyposażeni w broń palną. Uzbrojeni jedynie we włócznie i dzidy
Amharowie nie mieli szans, więc zwrócili się o pomoc do przybyłych
właśnie do Abisynii Portugalczyków, co uratowało ich przed niechybną klęską.
Na środku każdej z czterech ścian czworoboku, podobnie jak w
ścianach okalającej go rotundy, znajdują się masywne podwoje. Jednak przez te odrzwia zwykłym śmiertelnikom wchodzić nie wolno,
są one dostępne jedynie dla kapłanów. Nie darmo każdego skrzydła
drzwi, niby Bram Raju, strzeże niebiański strażnik – Archanioł z obnażonym mieczem, bo w samym centrum kościoła, w jego tajemnym jądrze, znajduje się Święte Świętych miejsce, do którego nie
wolno wchodzić nikomu. Tu przebywa Arka Przymierza, a właściwie jej wierna replika, gdyż oryginał, jak wierzą Etiopczycy, znajduje
się w mieście Aksum, 1000 kilometrów na północ od Bahir Daru.
We wszystkich kościołach kraju przechowuje się otoczone najwyższą
czcią kopie Arki, w których przechowuje się Najświętszy Sakrament.
Wedle Księgi Królów (Kebra Negest), syn Saby i Salomona, król
Menelik wykradł Arkę Przymierza ze świątyni w Jerozolimie i przewiózł do Etiopii, gdzie jest do dziś pilnie strzeżona.
Wychodzimy z kościoła Ura Kidane Mihired. Przed świątynią
zauważam powieszone na drewnianej konstrukcji dwa podłużne,
obłe jak ryby, głazy – to kamienne dzwony. Trącone małym kamykiem, wydają tajemniczy, długo wibrujący w powietrzu dźwięk.
Po chwili słyszymy już tylko trywialny warkot silnika yamahy i
nasz Malaku steruje w stronę wysp, które wcześniej mijaliśmy. Na
większej z nich stoi wzniesiony w pradawnych czasach kościół Kibran Gabriel. Jak głosi tabliczka, kobietom wstęp na tę wyspę jest
wzbroniony, co jawnie urąga zasadzie równości płci. Jednak na
pocieszenie feministkom mogę dodać, że Etiopczycy nie dyskryminują kobiet i bez oporów zatrudniają je na budowach. Nie szukając daleko, obok kościoła Ura Kidane Mihiret, gdzie powstaje
muzeum, w którym pomieścić się mają skarby z klasztornych zbiorów, widzieliśmy niewiasty pchające taczki z zaprawą i rozłupujące
kamienie ciężkimi młotami.
Znów pod górę, ścieżką przez gęsty las, tym razem wolny od
straganów. Pnie i gałęzie drzew porośnięte niezwykłymi siwymi
„wąsami”, które falują w lekkiej bryzie. Zastajemy przy kościele
dwu księży pochylonych nad małymi modlitewnikami w okładkach z ciemnobrązowej skóry. Okazuje się, że kościół jest zamknięty z powodu konserwacji. Uorku głośno wyraża swoje
rozczarowanie, gdyż przy wstępie na wyspę zapomniano nas o
tym poinformować, choć nie zapomniano o pobraniu opłaty. Starutki wychudzony kapłan postanawia zrekompensować nam tę
założyciel klasztoru Kibran Gabriel. Po latach poświęconych nawracaniu pogan ów święty mąż oddał się modlitwom i umartwieniom
na tej właśnie wyspie, tutaj także zmarł w wieku 107 lat, a stało się to
około roku 1100. Podobno metalowy krzyż, którego nasz kapłan
używa jako wskaźnika, jest prawdziwym krzyżem św. Johannisa. Takie to cuda ujrzeć można na wyspie na jeziorze Tana, w Etiopii, która sama jest wyspą chrześcijaństwa w morzu islamu.
Do „muzeum” wchodzi młody ksiądz, w żółtej szacie i białej czapeczce; klęka przed starym eremitą i z głębokim uszanowaniem całuje go w rękę, a następnie prosi nas, byśmy zabrali go ze sobą łodzią
na brzeg. Nie jest członkiem monastycznej wspólnoty z tej wyspy, a
jedynie przybył tu z krótką wizytą i wraca właśnie do rodzinnego
Debre Libanos. Zapraszamy go do łodzi.
Podczas gdy Malaku pruje w stronę Bahir Daru, prowadzimy z
Dzieci zbierają ziarna dziko rosnącej kawy
Stary kapłan krzyżem św. Johannisa
Kawiarnia pod palmą
stratę i prowadzi nas do „muzeum” – piętrowego kamiennego budyneczku, przypominającego stodołę – i otwiera ciężką kłódkę.
Wewnątrz ciemność, z którą bez powodzenia zmaga się słaba migająca jarzeniówka. I skarby, jakich nie spodziewałem się ujrzeć na
małej, zarośniętej tropikalnym lasem wysepce. W prostych gablotach, za pękniętą szybą spoczywają liczące 500 lat złote królewskie
i książęce korony. Mają one formę czepców – półkul, ozdobionych
kulkami wiszącymi na cienkich łańcuszkach i zwieńczonych okrągłymi wieżyczkami z ażurowym krzyżem na szczycie. Obok jeszcze
starsze sprzęty kościelne – mosiężne kadzielnice i srebrne naczynia, służące do obmywania rąk w czasie liturgii, zwane dzbanami
Piłata. I książki, całe szafy wypełnione książkami: miniaturowe
modlitewniki, grube księgi oraz ogromne, ważące ponad 20 kg tomy Ewangelii i Żywotów Świętych. Jeden z kapłanów dźwiga ciężki wolumin, a drugi przewraca strony z najcieńszej, pochodzącej z
brzucha, koziej skóry. Na nich nierównymi rzędami biegną teksty
zapisane etiopskimi literami w starożytnym języku gyyz – święte
imiona wyróżnione są na czerwono. Kodeks pochodzący z XIII
wieku jest bogato iluminowany – pigmenty nie wyblakły, więc na
kolejnych, lekko sfalowanych kartach podziwiamy Zwiastowanie,
Rzeź niewiniątek, Przemienienie na górze Tabor. Wjazd do Jerozolimy przestawiony został na „rozkładówce” – z lewej strony Jezus na białym koniu, z prawej – ludzie rzucający na ziemię palmy i
kwiaty. Kilka stron dalej zaparcie się św. Piotra i sławny kur, który
zapiał trzy razy. Wszystko w cudownym, naiwnym stylu, przypominającym po części ikony, po części romańskie miniatury.
Chudziutki kapłan wyciąga współczesną broszurę i wysmukłym
krzyżem wskazuje na okładce innego siwego kapłana, przed którym
czołga się poskręcany zielony wąż. Starzec z okładki to św. Johannis,
Zarośnięta lasem mała wyspa
księdzem godną soboru chalcedońskiego teologiczną dysputę.
Szczerząc białe wystające zęby, ksiądz pyta nas, czy jesteśmy
członkami Kościoła etiopskiego. Odpowiadamy, że jesteśmy katolikami. Kapłan zasępia się i mówi, że katolicy to nie chrześcijanie, a
zbawienie jest tylko w ortodoksyjnym Kościele etiopskim. Etiopczyk Uorku odpowiada mu na to, że choć w ich ojczyźnie jest tak
wielu ubogich i głodujących, to nie pomaga im Kościół ortodoksyjny, a właśnie przyjezdni – głównie katolicy i protestanci. Duchowny jednak nie daje się zbić z tropu: – Kościół nie został założony
po to, żeby pomagać biednym. Jeśli istnieją biedni, to taka jest widocznie wola Boża. (Riposty tej nie powstydziłby się molierowski
Tartuffe: „Niech się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać
trzeba”). Jednak po chwili namysłu rozpogadza się i dodaje, pokazując w uśmiechu sterczące siekacze: – Ale skoro wy, katolicy, tak
bardzo lubicie pomagać biednym, to czemu nie dacie mi pieniędzy na bilet do Debre Libanos?
MARCIN KOŁPANOWICZ, art ysta malarz. Publikuje eseje
podróżnicze w miesięczniku „Poznaj Świat” i teksty o sztuce w
kwar talniku „Ar t ysta i Sztuka”.
30|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
czas na podróże
Architektura Rocinhi
Fawela Rocinha
Słupy elektryczne w Rocinhi
W Brazylii, która w 2014 organizuje Mistrzostwa Świata w Piłce
Nożnej, a w 2016 Igrzyska Olimpijskie, ma obecnie miejsce
masowa eksmisja oraz wywózka favelados – mieszkańców tzw.
dzielnic biedy, faweli – na peryferie miast. Odizolowane rejony są
im często niedogodne, odległe dziesiątki kilometrów od szpitali i
miejsc pracy tej uboższej części społeczeństwa (nianie, sprzątaczki,
kelnerzy, taksówkarze), która zarobek znajduje w centrach miast.
Elity rządzące tłumaczą decyzję przesiedleń koniecznością
usuwania obywateli z ,,obszarów ryzyka”. Do przesiedleń favelados
dochodzi zawsze wtedy, kiedy tylko ich domy zaburzają
architektoniczne plany rozbudowy miast.
Dorota Józefowicz
Rio de Janeiro planuje zburzyć 123 osiedla biedy i wysiedlić
13 tys. rodzin, niekoniecznie za ich zgodą. W Rio liczbę faweli szacuje się na około tysiąc, a jej mieszkańcy to dziś
jedna piąta populacji miasta. Cztery tysiące rezydentów Laboriaux, położonego na szczycie wzgórza w sąsiedztwie
najbardziej rozwiniętej oraz najludniejszej faweli Rio i Ameryki Południowej – Rocinhi (70-250 tys. mieszkańców),
dołącza do grona pozostałych.
W 2009 roku Rio de Janeiro zostało wybrane na gospodarza igrzysk, ale Brazylia szykowała się na ten moment
znacznie wcześniej. W 2004 roku minister sportu Agnelo Queiroz, odwołując się do ówczesnej sytuacji w Rocinhi, do
wojny gangów, obwieścił: ,,Bezpieczeństwo podczas igrzysk
jest głównym wymaganiem Międzynarodowego Komitetu
Olimpijskiego, a przemoc podczas ostatnich konfliktów w Favela da Rocinha w Rio może udaremnić szanse na otrzymanie
zgody na przeprowadzenie igrzysk”.
Czyżby dla wdrażanego w Rio od 2008 roku programu rządowego UPP (nazwa stworzonych na jego potrzeby jednostek
policji – Unidade de Polícia Pacificadora) imperatywem było
zlikwidowanie przemocy w fawelach ze względu na imprezy
sportowe i wiążące się z nimi zyski ekonomiczne? – pyta wielu.
Czy pacyfikuje się ubogie osiedla – w których od czterech dekad krzewi się nielegalny handel bronią oraz narkotykami i
gdzie od czterech dekad panuje bezprawie oraz dochodzi do regularnych strzelanin – z racji zbliżających się imprez?
W zaplanowanych i zapowiadanych na konkretne dni ak-
cjach (w celu uniknięcia strzelaniny na ulicach, do której dochodziło zawsze podczas pierwszych inwazji) wprowadza się ciężko
zbrojne jednostki wojska i policji militarnej. Następstwem
oczyszczenia dzielnic z przestępców jest instalacja nowych i wynagradzanych nieco lepiej niż regularne oddziały policji
jednostek UPP, które zastępują przekupnych, współpracujących
z gangsterami funkcjonariuszy lokalnych jednostek. Mają one
stacjonować w granicach faweli jako policja środowiskowa już
zawsze. UPP nie obejmie jednak wszystkich faweli – zaledwie
czterdzieści do 2014 roku, czyli jedną dziesiątą. Oponenci UPP
zastanawiają się, co się stanie, jeśli polityczny rywal obecnego
gubernatura Sérgia Cabrala czy też inny, mniej zaabsorbowany
sprawami bezpieczeństwa publicznego polityk wygra w przyszłości wybory w Rio. Brazylijskie media i dociekliwi krytycy
są powściągliwi w gloryfikowaniu programu UPP. Dopatrują
się w nim raczej propagandy, aniżeli przemyślanej strategii rządu. Cabral w swoich hasłach wyborczych podczas obu
kampanii, w 2006 i 2010 roku, znacznie zwiększył budżet na
reklamę, która wychwala bezprecedensowy cud, jakim jest
UPP, zaskarbiając sobie głosy nieprzychylnych dzielnicom biedy, czyli asfaltos (asfalto – chodnik) i zamożnym rodowitym
cariocas. W opinii wielu z nich, enklawy biedy Rio, zasłonięte
murami lub ciasno wciśnięte pomiędzy wzgórza są niby rosnące dziko chwasty, które należy pielić i bezwzględnie zwalczać,
gdyż jako szkodniki wykradają tereny, obniżają jego walory
krajobrazowe i mogą być źródłem groźnych chorób. Są to enklawy biedy pośród fortec zamożności. Asfaltos, nawet ci
ubożsi, najczęściej wstydzą się faweli, nigdy w nich nie bywają i
nie chcą o nich rozmawiać. Rio to nie tylko Cudowne Miasto,
to też Podzielone Miasto, jak zwą je niektórzy.
Uzbrojone jednostki policji wkroczyły do faweli Rocinha 13
Jedna z ulic handlowych
listopada 2011 roku, trzy dni po tym, jak schwytały i aresztowały Antôniego
Francisca Bonfima Lopesa, pseudonim Nem, który był nie tylko szefem
narkotykowym Rocinhi, ale i ważnym członkiem hierarchii przestępczej potężnego gangu Amigos dos Amigos (ADA), rządzącego wieloma dzielnicami
Rio. Uwikłana w korupcję i afiliacje ze światem przestępczym policja trzymała się z daleka, dla niepoznaki przeprowadzając niekiedy quasi obławy.
O Rocinhi, głównej fortecy przemysłu narkotykowego w Rio, zlokalizowanej pomiędzy dwoma najbardziej lukratywnymi rynkami – Strefą
Południową i Barra da Tijuca pisało się wówczas w prasie jako o jednym z
najbardziej bezpiecznych miejsc w mieście. Okazuje się, że obecnie, kiedy
Nem odsiaduje karę w więzieniu, a automatyczna broń w rękach nastoletnich gangsterów zniknęła z ulic, bo dzierżą ją umundurowani policjanci z
oddziałów UPP, do patrolowanej dzielnicy powrócili kryminaliści z gangu
Comando Vermelho i walczą o rejon z pozostałymi w niej Amigos. Bocas de
fumo, czyli punkty sprzedaży narkotyków z głównych ulic przeniesiono w
|31
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
czas na podróże
wąskie labirynty bocznych alei – becos, a wpływy gangu Nema się zmniejszyły, mieszkańcy Rocinhi mają podzielone opinie co do tego, czy policja
jest w stanie zapewnić ochronę na tyle skuteczną, na ile gwarantował ją
Nem. W 2012 roku w strzelaninach na ulicach zginęło sześć osób. W dochodzeniach ustalono, że ofiary to członkowie gangu Amigos dos Amigos,
między którymi dochodzi do konfliktów lub którzy walczą o utrzymanie
władzy z członkami Comando Vermelho. Za wskazanie kryjówki podejrzanego Inacio de Castro Silva, pseudonim Canalao, policja wyznaczyła
nagrodę pieniężną. Rocinhię upstrzono listami gończymi, ale mieszkańcom, od zawsze pozostającym w tyglu trudnych doświadczeń, cóż... nie
śpieszno, by wikłać się jeszcze bardziej w świat narkotykowych gangów.
Statystyki podają, że suma pieniędzy przeznaczana w Brazylii na reklamę rządzących jest dwa razy większa od środków asygnowanych z budżetu
państwa na szkolnictwo publiczne i opiekę zdrowotną łącznie. Zmiany w
globalnej ekonomii, nacisk na usługi zamiast na produkcję – sytuację favelados, z konieczności zawsze samowystarczalnych, ogromnie utrudniają.
Następstwem braku edukacji lub ograniczonego dostępu do niej jest brak
jakichkolwiek perspektyw oraz szans na to, by przez lata pozostawiona samej sobie uboga jedna trzecia populacji Brazylii mogła brać teraz czynny
udział w napędzaniu ekonomii na rynku globalnym dynamicznie rozwijającej się potęgi gospodarczej.
Podziały społeczne się pogłębiają. Choć Rio de Janeiro po trzech dekadach stagnacji jest jednym z najszybciej rozwijających się miast Ameryki
Południowej i Północnej, bardziej dynamicznym niż Nowy Jork, przyciągającym dwa razy więcej inwestycji niż większe São Paulo, favelados
odczuwają, że wciąż traktuje się ich niesprawiedliwie i po macoszemu.
Wydaje się, iż często ich kosztem miasto nabiera rozpędu w rozwoju ekonomicznym. Pomagają temu niedawne odkrycia ropy w strefie
przybrzeżnej i status gospodarza wielkich imprez sportowych.
Chociaż mieszkańcy Rocinha to społeczność zaradna, niemniej jej młodzi mieszkańcy, jak ich rówieśnicy w innych fawelach, często szkoły nie
kończą. Czy to dlatego, że podejmują się pracy zarobkowej, by finansowo
weprzeć rodzinę (nierzadki jest widok dwunastolatków za kasą supermarketu), czy dlatego, że zniechęca ich ponura wizja wyrobnika bogatego
mieszkańca Rio. Uprzedzenia klasowe utrudniają lub uniemożliwiają favelados – tym wykwalifikowanym, ze średnim czy wyższym wykształceniem
– znalezienie lub utrzymanie legalnej posady. W wielu przypadkach ulegając pokusie dużego zarobku kończą jako uzależnieni od narkotyków, ale ze
stałą pensją i uzbrojeni, a więc mający władzę członkowie gangu.
Zanim w Rocinhi pojawiły się patrole UPP, młodziutcy gangsterzy
wmieszani w tłum przechodniów przechadzali się z krótkofalówkami po
wąskich becos i wzdłuż głównych ulic, patrolując dzielnicę. Przysiadali na
jakichś stołeczkach, nieraz ze zmiętymi na kolanach koszulkami. Ich zadaniem jest baczne obserwowanie zagrożeń dla faweli (policja, inny gang),
kontrolowanie kto z zewnątrz i czy uzbrojony wchodzi na jej teren oraz informowanie stojących wyżej w hierarchii gangu. Nowicjuszami obsadza się
także bocas de fumo, czyli miejsca, w których chłopcy sprzedają każdego
wieczoru marihuanę i kokainę. Tak zaczynał sam Nem u jednego ze swoich poprzedników i szefów gangu. Bocas de fumo to stałe miejsca: jakiś
mur, na którym rozsiadają się chłopcy i z którego, na wypadek pojawienia
się policji, mogą szybko zeskoczyć i zbiec w labirynty alei albo – składany
stół, i biznes kwitnie. Przychodzą klienci z zewnątrz: studenci, turyści, bo w
faweli, wszyscy o tym wiedzą, dużo taniej.
Starsi chłopcy, którzy przed najazdem policji paradowali w Rocinhi z
karabinami dumnie przewieszonymi przez ramię, pistoletami maszynowymi i najróżniejszą bronią dużego kalibru, niekiedy na motocyklach – to już
soldatos, żołnierze szefa narkotykowego. Bywa, że obwieszeni złotymi łańcuchami, manifestują, jak dobrze im się powodzi. Ci są od brudnej roboty,
od zastraszania, karania za wprowadzanie nieporządku w kontrolowanym
rejonie, za drobne przestępstwa, jak kradzieże czy uwiedzenie cudzych
żon, i wreszcie od zabijania.
Podobnie jak i w innych opanowanych przez gangi ubogich osiedlach
jeden z czołgo
́ w na ulicach rocinhi w dzien
́ inwazji
miast brazylijskich, również i w Rocinhi kryminaliści mają
przeprowadzać drastyczne tortury obwinionego, w grotach na
wzgórzach obcinać mu kończyny, wciskać w stos opon samochodowych i podpalać. Nem w ciągu sześciu lat kontrolowania
Rocinhą zbudował armię składającą się z co najmniej dwustu
StatyStyki podają, że Suma
pieniędzy przeznaczana
w Brazylii na reklamę
rządzących jeSt dwa razy
więkSza od środków
aSygnowanych z Budżetu
pańStwa na Szkolnictwo
puBliczne i opiekę
zdrowotną łącznie.
soldatos. Mimo że od listopada 2011 roku odsiaduje karę w
więzieniu, życie bandidos w dzielnicy nie zamarło, czego dowodzą strzelaniny oraz morderstwa uwikłanych w świat
dużych pieniędzy i władzy. Cóż... widocznie należy wyłonić
nowego przywódcę, który przejmie kontrolę nad obszarem,
nad bocas de fumo, ale wtedy wracamy do punktu wyjścia –
władzę, przejmie inny gang.
To zamknięte koło, z którego wielu połkniętych przez bocas de fumo, będących w pułapce niesprawiedliwego systemu
edukacji, zatrudnienia oraz opieki socjalnej młodych ludzi
Rocinhi czy innych faweli najczęściej wyjścia nie ma. Nie bez
kozery śpiewa MV BILL w Soldato do Morro: ,,Nie wiem,
co jest gorsze, zamienić się w bandytę/ Czy zabijać się dla
grosza...”
Czy państwo, wkroczywszy do Rocinhi i innych faweli Rio,
obok uzbrojonego policjanta wprowadzi też równe szanse na
rozwój i perspektywy, tak by runęły mury Podzielonego Miasta,
okaże się w przyszłości.
Tekst i zdjęcia: Dorota Józefowicz
artysta w sklepie z pamia
̨tkami
rocinha i jej dostatnie sa
̨siedztwo
Beco, czyli wa
̨ska aleja faweli
32|
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
pytania obieżyświata
Cyganie z Sacromonte
Czy można klaskać, kiedy
grają Camaron i Tomatito?
Włodzimierz Fenrych
W
zboczuwzgórzaSacromontewykute
sąjaskinie,wktór ychmieszkająCyganie.Wszystkotamjestwjaskiniach–
domy,sklepy,spelunki.Tespelunki
trochętakieudawane,dlatur ystów,
którzymikrobusamiprzyjeżdżajątamposłuchaćtrochęegzotycznejmuzyki.Ipoklaskać.
Inaczejbyło,kiedygraliCamaroniTomatito,czyliKrewetkai
Pomidorek.Wtedyzapadałacisza,salasłuchałajakzaklęta,klaskalitylkomuzycy.Niktzpublicznościnieośmielałsięwłączać,
byniezepsućskomplikowanegorytmu.Bodłonietonajważniejszyinstrumentflamenco.Gitarajestdrugorzędna,najważniejszy
jestgłosśpiewakaorazdłonie–zazwyczajkogośinnego–wyklaskującerytm.Publicznośćniepowinnaklaskać,ale...
KrewetkaiPomidorekprzyczynilisiępoważniedotego,że
dojaskińnaSacromonteprzyjeżdżająmikrobusikipełnezagranicznychtur ystów,którzychcąposłuchaćtejegzotycznejmuzyki.Ioczywiściepoklaskać.CzymożnasiędziwićCyganomz
Sacromonte?Alhambrazapewniastałydopływtur ystówdo
Granady,askoroonijużsą,toczemuniemająposłuchaćcygańskiejmuzyki?Jakzostawiątrochękasy(dwadzieściaeuroza
sesję),toniechnawetklaszcząniedorytmu.
Tur yściwGranadziemyślą,żewjaskiniachnaSacromonte
słuchająprawdziwegocygańskiegoflamenco.Tymczaseminni
wykonawcytwierdzą,żewtychjaskiniachwdzisiejszychczasachwystawianajestcepeliadadlatur ystów,aprawdziwego
flamenco,prawdziwiejsztuki,trzebaszukaćgdzieindziej.W
samejGranadziejestkilkatakichmiejsc.JestCasadelArteFlamenco(DomSztukiFlamenco)albotablaoonazwieLeChien
Andalou(nawiązaniedotytułufilmuSalvadoraDaliPies andaluzyjski).Tammożnaposłuchaćizobaczyćflamenconajwyższejklasy.
Tablao?Acototakiego?Tablaotomiejsce,wktór ymmożnaposłuchaćizobaczyćflamenco.Zazwyczajjesttobar,wktórymjestscenazpodwyższonąpodłogą–taką,wktórąmożna
stukaćobcasami.Boobcasytancerkitoteżważnyinstrument
weflamenco.Tancerki–boprzeważającawiększośćwykonawcówjestpłciżeńskiej(choćzdarzająsięwyjątki).Odwrotnieniż
śpiewacy,któr ymiweflamencowwiększościsąmężczyźni
(choćituzdarzająsięwyjątki).Gitarzyścitoprawiewyłącznie
mężczyźni.Cuadro,czyliklasycznyzespółflamenco,składasię
zazwyczajztrzechosób:śpiewaka,gitarzystyitancerki.Czasemjestjeszczejednaosoba,którawyklaskujerytm.
CamaroniTomatitotonajwybitniejsiwykonawcyflamenco
wswoimpokoleniu.Todziękinimwydajenamsiędziś,żeflamencotokwintesencjaHiszpanii.Aleniezawszetakbyło.W
dodatkuwbrewpozoromflamencowcaleniejesttakiestare.
Taknaprawdętooprzeszłościniewielewiadomo.Flamencoto
muzykaludowa,jejtwórcynieznalinut,przekazywanabyła
pamięciowo.Młodzitwórcyuczylisięśpiewaćodstarszych,
Tablao na Sacromonte
podstawąflamencojestbowiemśpiew.JaktenśpiewwyglądałzanimgowXXwiekuzaczętonagrywać,tegoniktniewie,aczznanesąnazwiskaśpiewakówztymstylemidentyf ikowanych.
NajstarszyznanyzimieniatoTioLuisdelaJuliana,aktywnypod
koniecXVIIIwieku,aleznanyjesttylkodlatego,żewspominałgo
inny,młodszyśpiewakjużgłębokowXIXwieku.PołowaXIXwiekutotakzwanyzłotywiektegogatunku,kiedymuzykaflamenco
wyszłazespelunekizaczęłabyćwykonywanawkawiarniach,tak
zwanychcafe cantante.Ztegookresuznanisązimienia(lubraczej
zprzezwiska)śpiewacy,którzyzażyciaosiągnęlisławę.Najbardziej
znanyznichtoElPlaneta,przedstawianynarycinachzmałągitarką.Bowłaśniewtedydoflamencozostaławłączonagitara(nic
niewiadomo,bybyłaużywanawcześniej).PierwszyznanygitarzystaflamencotoElMurciano,urodzonypodkoniecXVIIIwieku,a
więcaktywnywpierwszejpołowieXIX.RównieżzpołowyXIXw.
pochodząpierwszewzmiankiotańcuflamenco,najwcześniejszaw
wydanejw1847rokuksiążceSeraf inaCalderonaEscenas Andaluzas”,gdziejestrozdziałzatytułowanyEl baile en Triana.Trianato
dzielnicaSevillizamieszkanaprzezCyganów;tradycyjnieuważa
się,żetamwłaśnieflamencomaswojekorzenie.
Flamencobyłomuzykąregionalną,śpiewanąwSevilli,Maladze,
Granadzie,aniewcałejHiszpanii.NapoczątkuXXwiekukompozytorzymuzykipoważnej–przedewszystkimpochodzącyzAndaluzji
ManueldeFalla–zainteresowalisiętymgatunkiemiwprowadziligo
nasalekoncertowe,.Aletaknaprawdęnaszerokiewodyflamenco
wypłynęłowlatachsześćdziesiątychXXwieku,kiedyCamaroniTomatitoweszlinahiszpańskąlistęprzebojów.Apotemjeszczedoszedł
PacodeLucia,któryzrobiłkarieręświatową,grywałznajlepszymi
gwiazdamijazzu.Dziśjesttostylstaleobecnywhiszpańskiejmuzyce
popularnej,flamencogranejestznagłośnieniem,wprowadzanesąteż
noweinstrumenty,aniektórzynawetmieszająflamencozrapem.Na
tejpopularnościzarabiająCyganiezSacromonte…
Sąoczywiściecałyczastacy,którzytwierdzą,żetoniejestprawdziweflamenco.Wedługnichprawdziwyzespółflamenco,czylicuadro,powinienskładaćsięnajwyżejczterechosób.Powinienbyć
cantaor,czyliśpiewak,tocaor,czyligitarzysta,bailaora czylitancerka,orazpalmero,czyliosoba,któraklaszcze.Asłuchaczenie
powinniklaskać.Mogąnatomiastwczasiewykonaniawznosić
okrzykitypuole! albocanta bien (dobrzegra).
WMaladze,niedalekoMuzeumPicassa,jestMuseodelArte
Flamenco.Wpiwnicypodtymmuzeumjesttablao,gdzieregularnieodbywająsiękoncerty.Nadrzwiachprzybitejestdziesięćprzykazańsłuchaczaflamenco.Jesttamoklaskaniu,oprzechodzeniu
przedmuzykami,kiedygrają,ogadaniuwczasiekoncertu,ale
szczególnąmojąuwagęzwróciłodziesiąte:„Muzykęnależydocenić
raczejniżjąkrytykować.”
Awsekreciewampowiem,żejaksięktoś–takjakja–naflamenconiezna,tociCyganiezSacromontegrająbardzodobrze.I
wcalenietrzebapłacićtychdwudziestueuro.Wystarczypójśćna
MiradorSanNicolas,skądjestnajlepszywidokAlhambry,tamzawszejacyśCyganiebędągralizacołaska.NaprzykładPastorana.
AlboAntonioJaimez.JeślispotkacieAntonioJaimeza,koniecznie
kupcieodniegopłytę.
Taniec flamenco
|33
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
ekologia
NIE ZATRUWAJ
BLIŹNIEGO SWEGO
Paweł Zawadzki
S
krzętna gospodyni wygrabiła
ogród, zeschłe liście i gałęzie
zebrała na jedną stertę i podpaliła. Do raźno płonącego ogniska
wrzuciła sporą porcję plastikowych śmieci. Po paru minutach obłok białego,
duszącego dymu wpłynął przez otwarte okna do
wnętrza domu. Domownicy mogli się poczuć jak
żołnierze podczas I wojny, zaatakowani gazami
bojowymi. Kaszel, brak tchu, łzawiące oczy,
duszność. Na ogół po takim „ataku” organizm
dość długo nie może wrócić do równowagi; chemik objaśnia, że podczas spalania niektórych odmian plastiku wydzielają się bardzo szkodliwe,
rakotwórcze dioksyny i furany, jedne z najsilniejszych trucizn.
W Zakopanem górale pożałowali dutków na
geotermię (na Równi Szaflarskiej są bogate złoża
gorącej wody). Efekt? W każdym domu są piece
węglowe, do których wrzuca się wszystko –
drewno, węgiel, opony, plastik, itd. Jeśli przez kilka dni nie wieje wiatr – z Gubałówki można zobaczyć żółto-sino-niebieską taflę „jeziora”, z
której wystaje tylko czubek wieży kościelnej. Kotlina, w której leży miasto idealnie temu sprzyja.
Kornel Makuszyński pisał: … „W Zakopanem pogrzeby względnie tanie”, …więc samobójcom i patriotom pamiętającym słowa Poety:
… „Święta miłości kochanej Ojczyzny… dla ciebie zjadłe smakują trucizny…” pobyt w Zakopanem można polecać: halny nie wietrzy miasta
zbyt często i każdy ma szansę pooddychać smogiem z dioksynami i furanami, oczywiście, po
opłaceniu taksy klimatycznej.
Z naukowej publikacji ekologicznej pochodzi
informacja, że nowojorscy taksówkarze nie mogą
zostać krwiodawcami z uwagi na zbyt duże stężenie tlenku węgla we krwi! Kiedy Pałac Kultury
w Warszawie obudujemy wieżowcami utrudniającymi wietrzenie – co w intencji decydentów
ma przypominać Nowy Jork – to centrum miasta zacznie się dusić od spalin, a jego mieszkańcy
dościgną nowojorskich taksówkarzy.
Sceptykom polecam książkę doktora Józefa
Kropa (Ratujmy się! Elementarz medycyny
ekologicznej, Kraków 2003, którą można nabyć: www.dziedzictwonatury.pl), absolwenta
Krakowskiej Akademii Medycznej, który od
1972 roku mieszka i pracuje w Kanadzie.
Książka, oparta na jego praktyce, zawiera dość
przerażające informacje.
str. 25: W ostatnim dziesięcioleciu liczba chorób nowotworowych wśród dzieci wzrosła o
200% (!!!). Jest to spowodowane przede wszystkim stosowaniem pestycydów.
str. 40: … „Jeden z moich mistrzów, prof. Julian
Aleksandrowicz, w pięknej monografii Sumienie
ekologiczne ustosunkował się do współczesnej
medycyny pod kątem filozofii ekologizmu. Ta fi-
lozofia to rozważania na temat dobra, życia i
sposobu przeżycia. Kwintesencję tej monografii
streściłem w kilku zdaniach: istota ludzka jest w
stanie utrzymać własną integralność, tożsamość i
suwerenność tak długo, jak procesy psychologiczne podtrzymywane są przez energię dostarczaną przez prawidłowe składniki odżywcze i
tlen. Czynność zatrutego mózgu staje się nieprawidłowa, choć trudno dostrzegalna.”
str. 95: … „dzisiaj wykrywa się około 200 substancji toksycznych we krwi pępowinowej noworodka. Mleko matek jest do tego stopnia
zanieczyszczone, że gdyby stanowiło produkt komercyjny, nie dopuszczono by go do sprzedaży.”
str. 97: … „W samym Toronto toksyczność powietrza powoduje 1000 przedwczesnych zgonów i 5500 hospitalizacji rocznie.”
Być może jedną z przyczyn podróży
kosmicznych okaże się chęć ucieczki
z miejsca zBrodni ekologicznej,
popełnionej na planecie ziemia.
str. 122: … „W Polsce notuje się około 1400 zatruć tlenkiem węgla w ciągu roku.”
str. 134: … „Opinie na temat działania glinu
(aluminium) i jego związków na organizm człowieka są sprzeczne, a jego funkcja w organizmie nie została jeszcze dokładnie zbadana.
Podejrzenia, że przyczynia się do choroby Alzheimera, oparte na stwierdzeniu podwyższonej
jego zawartości w tkance mózgowej osób cierpiących na tę chorobę, nie zostały jednoznacznie potwierdzone. (…) Długotrwałe narażenie
na wysokie dawki glinu prowadzić może do
wielu zaburzeń, między innymi we krwi, układzie pokarmowym i kostnym. Glin zakłóca proces tworzenia czerwonych krwinek, wpływa
ujemnie na aktywność wielu enzymów, kumuluje się w wątrobie, powodując jej uszkodzenie.”
str. 160: „Faktycznie wszystkie pestycydy są w
różnym stopniu toksyczne … Lekarze ekolodzy
uważają, że nie istnieje bezpieczny pestycyd i
należy unikać ich pod każdym względem. (…)
Warzywa i owoce sprzedawane w supermarketach z reguły zawierają dziesięć lub więcej pestycydów.”
str. 175: „W Ameryce Północnej większa część
kukurydzy jest genetycznie modyfikowana.
Niestety, ta jakże ważna informacja nie jest podawana na etykietach opakowań.”
str. 182: „Mleko produkowane w USA często
zawiera genetycznie zmodyfikowany bydlęcy
hormon wzrostu.”
str. 216: „Cała żywność typu fast-food zawiera
produkty transgeniczne. Większa część przemysłu spożywczego w USA stosuje produkty zmienione genetycznie.”
Konsekwencją jest epidemia chorób cywilizacyjnych, przede wszystkim nowotworowych. Dr
Józef Krop cytuje publikacje naukowe:
„Działanie uboczne prawidłowo przepisywanych i przyjmowanych zgodnie z zaleceniami
lekarza leków jest na czwartym miejscu wśród
wiodących przyczyn zgonów obywateli Ameryki Północnej. (…) Na każdą kwotę 1,11 USD
wydaną na zakup leku recepturowego przypada
kwota 1,77 USD, którą trzeba wydać na leczenie szkodliwych skutków ubocznych stosowania
tego leku. (…) Największym zagrożeniem dla
ludzkości są wysiłki firm chemicznych i farmaceutycznych, by manipulować produkcją żywności i leków tak, by nas karmić i leczyć,
osiągając w ten sposób niekontrolowane zyski.
Inżynieria genetyczna może doprowadzić do
problemów społecznych, ekonomicznych, politycznych i etycznych na skalę światową; stanowi
poważne zagrożenie dla zdrowia człowieka i
środowiska naturalnego. Jej potencjalne wykorzystanie do celów militarnych może spowodować powstanie nowych chorób i międzynarodowy wyścig zbrojeń.” (prof. Philip Regal).
Bardzo stara anonimowa fraszka polska ujmowała to krócej:
Ręka rękę myje
Doktor wspiera aptekarza
A obaj znów trumniarza
Ale do ostatniej pory
Na nich wszystkich robi chory.
Japoński botanik, prof. Teruo Higa, w swej
wydanej w Polsce autobiografii określa „współczesną medycynę jako doskonale zorganizowany przemysł, produkujący chorych”. Na
marginesie warto dodać, że Polska ma jedno z
czołowych miejsc w UE w lekomanii.
Być może zatrucie powietrza, wody, ziemi
osiągnie takie rozmiary, że zdanie Tadeusza Borowskiego: „Proszę Państwa do gazu” – straci
sens. Po prostu wytrujemy się sami. Stanisław
Lem rozważał taką możliwość – samobójstwo
wysoko rozwiniętych cywilizacji …
Uwarunkowania środowiskowe wielu chorób
cywilizacyjnych sprawiły, że coraz więcej lekarzy zaczęło zwracać uwagę na przyczyny procesów chorobowych – tak narodziła się medycyna
ekologiczna. Dostrzegająca, że aktywność ludzka, produkty wytwarzane przez ludzi mogą być
przyczyną chorób. Epidemia chorób cywilizacyjnych być może zapoczątkuje ucieczkę z wielkich miast, póki życie na wsi będzie choć trochę
zdrowsze… Być może, zmieni się też nasze pojmowanie nieśmiertelności. „Nieśmiertelny” – to
znaczy uodporniony na śmiertelne trucizny.
Doktor Józef Krop wraz z polskimi przyjaciółmi założył Fundację Eco Medium
(www.ecomedicum.org), której zadaniem jest
zorganizowanie medyczno-edukacyjnego Polskiego Centrum Prewencji Chorób, służącego
wszystkim. Dr Krop był też honorowym gościem spotkania założycielskiego Stowarzyszenia Medycyny Ekologicznej (Kazimierz nad
Wisłą, 18-19 maja 2013). Drugim honorowym
gościem był prof. Kazimierz Głowniak, rektor
Lubelskiego Uniwersytetu Medycznego.
Być może jeszcze nie dogoniliśmy osiągnięć
USA i Kanady w złych nawykach żywieniowych, w chemizacji rolnictwa, w produkcji wysokoprzetworzonej żywności („przemysłowej’),
zatrucia środowiska naturalnego, rozpanoszenia
się „wielkiej farmy” – ale ślepe i bezmyślne naśladowanie wzorów amerykańskich po raz kolejny przypomni nam przysłowie: … „mądry
Polak po szkodzie” …
czy musimy poWTarzać
Błędy Tam popełnione?
Książkę Józefa Kropa warto przeczytać jako
ostrzeżenie, choć wygląda na to, że już zaistniały zjawiska potwierdzające czarne scenariusze.
W Stanach Zjednoczonych naukowcy, których
stać na dalekowzroczność i rozważania o skutkach ludzkiej aktywności założyli Ruch na
Rzecz Łagodnego Wymierania Ludzkości.
Nasz najukochańszy morderca, J.W.P. Samochód – każdego roku zabija w Polsce ok. 4-6
tys. osób (dla porównania: w latach 1945-1955
lubelskie sądy wojskowe wydały 555 wyroków
śmierci, z czego wykonano 333 – w okresie 10
lat). Media podały, że w ostatnich latach liczba
samobójstw w Polsce przewyższyła liczbę ofiar
wypadków drogowych.
Nowy wspaniały świat. Być może jedną z
przyczyn podróży kosmicznych okaże się chęć
ucieczki z miejsca zbrodni ekologicznej, popełnionej na planecie Ziemia.
34 |
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
okiem psychologa
Nie po to zostawiłem swój dom…
Miroslaw Polanowski
I remember that bright April morning
When l left home to travel afar
To work till you’re dead, for one room and a bed
It’s not the reason l left Mullingar.
Tak w 1980 roku napisał Pat Cooksey o emigrantach irlandzkich pracujących
przez lata w Wielkiej Brytanii. Jest to fragment przepięknej, choć smutnej ballady zatytułowanej Reason I left Mullingar, opisującej ciężkie realia emigrantów starających się nie tylko utrzymać swoje rodziny zostawione w Irlandii, ale
też próbujących zaakceptować swój nowy, ciężki, choć własny los.
Wykorzystuję tekst tej ballady, by za pomocą doświadczeń irlandzkiej
emigracji wysnuć refleksje na temat naszej polskiej, niedawnej, nowoczesnej
unioeuropejskiej emigracji.
Emigracja – czy to zarobkowa czy też polityczna – jest ogromnym przeżyciem nie tylko dla samej osoby decydującej się na wyjazd, ale też dla jej rodziny, społeczności, a także kraju. Intensywność przeżywanych emocji
związanych z emigracją możemy porównać ze stratą kogoś bliskiego, z ciężką żałobą. Jako psychoterapeuta spotykam się z emigrantami, którzy przechodzą przez szalenie ciężki okres przystosowywania się do swej nowej
sytuacji. Jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej. Dlaczego tak jest? To
zagadnienie potrzebuje bardziej szczegółowego i technicznego wyjaśnienia,
którego w tym artykule nie dokonam. Moim zamieram jest skupienie się na
samym fakcie.
I walk through this city a stranger
In a land I can never call home
And I curse the sad notion that caused me
In search of my fortune to roam
I’m weary of work and hard drinking
My weeks wages left in the bar
And God it’s a shame, to use a friend’s name
To beg for the price of a jar.
Jakże wielu z nas doświadcza tęsknoty za tym, co utracone czy zostawione za nami. Za domem rodzinnym, krajem, znajomymi, przyjaciółmi... Jakże wielu z nas, żyjąc przez lata na emigracji, w dalszym ciągu kiedy jedzie w
odwiedziny do Polski mówi, że jedzie do domu? Dlaczego tak ciężko jest
stworzyć swój własny dom tutaj, z dala od Polski, z dala od kraju macierzystego? Mamy przecież tu swoje kościoły, szkoły, urzędy, instytucje kulturalne… Domu jednak nie ma. Zostawiliśmy go setki kilometrów stąd.
Osoby, które żyją w ciągłym rozdarciu między tam a tu, przeżywają codzienną tragedię. Przecież nie ma nic gorszego niż brak przynależności. Dla
istot społecznych, którymi jesteśmy, naturalne jest, by poszukiwać grupy, by
dołączyć się do niej i spełniać się w niej. Rozdarcie emigracyjne, często
problemy komunikacyjne nie pozwalają nam w pełni realizować się.
Jest to ogromna tragedia dla dużej liczby emigrantów. Okazuje się, że
niewielu z nas jest w stanie zostać prawdziwie kosmopolitycznymi obywatelami tego świata. Większość z nas poszukuje swojej bezpiecznej bazy. Są tacy, którzy dzięki wielu czynnikom, w tym pozytywnym doświadczeniom
wyniesionym z domu rodzinnego, potrafią się zaaklimatyzować i tworzyć
swój nowy dom w miarę szybko. Niestety, tym, którym ciężej jest znaleźć tę
siłę wewnętrzną potrzebną do pozytywnego doświadczania życiowych wyzwań, przejście to przebiega w sposób zdecydowanie bardziej traumatyczny.
Jak sugeruje Pat Cooksey, wielu ucieka się do alkoholu czy innych zachowań
z szerokiej gamy mechanizmów obronnych.
Przed czym jednak się bronimy? Prostą odpowiedzią byłoby stwierdzenie,
że przed bólem wywoływanym tęsknotą. Jest ona w tym przypadku zaledwie
manifestacją czegoś bardziej psychologicznie wymagającego i skomplikowanego – mianowicie procesu określanego terminem przywiązanie, które – czy
tego chcemy czy nie – aktywizuje się w sytuacjach podniesionego stresu.
This London’s a city of heartbreak
On Friday there’s friends by the score
But when the pay’s finished on Monday
A friend’s not a friend anymore.
For the working day seems never ending
From the shovel and pick there’s no break
And when you’re not working you’re spending
That fortune you left home to make
Dzięki mojemu doświadczeniu pracy z polskimi bezdomnymi w Londynie mogę z czystym sumieniem powiedzieć,
że powyższe słowa jak najbardziej potwierdzają sytuację niektórych naszych rodaków mieszkających w Wielkiej Brytanii
i próbujących tu ułożyć sobie życie. Ci, którym powinęła się
noga, zwykle, choć nie zawsze, podejmują się trudnych,
ciężkich prac, często nielegalnie, gdzie oprócz marnej zapłaty na koniec dnia nie otrzymują żadnego wsparcia czy jakiejkolwiek pomocy od wykorzystującego ich pracodawcy.
Gdy praca ta kończy się, z niezależnie jakiego powodu, osoby te zwykle nie mają dokąd się udać, by przetrwać trudny,
często krótki, choć emocjonalnie wymagający okres. Nierzadko wówczas pod wpływem stresu zaczynają pić i nierzadko też kończą na ulicy. Życie zamienia się w przeklęty
krąg, w którym – jak pisze Cooksey – po dniu pracy idzie
się pić i poznaje przyjaciół w barze. Ale gdy tylko kończą się
pieniądze, przyjaciele ci okazują się być jedynie zainteresowani bliskością warunkową.
Przychodzi kolejny zawód i kolejny dowód na to, że
„znów jestem sam na tym świecie”. W tym momencie należy się oczywiście zatrzymać i zastanowić nad tego typu myśleniem. Czy rzeczywiście możemy powiedzieć, że tego
typu nieszczęścia po prostu przychodzą do nas czy też zwalają się na nas..? Gdybyśmy zaakceptowali tylko takie spojrzenie, wówczas odebralibyśmy sobie możliwość aktywnego
wpływu na to, co się wydarza w naszym życiu, odebraliby-
śmy sobie potężne prawo do podejmowania wyborów i do
decydowania, co jest dla nas korzystne, a co nie.
And for every man here that finds fortune
And comes home to tell of the tale
Each morning the Broadway is crowded
With many the thousands who fail
So young men of Ireland take warning
In London you never will find
The gold at the end of the rainbow
For you might just have left it behind.
Gdy tuż po wejściu do Unii tak wielu młodych Polaków
przyjechało na Wyspy, wielu z nich nie wiedziało, czego
oczekiwać. Większość wierzyła, że znajdzie tu „złoto na
końcu tęczy” i że „trawa jest bardziej zielona niż w Polsce”. Jak wiemy, realia są oczywiście zupełnie inne – aby
osiągnąć sukces, trzeba być aktywnym i tworzyć go – zarówno tutaj, jak i gdziekolwiek indziej na świecie gdzie się
znajdziemy. Dla wielu jest to trudne zadanie, ponieważ
wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za swoje życie i
stawanie się prawdziwym „kowalem swojego losu”. Dla
sporej liczby emigrantów oznaczać to również będzie, że
– podobnie jak wielu Irlandczyków – nigdy nie znajdą innego szczęścia poza swym domem, bo szczęście dla nich
to dom, rodzina, przyjaciele i kraj.
MIROSLAW POLANOWSKI
pedagog i psychoterapeuta
tel. 07989 137 034
www.polskipsychoterapeuta.com
T-TALK
Dzwoń Tanio do Polski
Korzystaj z tej samej karty SIM
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800
Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870
komórki lub telefonu domowego
Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta
Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall
Możesz doładować konto na wiele sposobów
Polskojęzyczna Obsługa Klienta
1 Doładuj
£10
kredytu
Wyślij
NOWYCZAS
na 65656
(koszt £10 + std.SMS)
£5
kredytu
Wyślij
NOWYCZAS
na 81616
(koszt £5 + std.SMS)
Przy doładowaniu
przez Internet
Stawki do Polski
na tel. domowy
.70
1
pence/min
2.00
1.45
pence/min
pence/min
Stawki do Polski
na komórkę
5
Wybierz
.90
*
pence/min
7.00
5.10
2 Zadzwoń
0370 041 0039
i postępuj zgodnie z
instrukcją operatora. Proszę
nie wybierać
ponownie.
pence/min
pence/min
Najniższe ceny dostępne na
www.auracall.com/polska
Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622
*T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number
is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard
rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to
81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.
ARTeria • 11-13.10.13
kontakt: 0779 1582949
|35
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
historie nie tylko wakacyjne
Julia Hoffmann
Autobus
Wsiadły na rogu Exhibition Road i Kensington Gore. Obie około osiemdziesiątki, starannie ubrane i uczesane, z
torebeczkami w schorowanych rękach.
Ta mniejsza, wręcz filigranowa blondynka, musiała być w młodości piękna jak
Madonna. Autobus ruszył, a one natychmiast wróciły do przerwanej rozmowy,
przekonane, że tutaj nikt nie rozumie po
polsku.
– A może ten profesor ma rację – powiedziała blondynka. – Może powinniśmy przed wojną sprzymierzyć się z
Hitlerem. Skoro nawet Anders myślał, że
może wtedy Polacy nie byliby tak potwornie mordowani i przez Niemców, i
przez Rosjan…
Brunetka gwałtownie potrząsnęła głową. – Nie wierzę. Czyli to wszystko było
na nic? Ale że decyzja o wywołaniu Powstania Warszawskiego to zbrodnia, to
wiem już od dawna.
Zamilkły i patrzyły przez okno. Siedzący przed nimi Japończycy sprawdzali
coś na mapie, a obok wielki, podobny do
Shreka Murzyn rozmawiał głośno przez
komórkę, śmiejąc się beztrosko i zaraźliwie.
– Może wtedy nie dostałabym zastrzyku – odezwała się nagle blondynka.
– Jakiego zastrzyku?
– Nie mówiłam ci? A, to Basi opowiadałam, nie tobie. Wszystko zapominam. Ale tak się cieszę, że Basia mnie tu
zaprosiła, nigdy w życiu nigdzie nie byłam, wiesz, mam 975 zł emerytury, żyję
na margarynie. A tutaj takie bogactwo…
A ten zastrzyk dostałam w czasie okupacji, w Gnieźnie. Gdy skończyłam dwanaście lat, musiałam iść do Arbeitsamtu na
badania lekarskie przed skierowaniem do
pracy. Niemiecki lekarz podzielił dziewczynki na dwie grupy: zdrowe i silne na
prawo, słabe i wątłe – na lewo. Ja po-
szłam „na lewo”. Dostałam zastrzyk,
dwudziestocentymetrową strzykawkę pełną białego płynu, jak mleko. Potwornie
bolało. Ledwo wyszłam, trzymałam się
poręczy, żeby nie spaść ze schodów. Potem przez wiele miesięcy byłam bardzo
słaba, nie mogłam jeść, ciągle mdlałam i
traciłam przytomność. Na szczęście
Niemka, u której byłam służącą, zawsze
mnie przynosiła z ogrodu i cuciła, gdy
zasłabłam przy pieleniu. I odtąd już zawsze bolał mnie brzuch.
– Ale co to było?!
– Wtedy nie wiedziałam, ale gdy miałam dwadzieścia cztery lata i byłam właściwie umierająca, mąż zawiózł mnie do
profesora Konstantynowicza w Krakowie. On powiedział, że dostałam niemiecki zastrzyk na wyniszczenie i
powodujący bezpłodność, coś w rodzaju
eutanazji. Większość młodych kobiet
umierała po nim na dziwne bóle brzucha, a ja nadal żyłam i miałam ropiejące
jelita pozrastane z narządami rodnymi. I
że dostałam największą dawkę, o jakiej
dotąd słyszał. Operował mnie, wyciął mi
macicę i wszystko dookoła, łącznie z połową jelit. Byłam w szpitalu pół roku, a
potem przez dziesięć lat dostawałam
streptomycynę. Oczywiście nie mogłam
mieć dzieci. I całe życie walczę z ropą.
– Nigdy o tym nie słyszałam! Dlaczego się o tym nie mówi?
– Bo nikt w to nie wierzy – powiedziała blondynka trzęsącym się głosem. –
A dokumentację Niemcy zabrali ze sobą
gdy uciekali. Wszystko jest w Niemczech.
Czarnoskóry sąsiad zaczął wysiadać,
nie przerywając rozmowy.
– Dla Trevora mam czerwoną rybkę
na baterie, może ją puszczać w basenie.
Dla Elli wziąłem tę nową Barbie z kamerą w brzuchu, podobno nastolatki za nią
wariują. A dla nas piwo i żeberka. Okey?
Agnieszka Siedlecka
Naftalina i…
prażone ćmy
Słonecznym popołudniem spaceruję po gwarnym
Southbanku. Londyńskie Oko znad Tamizy leniwie
łypie na stolicę. Mijam karuzelę i… co widzę? Wata
cukrowa? Ostatni raz jadłam w zeszłym stuleciu.
– Największą porcję poproszę, do tego różową –
mówię. A co! Siadam na ławce, cukrowe nitki smakują obrzydliwie, ale jak ta wata pachnie!
Zamykam oczy i znów mam pięć lat. Są wakacje,
lat temu, powiedzmy parędziesiąt. Mama zabiera
mnie do baru mlecznego „Syrenka” na placki ziemniaczane i kwas chlebowy. Pamiętacie kwas chlebowy? Obowiązkowo pity z obtłuczonego kubka w
szaroburym kolorze, raczej trudnym do sprecyzowania. Potem jakiś kiermasz i na deser wata cukrowa.
Niebo w gębie.
Nie smak jednak pamiętam najwyraźniej, lecz zapach. Matka natura do spółki z matką rodzoną obdarowały mnie nie lada powonieniem. Nos mój,
rozmiaru przeciętnego, trochę krzywy, w oczy się raczej nie rzuca, ale jak on wącha, proszę państwa, jak
on wącha! Śmiem nawet twierdzić, że w poprzednim
życiu byłam psem, bo jak inaczej wytłumaczyć nadwrażliwe nozdrza?
Wróćmy jednak do wakacji z dzieciństwa – jestem u babci. Ciocia zaprosiła nas na słynną herbatkę, czytaj: obiad trzydaniowy z przystawkami.
Dorośli politykują przy stole, a ja z kuzynostwem bawię się w chowanego. Nigdzie kamienice nie pachną
tak, jak na Sienkiewicza w Kielcach. Zsiadłe mleko
pomieszane z naftaliną wiekowych szaf, duchota z
wilgocią, zapiekanki z pieczarkami sprzedawane za
rogiem. Kilka ulic dalej najsmaczniejsze jagodzianki
w Polsce, z prawdziwymi leśnymi jagodami i kruszonką, a niedaleko piekarnia, w której nadal sprzedają kajzerki i macę. Ciepluśki zapach mąki i
drożdży zanim kur zapieje. Na klatkach schodowych
woń kurzu i kotów, niejednego weselnego toastu,
chrzcin, małżeńskich utarczek i… żałoby.
W drodze powrotnej kupujemy oranżadę w butel-
ce z ceramicznym kapslem. [Dla młodszych czytelników: proszę sobie „wyguglować” jak to cudo wyglądało.] Oranżada pachnie landrynkami, bynajmniej nie
pomarańczowymi. Dziadek zamknął się w kuchni i
robi serek „śmierdziuszek” – w piekarniku stapia zjełczały twaróg i dodaje kminku. Nie bez przyczyny tak
go nazywaliśmy – przez moje dziecięce gardło (a raczej nos) nigdy by nie przeszedł, choć apetyt mi zawsze dopisywał. Co tu dużo mówić, ser francuski to
nie był i długo trzeba było potem mieszkanie wietrzyć.
Z wakacji u wujostwa na Podkarpaciu kwitnącą
maciejkę pamiętam, zwłaszcza wieczorem pachniała
wyjątkowo intensywnie. Ćmy jak oszalałe leciały do
lamp, mając nadzieję, że to księżyc, i natychmiast się
spalały. Zapach ich zwęglonych skrzydeł również trudno zapomnieć.
Bory Tucholskie, jestem na pierwszym obozie harcerskim. I znów obraz się zatarł, moja pamięć najwyraźniej zachowuje tylko pliki zapachowe. Odurzająca
woń rozgrzanego lipcowym słońcem lasu i jeziornego
sitowia, gdy po zmierzchu idziemy na wieczorną toaletę. Wyjątkowo obrodziło grzybami, zbieramy je kilogramami i suszymy w namiotach. Czasem aż dusi od
ich aromatu. Rozwodniona niemiłosiernie kawa inka i
chleb z serem lub dżemem na śniadanie. Palone w
ognisku i dymiące jak komin gałązki jałowca. Kolejne
wakacje, obozy wędrowne i spanie na sianie po stodołach ufnych i uczynnych gospodarzy, co to dwa wiadra
potrafili nam dać w prezencie – jedno z wodą do
umycia (się) i jedno z kompotem z wiśni. Tyle że w
tym drugim chochla była. A siano, rany, jak to siano
pachniało! I o uczuleniach na pyłki jakoś nikt wtedy
nie słyszał. Konserwa turystyczna i paprykarz szczeciński, to dopiero dla nosa uczta była! Oj, mogłabym
najrozmaitszych woni i aromatów całą listę stworzyć, a
tu trzeba jakieś pachnące grand finale napisać.
Moje wakacje dobiegają końca. W pociągu powrotnym do rodzinnego Gdańska mama obiera jajka
na twardo – zestaw obowiązkowy każdego pasażera
PKP. Odorek tychże oraz toalet polskich kolei przemilczę. Z termosu, którego zakrętka zbrązowiała od
osadu hektolitrów herbaty, nalewa w kubki gorący
płyn. Jak to możliwe, że każda herbata, bez względu
na jej gatunek, jeśli podana z termosu, zawsze pachnie
tak samo? Tata odbiera nas z dworca i z chwilą, gdy
wyjeżdżamy z centralnej części miasta, w moje nozdrza wpada najpiękniejszy na świecie zapach – zapach
morza. Zapach domu.
Dziś klatka schodowa naszego bloku pachnie jakby
inaczej, wiatr od morza, jod i piasek na szczęście tak
samo. I choć kwas chlebowy odszedł do lamusa, w barze mlecznym na Starówce aromaty się nie zmieniły –
pachnie szkolną stołówką, pomidorową, mielonym,
buraczkami i rozwodnionym kisielem, który udaje
kompot. Albo odwrotnie. Wkrótce mam urlop i do tej
właśnie jadłodajni zamierzam zabrać… mój nos. Jemu też się należy. Pachnących wakacji życzę.
JC ERHARDT: A tale of two tails
I have a r ich fr iend living next door. She
came around one day for coffee. ‘I don’t
know what’s going on’ she said ‘I know I
had two shoes in t he hallway, and now I
only have one. And t hey were Manolos.’
‘Well’ I said, ‘If I were t he thief, I would
have taken bot h’. ‘I know, I know’ she said
‘But one Andrew’s Gucci slipper
disappeared too.’
‘You mean, slippers?’ I cor rected her.
‘No. Slipper. One slipper. Gucci, silk,
expensive slipper. I bought him a pair of
those last Chr istmas. Cost me a for tune.
Now, one is gone, I looked ever ywhere.’ We
looked gloomily around t he garden. Who on
ear t h would want one slipper? A shoe
fetishist, I suggested. ‘No’, she said, ‘They
go for high heels, these were not high’. I
st ar ted to see in my mind a tiny person in a
room full of shelves filled with single shoes
with high heels.
She reappeared a couple of days later.
‘Have you found t he slipper?’ I asked. ‘You
would never believe it’, she said. ‘I haven’t,
but I met my neighbour two doors away in
the shops and she said, she doesn’t know
what’s going on and t hat I would never
believe it. The ot her day, she was tr imming
the roses down the end of her garden and
discovered a collection of shoes near t he
bushes. In a neat pile. Some q uit e posh,
ladies shoes, others looked like men’s
slippers. Some quite chewed.’ Well, at least
it was obvious now, who was the t hief shoe
fetishist.
Mister red bushy tail had been at it
again, unknown and unseen, slipping
through t he open garden doors into t he
house, collecting what he fancied from one
house, and stor ing it safely in another.
In my mind’s eye, I saw Mr Fox and his
girlfr iend, ar m in ar m, tails entwined,
going to the ball, she in one Manolo,
he in one Gucci.
Recently, a woman has been found dead
in her swimming pool in Califor nia. Beaten
over the head by her boyfr iend wit h a
baseball bat. She was an owner of a
collection of more then 15,000 pairs of
shoes including a replica of Cinderella’s
glass slipper. I can imagine what fun Mr
Fox would have with t hat. She had to build
a separate garage to house her obsession.
Didn’t help her with a choice of a boyfr iend.
The next q uestion is; and what does one
do wit h one, unwor n Gucci slipper? I would
t hrow it out, of course. My fr iend put it on
e-bay. The auction st ar ted at 99 pence.
Within days, she had t hir t y-five offers and
finally, t he Gucci slipper went for £15. The
single Manolo fetched £18 and a lady in
Spain paid for shipping it to Madr id.
‘Who on ear t h, would want t o pay for
one shoe?’ I wondered. ‘I did think of that’,
said my fr iend. Apparently, she emailed
her buyer and asked. He said, his fat her
had only one leg, and lucky for him, t he
Gucci slipper was right-legged. And he was
fed up with paying double. Lucky,
Mister Fox must have been left-legged.
Amazing, e-bay. You can buy a hand
crafted ar mour for a guinea pig. T here is a
tr ue stor y about a man from Montreal, who
placed an ad on e-bay to trade a red paper
clip for something bigger. He got a fish
shaped pen. Which he traded for a
doorknob. Then, he traded a doorknob for a
kettle and t hen, a kettle for a camping
stove. Which he traded for a generator,
which he traded for a barrel of beer, which
he traded for a neon sign. The last that was
heard of him, he was trading a studio’s
recording contract for a year’s st ay rent free
at an ar tist’s house. I don’t know if his stor y
was tur ned into a Hollywood movie, but it
was published by Fox News in 2006.
It would be interesting to see if t here is a
glimpse of a red bushy tail when that man
disappears around t he corner. And I would
be tempted to look in his neighbour’s back
garden, and check for some Gucci’s
slippers.
36 |
lipiec – sierpień 2013 | nowy czas
co się dzieje
kino
Annie Hall i Manhattan
Annie Hall odeszła. I trudno nawet powiedzieć, dlaczego. To punkt wyjścia
pierwszego z dwóch filmów Woody’ego Allena, na które w letni,
sierpniowy wieczór zaprosi nas Riverside Studios. Pod wieloma względami
Manhattan przypomina swego poprzednika. Zamiast Annie mamy Mary,
Woody jest tu nieco mniej paranoiczny,
ale klimat pozostaje ten sam. Zresztą
oba filmy łączy wiele: obsada (w obu
obrazach iskrzy między duetem Woody
– Keaton), sposób realizacji, no i rzecz
jasna miasto (szczególnie drugi film, z
jego legendarną sekwencją otwierającą, uznać można za list miłosny do
Nowego Jorku). Ale przede wszystkim
jakość: to być może dwa najwspanialsze dzieła amerykańskiego reżysera.
Środa, 7 sierpnia, godz. 19.00
Riverside Studios , Crisp Road
Hammersmith, W6 9 RL
Roman Holiday
Klasyczny film Williama Wylera z genialnymi kreacjami Gregory Pecka i
Audrey Hepburn. Audrey gra tu księżniczkę (jakiego państwa – tego nigdy
się nie dowiadujemy), która przybywa
na tournée dyplomatyczne po Europie.
Tak intensywne, że natychmiast pragnie wtopić się w tłum Wiecznego
Miasta. Spotyka tu amerykańskiego
przystojniaka, Joe, w towarzystwie którego plan ten wkrótce udaje się wcielić
w życie. Nasza księżniczka jednego tylko nie wie: Joe to działający incognito
dziennikarz, który nie może początkowo uwierzyć swojemu szczęściu. Tyle
że potem wszystko się komplikuje. Po
całodziennym włóczeniu się po Rzymie,
przejażdżce na motorze po słynnych
rzymskich ulicach, gdzie rządzi anarchia, Joe odkrywa, że wbrew wszystkiemu, co podpowiada mu zdrowy rozsądek, zakochał się w księżniczce...
BFI Southbank
Belvedere Road, SE1 8XT
Pokazy aż do 17 sierpnia
We Steal Secrets
Niedawno minął rok, od kiedy twórca
portalu Wikileaks Julian Assange zaszył
się w w ambasadzie Ekwadoru w zachodnim Londynie. Korzysta tam ze
schronienia przed ekstradycją do
Szwecji. Tamtejsza policja chce go
przesłuchać w związku z podejrzeniami
o gwałt, ale zwolennicy działacza nie
mają wątpliwości: tak naprawdę chodzi
o to, by zamknąć mu usta. Bo przecież
ujawnia sekrety możnych tego świata.
Mają na niego podobno czyhać Amerykanie. Alex Gibney próbuje przedstawić
sylwetkę Assange’a, a także opisać
/1$2$-32
4
=C
;D
=;<
>
machinę Wikileaks: portalu docierającego do zastrzeżonych dokumentów
dyplomatycznych i publikujących je.
Gibney nie ukrywa swojej sympatii do
Assange’a, ale film nie jest do końca
laurką. Główna teza: Assange często
sam podstawia nogę swojej organizacji.
Wszystkiemu winne jego rozbuchane
ego. Najlepszy dowód? Nadwrażliwy
na swoim punkcie Assange odmówił
autorowi filmu udzielenia jakiejkolwiek
wypowiedzi.
cieszy się dużym uznaniem. Ale w
POSK Cafe towarzyszyć mu będzie
jazzman z Indii, których zwykle z tym
rodzajem muzyki nie kojarzymy. Arun
Ghosha doda do gitary basowej Raja
dźwięki klarnetu. A nad tym wszystkim
popłynie polski wokal. Wszystko dzięki głosowi popularnej na londyńskiej
scenie polskiej wokalistki Moniki Lidke
(prywatnie żony Sheza). Czego możemy się spodziewać? Zupełnie nowych
kompozycji oraz fragmentów ostatniego albumu Sheza, Mystic Radical.
This is The End
POSK Jazz Cafe
King Street, W6 0RF
Sobota, 24 sierpnia, godz.19.00
– U Jamesa Franco jest impreza – taka
wieść rozchodzi się po mieście. Zapowiada się kolejne party do świtu:
muzyka, dziewczyny w bikini i obowiązkowy basen. Tym razem będzie jednak
nieco inaczej. Dość szybko nastrój psuje bowiem... apokalipsa. To punkt
wyjścia komedii Evana Goldberga. Rozrywanemu ostatnio Franco towarzyszy
szereg gwiazdek Hollywood (między innymi dwoje drugoplanowych aktorów
znanych z amerykańskiej wersji kultowego serialu The Office). Grają w
gruncie rzeczy głupsze i płytsze wersje
samych siebie, bo This is The End to
satyra na amerykański świat celebrities.
Według krytyków satyra całkiem udana, choć bywa, że humor balansuje tu
na granicy dobrego smaku.
muzyka
Neil Young
Gość, który wymyślił grunge na dekadę
przed Nirvaną, który odczarował country & western, sprawiając, że zaczęli ją
nucić nawet najzagorzalsi rockmeni.
Kanadyjczyk, który czuje się tak samo
dobrze w dwuminutowym, punkowym
odrzutowcu, w ciągnącej się w nieskończoność epickiej balladzie z trzema
solówkami gitarowymi i rasowej piosence country przybywa do Londynu ze
swoją grupą Crazy Horse. A to oznacza
dawkę nieokiełznanej energii – nie zawsze powalającej technicznie, ale
niezmiennie podnoszącej ciśnienie. W
programie zapewne mieszanka: nieco
akustycznych i „elektrycznych” klasyków, no i z pewnością coś z nowej
płyty: podwójnej „Psychodelic Pill”. A
gdyby ktoś jeszcze wahał się czy warto
zobaczyć Younga w akcji, powinien
obejrzeć zapisy wideo z dwóch tras
koncertowych: Live Weld i Live Rust. To
powinno skutecznie zastąpić wszystkie
argumenty.
Hala O2, Peninsula Square
Greenwich, SE10 0DX
Poniedziałek, 19 sierpnia,
D
<
B
(
&'& 3$
#
.-#.-
@
<
Shez Raja, Arun Ghosha
i Monika Lidke
BBC Proms
mer jeden – eksperymentatorka i multinstrumentalistka znana pod
pseudonimem St Vincent.
Wtorek, 27 sierpnia, godz. 19.00
Roundhouse
Chalk Farm Rd NW1 8EH
BBC Radio 2 Live in Hyde Park
To już szósta odsłona festiwalu organizowanego w środku lata przez
brytyjskiego nadawcę publicznego. W
Hyde Parku zabrzmi łagodna muzyka w
wykonaniu takich zespołów, jak Simple
Minds czy reaktywowany niedawno Texas. Ta druga grupa nie będzie jedynym
gościem z Ameryki: wpadnie też James
Blunt. Posłuchamy także weterana soulu, Smokey Robinsona. Jedyny zespół,
który może tu nieco zaskakiwać to Manic Street Preachers. To w końcu
zespół z dość radykalna przeszłością –
zarówno muzyczną jak i polityczną. Ale
Walijczycy dostali pewnie zaproszenie
ze względu na to, że na swoich ostatnich płytach wyraźnie złagodnieli.
Niedziela, 8 września, godz.12.00
Hyde Park, W2 4RU.
teatry
Obchody Roku Lutosławskiego to doskonały pretekst, by wprowadzić w
progam tegorocznych Promsów nieco
polskich akcentów. Okazja została chyba wykorzystana. – Jedna z kompozycji
Lutosławskiego była nawet częścią
koncertu otwierającego tegoroczną
edycję – mówi z dumą Anna Gruszka z
Instytutu Kultury Polskiej w Londynie.
Lista kompozytotów, których muzykę
będą mogli usłyszeć londyńczycy jest
długa. Są na niej między innymi: Szymanowski, Górecki, Pendercki czy
Zieleński. W sierpniu po raz pierwszy
wystapi tu Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Wykona ona wirtuozerski koncert Lutosławkiego, napisany zresztą specjalnie
dla niej. W drugiej części koncertu zabrzmią kompozycje Panufnika – mówi
Anna Gruszka. Tradycja Promsów sięga
XIX wieku. Od początku założenie było
takie, by wyjść z muzyką do ludu. To
dlatego bilety na koncerty są dość tanie, a centrum wydarzeń jest Royal
Albert Hall, który może pomieścić wiele
tysięcy melomanów. Od dłuższego czasu na Promsy nieśmiało wkrada się też
muzyka popularna. Tym razem reprezentowana będzie choćby przez byłego
lidera zespołu Roxy Music – Bryana
Ferry, który uderzy w nutę jazzową, prezentując kompozycje ze swojego
najnowszego albumu utrzymanego własnie w tej estetyce.
Winter’s Tale
Zimowa opowieść dla dzieci. To zadanie, jakie postawili przed sobą twórcy z
Regent’s Park Open Air Theatre. Dokonali nieco skrótów, podkręcili tempo,
przebrali się we współczesne ciuchy i...
wsiedli do motorówki. Reżyserka Ria
Parry ma doświadczenie w pisaniu dla
dzieci. W końcu w zeszłym roku wystawiła w Londynie świetnie przyjętą
sztukę poświęconą ostatnim dniom
sierocińca Janusza Korczaka w warszawskim gettcie. – Nigdy wcześniej
nie reżyserowałam sztuki dla dzieci –
mówiła wtedy. Jak widać zasmakowała
w tym, bo jej wersja Winter’s Tale
zbiera doskonałe recenzje. „Świetna
produkcja otwiera sztukę Szekspira dla
dzieci, nie zabijając jednocześnie jego
ducha” – pisze Tom Wicker z tygodnika „Time Out”.
Regent’s Park Open Air Theatre
NW1 4NU
The Cripple of Inishmaan
Szczegółowy program na stronie
http://www.bbc.co.uk/proms
David Byrne
E
S
[
XJ
Q
N
L
P
O
D
F
S
U
Q
N
XJ
F
L
[
P
T
P
C
Ã
E
P
S
P
T
Ā
Ã
O
M
J
O
F
XXX
C
V
D
I
D
P
V
L
C
J
M
F
U
Z
#
J
M
F
U
Z
Q
S
[
F
E
T
Q
S
[
F
E
B
ĸ
c
P
XXX
U
J
D
L
F
U
NB
T
U
F
S
D
P
V
L
X
E
O
J
V
L
P
O
D
F
S
U
V
c
XJ
×
D
F
K
J
O
G
P
XXX
C
V
D
I
D
P
V
L
XXX
L
V
M
U
B
S
U
Q
M
Brytyjski gitarzysta basowy o
azjatyckich korzeniach, Shez Raj byłby
gwiazdą samotnie. W końcu na współczesnej scenie jazzowej Londynu
Najłatwiejsze rozwiązania? Najprostsze
ścieżki? To nie dla Davida Byrne’a – lidera cudownie ekscentrycznej kapeli
Talking Heads, w latach osiemdziesiątych stanowiącej fantastyczną odtrutkę
na przesłodzone i wygładzone brzmienia w stylu Ultravox. Dziwaczne, oparte
na luźnych skojarzeniach teksty, charakterystyczne klawisze, niepowtarzalny
głos i uparte „łamanie” linii melodycznej
– to wciąż znaki rozpoznawcze Byrne’a.
Podczas koncertu w Roundhouse dojdzie do tego sekcja dęta. No i gość
specjalny – występujący tu właściwie
na równych prawach, co gwiazda nu-
Irlandia w latach trzydziestych nie była
najmilszym miejscem do życia. Bieda,
brak nadziei na przyszłość i polityczna
zależność. Frustracja potęgowana
przez ponurą pogodę. A im dalej od
Dublina czy nawet Cork – tym gorzej.
Billy – kaleka mieszkający w odciętej
od świata wiosce – zdaje sobie z tego
sprawę. Na jakie życie może liczyć?
Będzie tym, kim był jego ojciec, a
wcześniej dziadek. Będzie zajmował się
bydłem, pracował ciężko za marne pieniądze by potem smakować nudę
deszczowych irlandzkich popołudni w
kiepsko ogrzewanej chacie.
|37
nowy czas | lipiec – sierpień 2013
co się dzieje
Billy nie widzi szans na zmianę sytuacji.
Aż pewnego dnia los się uśmiecha. Na
sąsiednią wyspę przybywa ekipa z Fabryki Snów: odległego Hollywood!
Szansa jedna na milion, ale jak właściwie nasz bohater ma ją wykorzystać?
Przecież ma przeciwko sobie całą społecznóść, która odmienności nie lubi.
Podobnie jak tych, którzy nieśmiało
marzą o lepszym losie...
sy wideo performanców. Ponadto szereg instalacji (wśród autorów między
innymi Zygmunt Krazue czy Katalin Ladik) i fascynujące „partytury graficzne”,
gdzie – ze względu choćby na nietypowość użytych instrumentów – nuty
zostały zastąpione obrazkami.
Noël Coward Theatre
St Martin’s Lane WC2N 4AU
Laura Knight
22 Calvert Gallery
22 Calvert Avenue, E2 7JP
The American Plan
na nas żołnierze w kokpicie samolotu,
ale także pracujące w fabrykach kobiety, których mężowie walczyli na froncie.
Punktem centralnym tej części ekspozycji jest jednak obraz namalowany
przez artystkę podczas rozprawy hitlerowców przed Trybunałem w
Norymberdze. – Laura oświadczyła, że
śmierć i zniszczenie były tam wszędzie i
musiały znaleźć się na obrazie. Po raz
pierwszy i ostatni odrzuciła realizm i
przeniosła salę rozpraw w środek zrujnowanego miasta – relacjonuje Bradley.
National Portait Gallery
St. Martin’s Place, WC2
Mexico: A Revolution in Art
Wczesna sztuka Richarda Greenberga,
czerpiąca garściami z twórczości Tenesse Williamsa. Dwoje młodych ludzi
spotyka się ze sobą i zaczyna flirtować
W tle – powojenna Ameryka odkrywająca właśnie, z niejakim zdziwieniem,
swoją potęgę i dominującą pozycję w
pojałtańskim świecie. Zderzają się ze
sobą klasy i odmienne tła społeczne.
I dwoje ludzi, którzy – od dziecka nauczeni przez krainę American Dream
grać kogoś innego – recytują pełne
optymizmu linijki, aż w końcu sami zaczynają w nie wierzyć, pogrążając się,
jak u Williamsa, w świat wyobraźni,
który sami stworzyli.
St James Theatre
12 Palace Street, SW1E 5JA
wystawy
Muzyka elektrycznego ciała
Jedna z najpopularniejszych, choć nie
zawsze przyjmowana z entuzjazmem
przez krytyków, malarka Wielkiej Brytanii XX wieku doczekała się pierwszej w
historii wystawy skupiającej się na jej
portetach. Knight zaczyna je malować
stosunkowo późno, bo gdy ma już trzydzieści parę lat. Początkowo zapatrzona
jest w mistrzów z drugiej strony kanału
La Manche, tłumaczy kuratorka, Rosie
Bradley. – Laura zainteresowana była
kulisami kabaretów i rewii, troche tak
jak Degas. Interesował ją kontrast między pięknem kobiet i kostiumów, a
zgrzebną codziennością. Gdy wybuchła
II wojna światowa Knight mocno zaangażowała się we wspieranie armii i
namalowała parę obrazów mających
„pokrzepić serca” Brytyjczyków. – Zdawała sobie sprawę, że to propagadna,
dostosowała więc do niej styl na bardziej dosłowny – mówiła kuratorka. W
osobnej sali na tej małej wystawie w
National Portrait Gallery zobaczymy
więc obrazy Knight, z której spoglądają
Gigantyczne, kolorowe, pełne entuzjazmu murale na ścianach meksykańskiej
stolicy wciąż jeszcze czekają na odkrycie przez Europę. Większości z nas
nie zapadły one w świadomość. Powody? Oczywiste. Po pierwsze, nie
sposób ich przenieść poza ich naturalne środowisko. Po drugie, sama
rewolucja, a także wydarzenia następujące tuż po niej dziś dla przeciętnego
Europejczyka spowite są mgłą, choć –
jak mówi kurator wystawy Adrian Locke
– nie zawsze tak było. – Kiedy rewolucja wybuchła zajmowała pierwsze
strony gazet, szczególnie w Stanach
Zjednoczonych. Potem jednak zaczyna
się I wojna światowa, później rewolucja
wybucha też w Rosji. Te wydarzenia
„przykryły” rewoltę w Meksyku. Artyści
malujący murale mieli na celu jedno:
zmobilizować masy do walki przeciwko
oligarchii zarządzającej krajem na mo-
dłę neofeudalną. Dziś sztuka ta jest o
wiele bardziej autentyczna niż radziecki
socrealizm. – W tych pracach jest o
wiele pasji, ducha i wiary. W przypadku
wielu prac ze Związku Radzieckiego
człowiek ma wrażenie, że nierzadko
artyści wpisujacy się w ten nurt nie bardzo wierzą w to, co robią. Z kolei w
Meksyku da się wyczuć pasję, która
bije z tych prac! No i prawdziwe poświęcenie – tłumaczy Locke.
Royal Academy of Arts
Burlington House,
Piccadilly, W1J 0BD
Travel Photographer
of the Year
stanowiące kronikę ginących kultur. Jest
kategoria poświęcona życiu miejskiemu
czy też próbom uchwycenia zjawisk
ulotnych. Osobny dział przeznaczono
dla fotografii czarno-białej.
Royal Geographical Society
1 Kensington Gore, SW7 2AR
wykłady/odczyty
Ten Years in Photojournalism
Aidan Sullivan, fotograf pracujący dla
agencji Getty Images, a wcześniej
choćby dla niedzielnego dodatku magazynowego do Sunday Timesa poprowadzi dyskusję na temat tego, co w
ostatnich dziesięciu latach wydarzyło
się w fotografii prasowej.
W jaki sposób uchwytywano najważniejsze momenty ostatniej dekady? Jak
strategia „pstrykania” odmieniona została przez rozwój mediów elektronicznych? To tylko dwa z wielu pytań, które
zapewne padną tego wieczora.
Środa, 14 sierpnia, godz. 19.00
Frontline Club
13 Norfolk Place, W2 1QJ
Sounds like London
Od odciętych od świata skutych wiecznym lodem domów Eskimosów, po
zakątki Australii, gdzie deszcz padał
ostatnio dekadę temu – wystawa prezentująca prace nominowane do
nagrody Travel Photographer of The
Year zabiera nas w miejsca na Ziemi
często diametralnie od siebie różne.
Oglądamy je oczami profesjonalnych
fotografów – prasowych i artystycznych, ale także amatorów. Fotografie
podzielono na szereg kategorii: od zdjęć
przedstawiającej faunę i florę, przez te
Od jazzu, bluesa, przez soul, disco aż
po R’n’B: Lloyd Bradley napisał właśnie
historię czarnej muzyki w Londynie. Po
raz pierwszy jej dźwięki zabrzmiały nad
Tamizą po I wojnie światowej. Zza
oceanu do Wielkiej Brytanii przybył tu
jazz. Po kolejnej wojnie do kraju napłynęli imigranci ze Wspólnoty Narodów.
I przywieźli, rzecz jasna, swoje brzmienia. O tym, jak długą drogę przebyła ta
muzyka – od dźwięków zadymionych
piwnic w latach dwudziestych, po radosny zgiełk na festiwalu Notting Hill,
Bradley (która ma na koncie pulbikacje
dla takich periodyków jak „Mojo” czy
„The Indepedent”) opowie nam na
spotkaniu w księgarni w pobliżu King’s
Cross
Środa, 21 sierpnia, godz. 19.00
Housmans Bookshop
5 Caledonian Road N1 9DX
Amy Winehouse: Wystawa w London Jewish Museum
Główną gwiazdą wystawy w galerii Calvert 22 jest Studio Eksperymentalne
Polskiego Radia. Powstałe na fali gomułkowskiej odwilży było pierwszym
tego typu przedsięwzięciem za Żelazną
Kurtyną, gdzie dotychczas formalizm
był na salonach najstraszniejszym zarzutem. Założone w 1957 roku przez
Józefa Patkowskiego stanowiło ono
miejsce, gdzie wykuwała się polska
wersja nowego ideału: sztuki totalnej.
– Wystawa opowiada o eksperymentach na przecięciu dźwięku i sztuk
wizualnych w Europie ŚrodkowoWschodniej. Dzięki temu, że studio
zapewniało ścieżki dźwiękowe do wielu
ówczesnych filmów, te trudne i nierzadko abstrakcyjne brzmienia zostały
wchłonięte przez PRL-owską kulturę
masową – mów kurator wystawy Daniel Muzyczuk. Historię studia
opowiedzą więc fragmenty filmów, w
których muzykę z niego wykorzystano.
Do tego nagrania kroniki filmowej i zapi-
– Jest taka Amy, którą wszyscy
znamy ze zdjęć czy art ykułów w gazetach Ale nie wiemy zwykle zbyt
wiele o jej korzeniach: o jej rodzinie,
małych rzeczach, które sprawiały jej
przyjemność oraz wpływie, jaki wywarła na niej muzyka, której słuchała, ale też jej rodzice czy
dziadkowie. To właśnie chcemy pokazać – mówi A bigail Morris, kuratorka wystawy, poświęconej Amy
Winehouse, pokazującej codzienne
życie artys tki. Owszem, są tu na
przykład jej sceniczne stroje (między innymi słynna sukienka, którą
piosenkarka miała na sobie podczas
występu na festiwalu w Glastonbur y), ale nacisk położono zdecydowanie na „Amy z sąsiedztwa”, która
wychowała się w bloku na północy
Londynu i zaliczyła setki mil na
chodnikach Camden, Kentish Town
czy Swiss Cottage.
– Nie znałam jej osobiście, ale wydaje mi się, że ta ekspozycja pokazuje jej ciepłą stronę, Bardzo
zależało jej na innych ludziach. Kiedy pod jej domem czatowali paparazzi, wynosiła im przecież kanapki
i zupę – przypomina kuratorka.
– Była bardzo ciepła, ale też żywiołowa i pełna determinacji, a
przy t ym przywiązana do rodziny –
tłumaczy Morris.
A dlaczego wszystko dzieje się w
Muzeum Żydowskim?
– Pod wieloma względami jej losy
są reprezentatywne dla losów innych Żydów na Wyspach.
Amy odczuwała swoją żydowskość bardzo mocno. Jadła tradycyjną wieczerzę szabasową,
spędziła nieco czasu w szkole religijnej. Jej brat miał tradycyjną bar-
-micwę, a ona należała do tutejszego związku żydowskiej młodzieży.
Ale oczywiście nie chodziła trzy razy dziennie do synagogi. Bycie Żydem to coś o wiele więcej niż
aspekt religijny, w pewnym sensie
ta wystawa jest tego dowodem –
mówi Morris.
I dodaje, że to również wys tawa
o emigracji. Rodzina Amy przybyła
do Wielkiej Brytanii uciekając przed
rosyjskimi pogromami na przełomie
XIX i XX wieku. Początki były trudne i prawdopodobnie, gdyby Amy
nie należała do drugiej generacji
emigrantów, moglibyśmy nie usłyszeć nigdy Back to Back czy Rehab.
– Piosenkarką mogła pewnie zostać dlatego właśnie, że należała do
któregoś z kolei pokolenia emigrantów. Przybywając tu bez niczego jej
przodkowie musieli od razu zarabiać pieniądze na życie. A ona mogła już postawić na kreatywną
stronę swojej osobowości. Przedstawiciele pierwszej generacji emigrantów często nie mają takiej
możliwości – tłumaczy kuratorka.
Co zobaczymy na wys tawie?
Wiele pamiątek rodzinnych (między
innymi wielką mapę Londynu z
dziesiątkami strzałek i krzyżyków.
Służyła ona ojcu Amy, któr y praco-
wał jako taksówkarz), pierwszą gitarę artystki, stare zdjęcia (Amy jako dziecko, Amy jako nastolatka...),
a nawet wygrzebane gdzieś nagranie ze szkoły teatralnej, w której nasza bohaterka już odgr ywa
pierwsze skrzypce. W kącie znajduje się specjalna gablotka poświęcona gustom muzycznym art ystki: jej
płytom i taśmom, które sobie kompilowała. To być może najważniejsza część ekspozycji, bo pokazuje,
jak silną i or yginalną osobowość
miała piosenkarka. W końcu dorastała w złotej erze europejskiej
MTV: czasach Nir vany i MC Hammera. A słuchała... Sinatry.
To bardzo interesujące. Jeśli pomyślimy o tym, jaką muzykę lubiliśmy w dzieciństwie, większość z
nas dojdzie do wniosku, ze nasz
gus t bardzo się zmienił. W przypadku Amy tak nie było. Już od początku jej gust był bardzo wyrafinowany i oryginalny. Tak pozostało do
końca. Ci ludzie wywierali na nią
wpływ również wtedy, gdy była już
dorosła – uważa A bigail Morris.
Adam Dąbrowski
London Jewish Museum
129-131 Alber t St, NW1 7NB
38 |
ratujmy polonijny sport
Przed kilkoma dniami polonijne środowisko sportowe obiegła
informacja, iż swoją działalność zawiesza kolejna polonijna liga
piłkarska. Po Luton, Dublinie oraz Blackpool przyszedł czas na
Birmingham. Nie lepiej dzieje się też w innych dyscyplinach.
Choć piłka nożna to bez wątpienia najbardziej popularna
dziedzina sportu, wolny czas spędzamy również przy innych
formach aktywnego ruchu. Coraz bardziej popularne są biegi,
które nie wymagają organizowania się w grupach, a jedynie
chęci, woli oraz wolnego czasu. Raz na jakiś czas swoich sił
możemy spróbować w biegach organizowanych przez
dziesiątki organizacji. Nie muszą to być profesjonalne
pełnodystansowe maratony, ale również krótkie biegi uliczne.
Gdy jednak przeglądać listy startowe z takich wydarzeń,
polsko brzmiących nazwisk, jest jak na lekarstwo, szczególnie
biorąc pod uwagę liczebność naszej społeczności na Wyspach.
Do tego trzeba zaznaczyć, iż spora cześć zawodników
pojawiających się na biegach to osoby mieszkające w Polsce.
Kilka lat temu spora część naszych rodaków emocjonowała
się rozgrywkami amatorskiej ligi koszykówki w Londynie. Po
pierwszym sezonie Polish Basketball League wszystko
wskazywało na to, że basket w wydaniu polonijnym czeka
świetlana przyszłość. Czas jednak pokazał, że było inaczej, a
szkoda, bo oprócz rozgrywek ligowych co jakiś czas mogliśmy
się emocjonować meczami gwiazd, do których zapraszano
znanych zawodników z Polski.
Siatkówka ma swoją reprezentację w lidze angielskiej, gdzie
zarówno męska, jak i żeńska sekcja Polonii Londyn odnosi
spore sukcesy. Nie możemy jednak mówić o masowym
uprawianiu tej dyscypliny, bo w Zjednoczonym Królestwie nie
cieszy się ona wielkim zainteresowaniem.
Mało osób wie, że w Leeds istnieje polonijna sekcja piłki
ręcznej, ale tu również nie możemy mówić o tak zwanej
„masówce”. Leeds Hornets ciężko pracuje nad popularyzacją
tej dyscypliny, na efekty przyjdzie nam jednak poczekać sporo
czasu.
Polonijne ligi piłkarskie upadają chyba szybciej niż
powstawały. Coraz mniej prawdopodobne jest w tym
wypadku powstanie Polonijnej Ligi Mistrzów, której
pomysłodawcą jest polonijny serwis sportowy polsport.co.uk.
W zamierzeniu organizatorów i pomysłodawców w imprezie
mięli wziąć udział mistrzowie oraz wicemistrzowie wszystkich
lig w Anglii oraz Irlandii, jednak w obecnej chwili
przedsięwzięcie stoi pod wielkim znakiem zapytania, bo na
obecną chwilę regularne rozgrywki toczą się jedynie w
Londynie, Coventry oraz Cork. Jest jeszcze cykl turniejów
Polish Masters League, jednak w tym przypadku trzeba by
pomyśleć nad systemem kwalifikacji, bo w imprezach pod
szyldem PLM startują ekipy z całej Wielkiej Brytanii, również z
rejonów, w których organizowane są aktualnie ligi.
Bezzmienną popularnością cieszy się jedynie coroczny
piłkarski turniej o Puchar Generała Andersa. jedna impreza w
ciągu całego roku to zdecydowanie za mało, bo Polonia
zasługuje na coś więcej. Problem słabnącego zainteresowania
sportem zarówno ze strony samych zawodników, jak i
sponsorów, bez których większość imprez by się nie odbyła,
trzeba w jakiś sposób próbować rozwiązać. Potencjał jest
spory, bo chętnych do uprawiania sportu nie brakuje, trzeba
im jednak stworzyć odpowiednie warunki.
Większość wspomnianych lig upadło, bo pasjonaci, którzy je
organizowali nie mieli prawie żadnego wsparcia
organizacyjnego, a nie zapominajmy, iż każdy z nich czynił to
w swoim wolnym czasie, którego zawsze nam przecież
brakuje. Znaczenie ma też słabnące wsparcie finansowe ze
strony sponsorów.
Rozwiązaniem może być konsolidacja całego polonijnego
rynku sportowego. Myślę, że z problemem zmierzyć się
powinny polonijne organizacje, szczególnie te o charakterze
sportowym. Polski Związek Klubów Sportowych w Wielkiej
Brytanii to chyba najbardziej znana tego typu federacja, lecz
poza wspomnianym turniejem o Puchar Andersa o jej
działalności słychać niewiele. Może to idealny moment oraz
najbardziej sprzyjającą sytuacja, aby udowodnić rację bytu
oraz podkreślić swoje istnienie.
lipiec-sierpień 2013 | nowy czas
Polski futbol
amerykański
Michał Iżycki
nych było ponad 200 dziennikarzy i fotoreporterów. – Takim zainteresowaniem mogą pochwalić się największe
dyscypliny w kraju – mówi manager ds. kontaktu z mediami, Gabriel Zdrojewski.
Związki sportowe z całej Europy, gdzie przecież sport
ten obecny jest od kilkudziesięciu lat, patrzą z podziwem i
zainteresowaniem na wydarzenia w Polsce. Liga staje się
wzorem do naśladowania pod względem zarządzania i
rozwoju.
juNiOrzy
Od założenia Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego (PLFA) mija siedem lat. Lata te opisywane są przez polskie media jako sportowy
fenomen. W 2006 roku pierwsze 4 drużyny wystartowały w oficjalnych rozgrywkach. W finale na warszawskim stadionie Marymont
zmierzyli się Warsaw Eagles i Seahawks Gdynia. 900 zgromadzonych kibiców obejrzało triumf miejscowych Orłów.
Dziś opisuję to wydarzenie z perspektywy 74 istniejących w Polsce drużyn, występujących w 5 klasach rozgrywkowych. Topliga, PLFA I, PLFA II to ligi grające
w klasyczną, jedenastoosobową odmianę futbolu amerykańskiego, PLFA 8 – założona szczególnie dla nowo
powstałych drużyn, gdzie gra się w futbol ośmioosobowy. PLFA J to liga juniorów (liga juniorów gra na zasadach ośmioosobowych). Finały Topligi (SuperFinał) w
roku 2012 i 2013 odbyły się na jednym z najpiękniejszych obiektów sportowych na świecie – Stadion Narodowy gościł przez te lata 40 tys. fanów futbolu
amerykańskiego. Jest to największe święto tej dyscypliny w Europie.
NAPędzANi PASją
– Wszystkie pieniądze tego świata nie dałyby takich
efektów – mówił prezes PLFA Jędrzej Stęszewski na
konferencji prasowej po VIII SuperFinale, który odbył
się 14 lipca.
Gdy patrzy się na ogromną liczbę ludzi z pasją
działających przy futbolu amerykańskim w Polsce,
trudno nie zgodzić się z takim stwierdzeniem. Od lat
zawodnicy, sędziowie, pracownicy klubów i ligi dzielą
swój czas pomiędzy pracę, życie prywatne i futbol.
Wszyscy ci ludzie to pasjonaci, których zaangażowanie
codziennie przyciąga do sportu nowe osoby. Kluby
nie mają wielkich budżetów. Często drużyny utrzymują się ze składek. Mimo to są profesjonalnie zarządzane. Jednak coraz więcej drużyn jest w stanie zapewnić
sobie wsparcie ze strony władz publicznych oraz prywatnych przedsiębiorstw.
Ważną część układanki stanowi doświadczenie płynące
ze Stanów Zjednoczonych. W Polsce pojawiają się zawodnicy i trenerzy zza oceanu, którzy za symboliczne wynagrodzenia dzielą się swoimi umiejętnościami i wiedzą.
Przyjeżdżają z kraju, gdzie stadiony futbolowe goszczące
100 tys. widzów nie są niczym niezwykłym, pojawiają się
wśród amatorów-pasjonatów i… zostają. Media ochrzciły
to zjawisko jako…
FutbOLizM
Z roku 2012 na 2013 liczba drużyn występujących w oficjalnych rozgrywkach wzrosła z 35 do 74. Zdaniem mediów jest to obecnie „najszybciej rozwijający się sport w
Polsce”. W roku 2013 podczas SuperFinału akredytowa-
Futbol amerykański w swych początkach w Polsce angażował głównie mężczyzn powyżej 18. roku życia. W dalszej
perspektywie wiadomo było, iż żeby dążyć do jak najlepszego wyszkolenia zawodników i profesjonalizacji sportu
trzeba angażować w treningi coraz młodsze osoby.
We wrześniu 2012 roku po raz pierwszy wystartowały
rozgrywki juniorskie, cztery drużyny składające się z
chłopców w wieku 14-18 lat. W sezonie 2013 takich drużyn jest już 17. Kluby seniorskie poszerzają dzięki sekcjom
juniorskim swoje możliwości rozwoju. Ci młodzi zawodnicy w przyszłości stanowić będą o sile ligi i reprezentacji.
drużyNy kObiEcE
Choć nie istnieje jeszcze kobieca liga, w miastach związanych z męskim futbolem amerykańskim powstają kolejne
drużyny. Pierwsze były Warsaw Sirens, po nich powstały
także Furie Lublin, Harpie Olsztyn i Białe Kruki Rzeszów.
Panie korzystają z doświadczeń i zasobów miejscowych
drużyn. Furie i Białe Kruki to sekcje kobiece Tytanów Lublin i Ravens Globinit Rzeszów. Dzięki temu mogą korzystać z infrastruktury już wypracowanej przez te kluby.
Syreny i Harpie tworzą oddzielne stowarzyszenia. Futbolistki z Warszawy współpracują z Warsaw Spartans, z kolei
zawodniczki Harpii związane są z Lakers Olsztyn. W
obydwu przypadkach trenerami drużyn kobiecych są zawodnicy Spartans i Lakers.
By powstała liga kobieca potrzeba jeszcze wiele determinacji i pracy. Drużyny muszą wejść na odpowiedni
poziom organizacyjny. Każda z drużyn, czy to męska,
kobieca czy juniorska musi spełniać te same wymagania.
Konieczna jest też przepisowa liczba zawodniczek w
składzie meczowym. By uczestniczyć w rozgrywkach
futbolu ośmioosobowego potrzeba ich minimum 25. W
2013 roku nie doszło jeszcze do powołania ligi kobiecej.
Może już w sezonie 2014 uda się rozegrać pierwsze mecze pod egidą PLFA?
|39
nowy czas | lipiec-sierpień 2013
sport
lechia remisuje z dumą katalonii!
Fot.: Daniel Kowalski
aż sto trzydzieści krajów transmitowało towarzyski mecz piłkarski lechii gdańsk z Fc barcelona. podopieczni michała probierza zremisowali 2:2, choć przy odrobinie szczęścia mogli
pokusić się nawet o zwycięstwo.
Najważniejszym wydarzeniem
wtorkowego wieczoru na PGE Arena był
debiut w ekipie Katalończyków
wschodzącej gwiazdy światowego futbolu,
Neymara. Biało-zieloni potraktowali go
bardzo surowo i niewiele brakowało, a
udział w meczu okupił by kontuzją. W
pierwszym składzie pojawił się natomiast
najlepszy od kilku lat piłkarz na świecie,
Lionel Messi. Zagrał na kompletnym
luzie, a swój udział udokumentował golem
na 2:2 strzelonym w 57 minucie meczu.
Barcelona nie stawiła się w
najsilniejszym składzie nad czym na
pomeczowej konferencji ubolewał trener
gdańszczan, Michał Probierz. – Cieszymy
się z remisu, jednak zdajemy sobie sprawę,
że wywalczyliśmy go z „drugim
garniturem” dumy Katalonii – ocenił
występ swoich podopiecznych polski
szkoleniowiec.
Prawda jest taka, że Lionel Messi
zagrał tylko dlatego, że jego brak oznaczał
dla Hiszpanów stratę ponad 30 proc.
wysokości kontraktu za rozegranie meczu,
zaś wspomniany Neymar pojawił się na
boisku jako zadośćuczynienie za
przełożenie spotkania, pierwotnie mecz
miał się bowiem odbyć kilkanaście dni
wcześniej, jednak został przełożony z
powodu nawrotu choroby nowotworowej
byłego już trenera Barcelony.
Mecz obejrzało ponad 35 tysięcy
kibiców, co przy cenie najtańszej
wejściówki na poziomie 200 złotych, jak
na polskie warunki, jest wynikiem
rewelacyjnym.
daniel kowalski
W DroDze poD Strzechy
Jedną z ciekawych inicjatyw PLFA, przy których miałem okazję pracować było dbanie o to,
by w sezonie festiwali, rodzinnych pikników i
imprez plenerowych swoje miejsce miał na
nich również futbol amerykański. Zaskakujący
było dla mnie to, że wystarczyło kilka telefonów, by na danym wydarzeniu pojawiła się pokaźna grupa zawodników. Poświęcając swój
wolny czas, na miejsce przybywają futboliści w
charakterystycznych zbrojach i kaskach. Frajdę, jaką sprawia dzielenie się swoją pasją z innymi, można wyczytać z ich twarzy.
Zawodnicy spędzają godziny na zabawie i
neymar, wschodząca gwiazda
światowego futbolu
Nigdy wcześniej w historii futbolu amerykańskiego nie rozegrano meczu międzypaństwowego
w formule halowej (futbol ośmioosobowy). Pojedynek ten Polska drużyna narodowa przegrała
14:27 po nawiązaniu równorzędnej walki z utytułowanym rywalem. Media wysoko oceniły debiut
nowej reprezentacji Polski.
Na temat tego wydarzenia powstał dwunastominutowy film dokumentalny Sport narodowy, który odnaleźć można na portalu
vimeo.com wchodząc na profil PLFA. Autorzy
filmu – flashback video production – skoncentrowali się nie tylko na meczu, ale przede
wszystkim na znalezieniu odpowiedzi na pyta-
to pierwszy mecz Polskiej kadry narodowej w
klasycznej, jedenastoosobowej odmianie futbolu amerykańskiego.
– Dla zawodników gra z orzełkiem na piersi to wyjątkowe wyróżnienie i powód do dumy.
Jestem przekonana, że zawodnicy dadzą z siebie wszystko i czeka nas spektakularne widowisko – mówi Dagna Jaroszewska, koordynator reprezentacji.
Już tylKo SuperFinał
Po meczu ze Szwedami przyszedł czas ligowych rozgrywek. Poza bieżącymi obowiązkami coraz więcej pojawiało się spraw
Futbol
amerykański
to najszybciej
rozwijający się
sport w polsce.
to zasługa
ludzi z pasją
bez wielkich
budżetów
rzenia wybiegającego poza ramy zwykłego
meczu. SuperFinał to przede wszystkim święto
fanów futbolu amerykańskiego. Na trybunach
zobaczyć można kibiców ubranych w koszulki
drużyn z całej Polski. Widok kilkudziesięciu
różnokolorowych skupisk strojów na poszczególnych sektorach robi świetne wrażenie. W
dniu meczu dostępne są niespotykane nigdzie
indziej atrakcje integrujące społeczność kibiców. Przedstadionowy piknik przyciąga całe
rodziny już na wiele godzin przed pierwszym
wykopem piłki.
W tym roku na promenadzie Stadionu Narodowego powstała scena, oblężenie przeżywało mini boisko do futbolu amerykańskiego,
gdzie kibice mogli trenować wspólnie z reprezentantami Polski. Przez trzy godziny osoby,
które zakupiły bilet na mecz mogły bez ograniczeń korzystać z ponad 40 atrakcji wypełniających błonia Stadionu.
Na boisku, poza zmaganiami sportowców,
kibice również nie mogli narzekać na brak
atrakcji. Przed pierwszym gwizdkiem na płycie stadionu występowali bębniarze oraz orkiestra sił powietrznych z Dęblina. Gościem
honorowym rozpoczęcia meczu był Ryszard
Szaro, pierwszy w historii Polak grający w
NFL. W przerwach meczu kibice mogli podziwiać występy 60 cheerleaderek, co nigdy wcześniej nie miało miejsca na polskich boiskach.
SpoJrzenie W przySzłość
ćwiczeniach z dziećmi. Trudno znaleźć osobę,
która nie uśmiechnęłaby się na widok pięcioletniego chłopca, który po zaciętej przepychance wygrywa pojedynek z mężczyzną ważącym
110 kilogramów, o bardzo dobrze dopasowanym pseudonimie Demolka.
Ogromne zaangażowanie zawodników i profesjonalne przygotowywane pokazy sprawiają, że
na każdej z imprez plenerowych stanowiska futbolu amerykańskiego są jednym z najczęściej odwiedzanych punktów.
SuperFinał
Fot.: Marcin Warpechowski
Sport naroDoWy
2 lutego roku miał miejsce historyczny debiut reprezentacji Polski. W łódzkiej Atlas Arenie Polacy
zmierzyli się ze Szwedami.
Szwedzi powołali swoją pierwszą kadrę w
1984 roku. W 1999 roku zdobyli 3. miejsce na
mistrzostwach Europy, w 2005 poprawili ten wynik wygrywając mistrzostwa Starego Kontynentu.
nie, jak ważna jest dla zawodników dyscyplina,
którą uprawiają.
Niebawem, 14 września, na stadionie Polonii przy ulicy Konwiktorskiej w Warszawie
rozegrany zostanie mecz pomiędzy reprezentacjami Polski i Holandii. Holendrzy ulegli
Szwedom w kwietniu bieżącego roku. Będzie
dotyczących SuperFinału. Organizacja dużej
imprezy sportowej to przecież długofalowe
przedsięwzięcie. Pewnych rzeczy z tym związanych często nie widzi się patrząc z zewnątrz.
Jednak zagłębiając się w kolejne obowiązki,
widać wyraźnie, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Zwłaszcza kiedy sprawa dotyczy wyda-
– Zaproponowano nam organizację za rok kolejnego finału na Stadionie Narodowym. Nie
ukrywam, że mamy także inne propozycje.
Narodowy to piękny obiekt, ale bierzemy
pod uwagę także inne areny, np. na północnym
zachodzie. Również Międzynarodowa Federacja
Futbolu Amerykańskiego zleciła nam zorganizowanie dużego wydarzenia w przyszłym roku.
Dużo futbolowych imprez jeszcze przed nami –
mówi menedżer PLFA, Patryk Tyryłło.
Poza wspomnianymi wydarzeniami, w dalszej
perspektywie na kibiców czeka również udział reprezentacji Polski w igrzyskach sportów nieolimpijskich, które odbędą się w roku 2017 we Wrocławiu. PLFA umieszcza także w swoim planie
rozwoju pierwszy mecz ligi NFL, który miałby
odbyć się w Polsce za kilka lat.
Bardzo cieszy perspektywa dalszego rozwoju oraz to, co udało się zrobić do tej pory. Gdy
liga stawiała pierwsze kroki siedem lat temu,
czy ktokolwiek marzył wtedy o takim tempie
rozwoju?